Wyprawa do Krateru Wahbha


                                                                                  Panorama Krateru Wahbha

     Moją wymarzoną podróż do Krateru Wahbha, rozpocząłem w gorący majowy dzień 2006 roku. Fantastyczna wyprawa do niezwykłej urody krateru, który znajduje się 700 km na południe od Rijadu, stolicy  Arabii Saudyjskiej, stała się faktem.

     Jakiś czas temu poznałem przesympatycznego Norwega o imieniu Eryk, pasjonata wypraw w nieznane, członka Klubu Miłośników Samochodów Terenowych. Zaproponował mi on podróż do krateru wraz z grupą zgranych przyjaciół. Nasza ekipa składała się z Kanadyjczyka, Południowo Afrykańczyka,Libańczyka, Japończyka, Norwega i Polaka, czyli mnie.  Byliśmy odpowiednio przygotowani i zaopatrzeni we wszystko, co mogłoby się nam przydać  na takiej eskapadzie w nieznane. Były to mapy satelitarne, odbiorniki GPS, walkie- talkie, zapas wody pitnej , paliwa oraz  liny, drewno, łopaty, wyposażenie campingowe i żywność specjalnie zabezpieczona na upały.


                                                      Autor z Erykiem

Podróżowaliśmy w konwoju jeepów nawzajem się ubezpieczających. Najpierw 600 km monotonnej jazdy  autostradą. Wokół, jak okiem sięgnąć szare pustkowie, czyli saudyjska pustynia. Po około 5 godzinach zmiana krajobrazu, zjeżdżamy z autostrady na wulkaniczny, księżycowy teren. Wszystko zasłane kamieniami po horyzont.


                                           Kamienie...kamienie..i  pola lawy.

Trudno mi było zrozumieć jak to możliwe, że w jednym miejscu są kamienie wielkości arbuzów, wszystkie oczywiście czarne i jednakowe, a w innym całe wielkie obszary wysypane drobnymi kamieniami wielkości piłek tenisowych. Jeszcze dalej pola tak jak by wylano czarny asfalt – gładkie, jak z czarnego ciasta. Było to najbardziej nieprzyjazne środowisko, jakie w życiu poznałem.


                                                    Szaleńcza jazda po pustyni

     Nie było tam żadnych dróg, tylko ślady po samochodach, takich samych wariatów jak my. Kręciliśmy się po tym terenie chyba przez dwie godziny, aby znaleźć w końcu drogę do krateru. Bez systemu nawigacji GPS, map satelitarnych i  odbiorników  walkie- talkie było by ciężko. Pokonując dziwne formacje skalne, wąwozy, dziwne parowy, ku swojemu zdziwieniu w kilku miejscach zobaczyliśmy ogrodzone poletka, oczyszczone z kamieni i przygotowane pod zasiew. Życie toczy się naprawdę wszędzie. Na tych polach dość licznie rosły drzewa akacjo- podobne, o malutkich listkach i o wiele większych kolcach niż znane nam gatunki europejskie. Rośliny te w ten sposób walczą o przetrwanie w ekstremalnych warunkach klimatycznych. Gołą ręką nie da się ich dotknąć.


                                Dalej pod górę! - ile koni pod maską

    I tu ciekawostka. Długo po powrocie z wyprawy, zastanawiałem się jak to możliwe, że dzikie wielbłądy, wcinały gałązki ze świeżymi listkami i nic sobie z tych kolców akacji nie robiły. Widzieliśmy to wielokrotnie. Droga była mocno wyboista. W końcu dojechaliśmy do krateru. Był to widok zapierający dech w piersiach.


                                                    Krater

     Olbrzymia dziura w ziemi, a na dnie oko soli, jak gigantyczne jajo sadzone. Brzeg krateru, prawie płaski, o średnicy około 10 km. Ściany krateru pionowe. Jazda samochodem lub spacer po zmroku była mocno niebezpieczna, bo niespodziewanie można było wpaść do wnętrza a od górnego brzegu krateru do dna to przeszło 200 m pionowych ścian. Od szczytu, który wznosił się nad kraterem z jednej strony, do dna- przeszło 400 m. Dno wielkiego oka wyschniętego jeziora, pokrywała sól.


                                                      Oaza na krawędzi krateru

     Jadąc wokół krateru w oddali dostrzegliśmy palmy. Czy to fatamorgana? Okazało się, że nie. W paru miejscach na pionowych ścianach płynęła woda i tam od razu rozwinęła się bujna roślinność- piękne pióropusze palm daktylowych, wysoka trawa, linany a całość dopełniał  śpiew ptaków. Robiło to niesamowite wrażenie.

 


                                                       Peridoty

      Pomimo późnej pory objechaliśmy cały krater. Był piękny. Zaczęliśmy zbierać różne ciekawe kamienie i różne struktury lawy- wielowarstwowe płatki, albo poskręcane stalowe pręty, albo po prostu pumeks. Na koronie krateru leżały niedbale rozrzucone ciemno zielone kryształy- peridoty. Wcześniej widziałem je u miejscowego jubilera. Oszlifowane, butelkowo zielone, pięknie załamujące światło  zdobiły naszyjniki i pierścionki. Czas szybko leciał i trzeba było znaleźć sobie miejsce na nocleg. W poszukiwaniu krążyliśmy znowu po rozlewiskach lawy. Tam spotkaliśmy kilku Arabów. Zaczęliśmy rozmawiać z nimi i to, co nam powiedział jeden z nich prawie nas przeraziło. Wkrótce w kraterze będzie wybudowana kolejka linowa dla leniwych Arabów, żeby nie musieli się męczyć schodzeniem i wchodzeniem na dno wulkanu. Wyobrażam sobie jak to będzie wyglądało - kiedy już teraz, kiedy nie ma tam żadnego ruchu turystycznego w miejscach, do których można dotrzeć jest pełno śmieci.


