Chochołowska
2013
czyli
Tatry po Ksawerym
26 grudnia 2013r. kilkunastoosobowa grupa członków SKT,
jak co roku, udała się w podróż do Zakopanego, by wieczorem dotrzeć do
schroniska na Polanie Chochołowskiej i za kilka dni powitać Nowy Rok 2014 na
Przełęczy Bobrowieckiej. Tę piękną, blisko 30-letnią tradycję klubową
zdecydowali się podtrzymać: Ewa i Andrzej Szpocińscy, Ewa i Lech Śliwowie,
Kasia i Wojtek Wojtyńscy oraz ich przyjaciele Iwona i Staszek Kwapieniowie,
Hanka i Jacek Krukowscy, Tomek Ciągała, Basia Sęktas, Ewa Wasiak. 30 grudnia
dołączyli do nich przyjaciele Ewy i Andrzeja, Ania i Maciek Sulikowscy z
Krakowa.
Jednakże tym razem, po raz pierwszy w
chochołowsko-noworocznej tradycji Klubu, miał nastąpić wyjątek tj. przerwa w
podróży. Już w pociągu rozeszła się wiadomość, że szlaki turystyczne w Tatrach
są zamknięte z powodu szkód wyrządzonych przez huragan, którym nie był zwykły
halny. To oznaczało, że nie dojedziemy wieczorem do schroniska. W tej sytuacji
Andrzej zarezerwował miejsca w wygodnym domu znajomej gaździny w Kirach.
27 grudnia ub. r. schroniska na Polanie
Chochołowskiej oraz na Hali Ornak wciąż były odcięte od świata. Turyści nie
mogli ich opuścić, co niewątpliwie przysporzyło kłopotów tym, którzy
przyjechali tylko na Boże Narodzenie i 27 grudnia musieli wrócić do pracy. My
byliśmy w lepszej sytuacji. Zrobiliśmy dwie wycieczki. Jedna nie była zgodna z
naszym planem. Andrzej, Ewa Sz. i Basia przejechali i przeszli trasę: Kiry,
Zakopane, Wierch Poroniec, Rusinowa Polana, Gęsia Szyja, Wiktorówki, Zazadnia,
Małe Ciche, Zakopane, Kiry.
Kasia, Iwona i Staszek oraz Ewa W. chcieli przejść
Doliną Kościeliską do schroniska na Hali Ornak i wrócić do Kir. Jednak okazało
się to niemożliwe do wykonania. U wejścia do Doliny stali pracownicy
Tatrzańskiego Parku Narodowego, którzy nikogo nie wpuszczali na szlak, zatarasowany
zwalonymi świerkami, połamanymi lub powyrywanymi z korzeniami. Góral zapytany,
jak silny był halny, powiedział: „jo tu 52 roki mieszkom i takiego halnego nie
widziołem; to nie był halny, to był diabeł!”. Może to był huragan KsaweryMoże po spustoszeniu Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii Ksawery spadł
na Tatry? Takich szkód, jakie huragan poczynił w noc wigilijną ub. roku, Tatry
nie poniosły od 1968 r. Zniszczeniu uległy wówczas ogromne obszary lasów
tatrzańskich. Teraz liczba drzew zniszczonych w Tatrach szacowana jest na ok.
47.000 Zmieniliśmy plan wycieczki, czego nie mogli zrobić turyści, którzy
zarezerwowali miejsca w schronisku na końcu Doliny Kościeliskiej. Po długich
rozmowach z pracownikami TPN zostali przepuszczeni, pod warunkiem, że idą na
własne ryzyko. My poszliśmy na Gubałówkę. Szlak prowadził łagodnie, ale
miejscami też były trudności. Zwalone świerki można było „pokonać” tylko
przechodząc pod nimi na kolanach lub z niemałym trudem nad nimi ewentualnie
obchodząc je. Mimo tych przeszkód, wycieczka była udana. Po godzinie zza chmur
wyszło słońce i z Gubałówki roztaczał się piękny widok na góry. Krzyż na
Giewoncie był bardzo dobrze widoczny - Śpiący Rycerz prezentował się doskonale.
