Muztagh Ata 2008

Pamir
Wschodni, zwany również Chińskim, jest znacznie mniej znany niż jego główna
część leżąca w Tadżykistanie, głównie dlatego że aż do początku lat
osiemdziesiątych ubiegłego wieku był to obszar praktycznie niedostępny. Dopiero
szersze otwarcie chińskich granic i budowa Karakorum Highway - drogi łączącej
pakistańskie Rawalpindi z chińskim Kaszgarem śladem dawnego Jedwabnego Szlaku
znacznie ułatwiły dotarcie do dwóch najwyższych szczytów Pamiru: Kongur Shan (7719 m n.p.m.) i Muztagh Ata (7546 m n.p.m.). Pierwszy z nich jest uważany za jeden z
najtrudniejszych siedmiotysięczników świata i doczekał się, jak dotąd, dopiero
kilku wejść. Natomiast Muztagh Ata zyskuje ostatnio wielką popularność jako
szczyt o stosunkowo niewielkich trudnościach technicznych, pozwalający na zjazd
na nartach z wierzchołka. Zdobycie Muztagh Aty było celem grupy, która 26 lipca
wyruszyła z Warszawy w następującym składzie: Agnieszka Adamowska, Sławek
Bogusławski, Ewa Dumańska, Piotr Bucki, Wojtek Lewandowski, Andrzej Piątek i
Paweł Rojan.

Ze
stolicy Kirgistanu – Biszkeku, do którego dolecieliśmy samolotem, do bazy pod
Muztagh Atą jest jeszcze ponad 800 kilometrów. Pokonywana busami trasa wiedzie przez kirgiski Naryn, graniczną przełęcz Torugart, leżący już na Jedwabnym Szlaku
Kaszgar i dalej na południe chińskim odcinkiem Karakorum Highway. To trzy dni
jazdy, ale na szczęście po drodze jest na co patrzeć. Na zdjęciu góry kolorowe
na pograniczu kirgisko-chińskim.

Góry
piaskowe na południe od Kaszgaru.

A
potem były góry śnieżne i wreszcie pojawił się sam Ojciec Gór Lodowych, czyli
Muztagh Ata – nasz cel.

W
Subashi (3700 m) opuszczamy Karakorum Highway, ładujemy nasze bagaże na
wielbłądy, a sami na lekko ruszamy w kierunku bazy.

Baza
położona jest na wysokości 4300 m. Rocznie przewija się tu ok. 400 osób. Tu
schodzimy na odpoczynek po założeniu kolejnych obozów. Na zdjęciu widać ścieżkę
prowadzącą do obozu pierwszego.

Droga
do obozu pierwszego jest wolna od śniegu, więc możemy skorzystać z osłów. Na
ich grzbietach transportujemy ponad 100 kg sprzętu na wysokość 5200 m.
Powyżej
jedynki jest już tylko śnieg. Tu nie możemy liczyć na osły, zaopatrzenie
wyższych obozów trzeba wynieść na plecach.
Dojście
do obozu drugiego to najciekawszy fragment trasy. Prowadzi urozmaiconym terenem
przez pole seraków i system szczelin, ale jest zwykle oznakowane traserami i przy
dobrej widoczności nie jest niebezpieczne...
...a
przy złej raczej nie należy tam chodzić.

Obóz
drugi położony jest na wysokości ok. 6000 m na dużym wypłaszczeniu. Gdy nie wieje, jest całkiem sympatycznie.
Do
obozu trzeciego droga prowadzi polami śnieżnymi, niekiedy dość stromymi, ale na
szczęście prawie nie ma szczelin. Raki przestają być przydatne - trzeba używać
rakiet śnieżnych.
Obóz
trzeci na wysokości 6740 m. Nocą jest tu na prawdę zimno. Dopiero poranne
słońce zachęca do wyjścia z namiotu.
10
sierpnia rano pierwsza czwórka: Agnieszka, Andrzej, Paweł i Wojtek rusza z
trójki w kierunku szczytu. Mamy dobrą pogodę, idziemy przez łatwe pola śnieżne,
im wyżej, tym mniej strome. Trzeba walczyć tylko z wysokością...
... i
z czasem – żeby zdążyć zejść przed zmrokiem do trójki, odpoczynki nie mogą być
długie.
Po
ośmiu godzinach marszu wreszcie szczyt! Cel osiągnięty, tak wysoko jeszcze nikt
z nas nie był. Widoki piękne...

Tylko
dlaczego widać głównie chmury?
No
właśnie, już w czasie zejścia do bazy pogoda zaczęła się psuć. Wkrótce potem
góra pokazała swe drugie oblicze. 40-godzinny opad śniegu zasypał przetarte
szlaki, przykrył trasery. Dwie kolejne próby wyjścia w górę podjęte przez Ewę,
Piotra i Sławka skończyły się niepowodzeniem, pogoda nie dała im szansy na atak
szczytowy.
Tekst
- Andrzej Piątek, zdjęcia – Wojciech Lewandowski, Andrzej Piątek, Paweł Rojan.
|