                                           Zachód słońca na pustyni

    Był już półmrok gdy w końcu dotarliśmy do jakiegoś wyschniętego jeziora - płaskiego piaszczystego terenu i tam przy jedynym, samotnym drzewku akacji rozbiliśmy sobie obozowisko. Było to chyba najbardziej opustoszałe miejsce na Ziemi, na jakim było mi spędzić noc pod gołym niebem. Rozstawiliśmy sprzęt campingowy i łóżka polowe i przygotowaliśmy wspólną kolacje. W warunkach pełnej prohibicji, jaka obowiązuje w Arabii Saudyjskiej była to kolacja wprost nie rzeczywista. Jeden z uczestników wyprawy zafundował nam, jako aperitif, po 2 puszki prawdziwego piwa alkoholowego z lodówki a do kolacji podano białe wino.


                                Moją pasją jest gitara i śpiew

      Do pełni szczęścia, brakowało tylko kobiecego towarzystwa, bo gitara i śpiew był. Nad naszymi głowami wygwieżdżone niebo, Droga Mleczna w całej okazałości i gorące podmuchy wiatru od pustyni. Goły wślizgnąłem się  do śpiwora i zmęczony od razu zasnąłem. Spałem krótko. Może z cztery godziny. Obudziły mnie dreszcze. Byłem zmarznięty na kość. Temperatura drastycznie spadała i nie pomogły dodatkowe koce ani  ciepłe ubranie. Było bardzo zimno. Wstaliśmy już przed godziną 6:00 i po 2 godzinach


                                                 I znowu pod górę!

byliśmy w drodze do krateru. Wschód słońca  i jego złociste, gorące promienie  padające na piaszczystą tafle  wyschniętego jeziora. To dało nam  nową energię do działania. Zaczęły się wyścigi i popisy samochodowe. Piruety i wzbijanie tumanów kurzu to zabawa przednia, ale na tym się nie skończyło. Eryk wpadł na pomysł, że na jeden ze stożków wulkanicznych  wjedzie swoim samochodem. I prawie się udało!


                                          Dalej nie da rady

     Rozpędził się, ale jakieś 30 m przed szczytem utknął. Jako pasażer, siedzący obok kierowcy, miałem dusze na ramieniu, bo nigdy nie jechałem samochodem na wzniesienie, pod kątem 40 stopni. Kanadyjczyk bardziej się przyłożył i udało mu się wjechać na szczyt. Był królem.


                                  Nawet na tak niegościnnym terenie można zobaczyć ptaki.

     Po tych wariactwach pojechaliśmy pod szczyt wulkanu, gdzie przywitał nas mieszkający tam od 20 lat Afgańczyk. Zostawiliśmy pod jego opieką samochody i wdrapaliśmy się na szczyt. Widok był oszałamiający. Dookoła pola z czarna lawa i oka wyschniętych białych jezior. Po horyzont pustka z wieloma stożkami wulkanicznymi. W pewnym momencie przeleciał nad nami jakiś olbrzymi ptak wielkości orła. Czego szukał na tym pustkowiu?.


                                     Sól na dnie krateru

     Zeszliśmy ze szczytu i pojechaliśmy do miejsca gdzie można było zejść do dna krateru. W tym miejscu rosło sobie stadko palm, śpiewały ptaki i było prawie jak w raju ( może tylko trochę za gorąco). Zejście do dna krateru zabrało nam około 45 min. Dnem krateru okazało się pole miękkiej , prawie półpłynnej soli, o konsystencji błota. Na jej  brzegach rozciągały się pola soli skrystalizowanej twardej i odbijającej słońce. Spróbowałem oczywiście czy to na prawdę sól  i od razu pożałowałem tego. Język stanął mi kołkiem a usta paliły jak ogień. Zabrana czysta woda w 1 l butelkach ratowała nam życie. Robiłem zdjęcia i filmowałem co się dało, ale baterie w kamerze odmówiły posłuszeństwa. Po pół godzinie upajania się widokami, ale rozgrzani do czerwoności,spoceni, słoni od stóp do głów, zebraliśmy się do odwrotu. Wspinaczka trwała też 45 min. Kiedy dotarliśmy na szczyt okazało się ze w jednym miejscu leży olbrzymi złoto-zielonkawy jaszczur.

 


                                                 Złoto-zielonkawy jaszczur!

 

Myślałem, że to plastikowa zabawka, ale kiedy zbliżyłem się poczułem smród rozkładającej się padliny. Jaszczur miał przeszło metr długości, piękny okaz. Pożegnaliśmy się z kraterem i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem już po normalnych drogach, bo czas nas gonił. Do Rijadu dotarliśmy bez problemów około 21:00. Miło było wziąć prysznic, zasiąść w miękkim fotelu z filiżanką gorącej herbaty z cytrynką i wspominać chwile z jeszcze jednej fantastycznej wyprawy w tym dziwnym kraju.

                                                                                                                  Tadeusz