Sztuczny śnieg na stoku był podmokły i miejscami odsłaniał trawę, ale narciarzy
nie brakowało. Patrzyłam na nich z zazdrością. Zjazd nowoczesną, wygodną,
czteroosobową kanapą przypomniał mi białe szaleństwo w Alpach. W Zakopanem było
szaro, ani śladu śniegu, turystów mniej niż zazwyczaj o tej porze roku.
Wróciliśmy do Kir.
Tomek Ciągała przedzierając się przez zwalone świerki,
tarasujące drogę, przeszedł Dolinę Chochołowską i dotarł do schroniska. W
następnych dniach zrobił kilka ambitnych wycieczek.
28 grudnia ub. r. Ewa i Andrzej Sz. pojechali do
szpitala w Zakopanem, gdyż Ewa przewróciła się na oblodzonym chodniku w Kirach
i poczuła silny ból żeber. Na szczęście, okazało się, że nie
było złamania lecz stłuczenie. Uspokojeni i w lepszych nastrojach poszli do
Doliny Strążyskiej.
Basia, Ewa i Lech Ś. oraz Ewa W. pojechali do gajówki
Mała Łąka. Stąd zielonym szlakiem doszli na Przysłop Miętusi, po drodze obchodząc,
przechodząc pod i nad wieloma zwalonymi świerkami. Dalej chcieli Ścieżką nad
Reglami dojść do Doliny Kościeliskiej z nadzieją, że uda im się zejść Doliną do
Kościeliska lecz napotkany po drodze samotny turysta, który szedł z
naprzeciwka czarnym szlakiem, odradził im kontynuowanie wycieczki dodając, że 2
godziny przedzierał się wśród zwalonych drzew przez odcinek, który wg
przewodnika turystycznego można przejść w ciągu 40 minut. Wrócili więc jak
„nieprawdziwi” turyści czyli tą samą drogą („prawdziwy turysta – jak wiadomo –
nigdy nie wraca tą samą drogą”). W drodze powrotnej spotkany na szlaku turysta
towarzyszył Basi. Następnego dnia pojechali do Wodogrzmotów Mickiewicza a
stamtąd poszli do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich i przez Morskie
Oko wrócili do parkingu na Palenicy, a stąd do Zakopanego. Basia następnego
dnia musiała być w pracy, czego szczerze żałowała.
Andrzej i Lech codziennie dzwonili do saneczkarzy,
którzy z braku śniegu zmienili się w dorożkarzy, z pytaniem, czy Dolina
Chochołowska jest przejezdna. Niestety, nie mieli dobrych wiadomości. Nie
wiedzieliśmy, kiedy pojedziemy do schroniska i czy w ogóle będzie to możliwe. Iwona,
Kasia, Staszek i Wojtek pojechali więc do Doliny Chochołowskiej, aby sprawdzić
sytuację na miejscu. Kasia i Wojtek zatrzymali się w Huciskach i tu poczekali
na Iwonę i Staszka, którzy doszli do dawnego schroniska Blaszyńskich.
Zatrzymała ich barykada zwalonych drzew, uniemożliwiająca dalsze przejście.
Wieczorem Ewy zaprosiły na „akcent” imieninowy. Na
stole uwagę zwróciły koreczki serowe na słonych patyczkach – wynalazek Basi
oraz pyszny makowiec własnoręcznie kupiony przez Ewę W., która jako prezent
imieninowy otrzymała espresso w pięknej, malutkiej filiżance, zaparzone
osobiście przez Andrzeja w jego nowym, ręcznym, ciśnieniowym expressie do
parzenia kawy made In France. Filiżanka, którą pieczołowicie opakowaną przywiózł
z Warszawy, wróciła do jego kolekcji starej porcelany. Prezentem dla wszystkich
była wiadomość, że Dolina Chochołowska jest już przejezdna.
29 grudnia ub. r. nareszcie mogliśmy pojechać do
schroniska. Trzy bryczki zabrały bagaże oraz 9 osób. Tylko Leszek dzielnie
przeszedł Dolinę. Widok był przygnębiający. Wzdłuż całej Chochołowskiej przy
drodze i na zboczach gór leżały tysiące powalonych drzew, co sprawiało, że
miejscami Tatry przypominały Łysogóry. Potwierdziły się wcześniejsze
doniesienia dziennikarskie, że najbardziej ucierpiały doliny: Chochołowska,
Kościeliska i Lejowa. Zastanawialiśmy się, co będziemy robić na górze – czy
spędzimy czas w schronisku? Okazało się jednak, że część szlaków była
przygotowana dla turystów, bo już 25 grudnia zaczęto usuwać wiatrołomy. Zamknięte
były szlaki na Przełęcze: Iwaniacką i Siwą oraz na Ornak. Po rozgoszczeniu się
w schronisku sześcioro spośród nas wyruszyło na szlaki. Ewa i Andrzej Sz.
poszli na Grzesia. Iwona, Kasia, Staszek i Wojtek przeszli Szlak Papieski. Na
początku szlaków było błoto, dalej sucho a wyżej leżał stary zmrożony śnieg.
Miejscami było ślisko. Bezpiecznie można było iść w rakach a przynajmniej w raczkach.
30 grudnia ub. r. od rana świeciło słońce. Ewa i
Andrzej Sz. poszli do Doliny Jarząbczej i na Trzydniowiański Wierch. Ewa i
Leszek Ś., Iwona i Staszek, Hanka i Jacek, Ewa W. ruszyli na Grzesia. Szlak
był już uporządkowany, ale w kilku miejscach jeszcze leżały zwalone świerki,
które trzeba było obejść, aby móc iść dalej. Pogoda na szczycie była wyjątkowa
– było cicho. Na Grzesiu często świeci słońce, ale rzadko nie wieje wiatr. Tym
razem było spokojnie. Spotkałam turystów ze Słowacji. Byli doskonale wyposażeni.
Szli w rakach a do plecaków mieli przytroczone rakiety. Moje cukierki kawowe i
ich śliwowica umocniły polsko-słowacką miłość do Tatr. Leszek i Staszek poszli
z Grzesia na Rakoń. Zeszli przez Wyżnię Chochołowską. Na górze szlak był tak
oblodzony, że zjeżdżali, ale nie na sankach, co dało im się we znaki…
31 grudnia ub. r. też zrobiliśmy kilka wycieczek. Ewa
Sz. poszła na Rakoń. Andrzej w kierunku Trzydniowiańskiego Wierchu, który w tym
dniu zdobył Staszek. Iwona czekała na niego na Szlaku Papieskim. Ewa W. doszła
do połowy Doliny Wyżni Chochołowskiej. Ewa i Leszek Ś. poszli Doliną Jarząbczą,
skręcając po drodze na Szlak Papieski.
Wieczorem tradycyjnie spotkaliśmy się na kolacji
sylwestrowej. „Nowością” była Irena z wyspy Wolin. Ciekawa dziewczyna. Rasowa
turystka górska. Upodobała sobie Afrykę. Przed dwoma laty zdobyła Tubkal, najwyższy
szczyt Maroka. W ub. roku w czasie trekkingu w Kenii, Tanzanii i Ugandzie
przyjrzała się Kilimandżaro i ma w planach wejście na „afrykański klejnot w
Koronie Ziemi”. Sylwestrowe toasty i przemówienia przeplatały się ze
wspomnieniami dawniejszych pobytów na Chochołowskiej, gdy co roku przyjeżdżało
nas tu blisko 30 osób. Wspominaliśmy Andrzeja Drobnika, organizatora pierwszych
wyjazdów na Chochołowską; Joasię Konopską, która przejęła od niego pałeczkę i
przez wiele lat wspaniale prowadziła nasze świąteczno-noworoczne obozy w tym
schronisku; Krysię Dolebską, która umilała nam wieczory pięknie śpiewając i
akompaniując sobie na gitarze; Ewę Tarachę, która rekwirowała termosy,
zwłaszcza litrowe a następnie wraz z Leszkiem Śliwą napełniali je napojem rozgrzewającym,
który bardzo przydawał się później w nocy na Przełęczy Bobrowieckiej; Mirkę
Kardacz, która w „czternastce” gotowała na maszynce gazowej obiadki
trzydaniowe; Krzysię Pałygę, której przepowiednie noworoczne, ku zaskoczeniu
wielu, spełniały się; Irenę Cyran, dla której musiał świecić księżyc, aby nocą
w pokoju nie było zbyt ciemno; Ankę Kubalę, która w noc sylwestrową po powrocie
z Przełęczy Bobrowieckiej tańczyła do upadłego w pięknej, długiej, czerwonej sukni
wieczorowej i w solidnych butach górskich; Alinę i Staszka Wrońskich, którzy
w drodze na Wołowiec lub Rakoń wchodzili na Grzesia, aby zakomórkować (z tym nowym
słówkiem w języku polskim zaznajomił mnie Leszek) do Warszawy. Wspominaliśmy
wielu, wielu innych bliskich nieobecnych. Bardzo nam ich brakowało. Przed
północą wyszliśmy ze schroniska, aby powitać Nowy Rok 2014 tradycyjnie na
Przełęczy Bobrowieckiej. Entuzjastów nocnego marszu na Przełęcz w świetle pochodni,
przy szczypiącym mrozie i po skrzypiącym śniegu (wszyscy mieliśmy nadzieję, że
właśnie taka aura będzie nam towarzyszyć) było ośmioro: Ewa i Andrzej Sz., Ewa
i Leszek Ś., Ania i Maciek, Ewa W. i Tomek. Tym razem nie było pochodni, ale
księżyc świecił tak jasno, że Maciek i Leszek nie mieli żadnych problemów z
otwarciem szampanów i termosu z płynem rozgrzewającym, który wcześniej Leszek i
Staszek długo przygotowywali na pożyczonej od turystów maszynce gazowej według
niezawodnej receptury Leszka. Płyn też był niezawodny. Noworoczny toast,
noworoczne życzenia i noworoczne SMS-y zakończyły pierwszą godzinę Nowego Roku
2014.
1 stycznia br. trochę później niż zazwyczaj
wychodziliśmy ze schroniska. Jedni do kapliczki, inni na szlaki, jeszcze inni
tylko sprawdzić, czy nie wieje halny. Ewa i Leszek Ś. już po raz drugi w tym
dniu poszli na Przełęcz Bobrowiecką.
2 stycznia br. część z nas wróciła do Warszawy. Inni
zostali na Chochołowskiej jeszcze 2 dni.
2 stycznia br. Ewa l Leszek Ś. wybrali się na
Trzydniowiański Wierch.
3 stycznia br. poszli na Bobrowiec i na Kopę pod Grzesiem.
Ewa i Andrzej Sz. oraz Ania i Maciek weszli na Wołowiec od Górnej Chochołowskiej
przez ramię Rakonia. Wrócili tą samą drogą. Ewa Sz. wróciła z Rakonia do
schroniska przez Długi Upłaz i Grzesia.
4 stycznia br. Ewa i Andrzej Sz. oraz Ewa i Leszek Ś.
wrócili do Warszawy.
Nikt nie żałował, że pojechał na Chochołowską. Za rok
też pojedziemy, niezależnie od pogody. Kłopoty, jakie sprawiła nam tym razem, niepokoiły
nie tylko nas. Dzwonili do nas, pisali SMS-y koledzy z SKT, m. in. Ela
Jaworska, Irena Kozłowska, Michał Szurek. Ich pamięć była nam bardzo miła.
zapraszamy do galrii zdjęć z wyjazdu na Chochołowską 
Warszawa,
15 stycznia, 2014 r.
Ewa
Wasiak
|