Chochołowska 2017

 

 

Spółka PKP-Intercity nie popisała się. Na 27 grudnia ub. roku zaplanowała tylko jeden pociąg do Zakopanego. Skutek był taki, że biletów zabrakło już po kilku dniach przedsprzedaży. Postanowiliśmy więc jechać dzień wcześniej, ale i tu pojawił się problem. Większość sanek była zarezerwowana na kulig. Szpot dzwonił do p. Józka - bardzo uprzejmie odmówił, rozmawiał z p. Władkiem - bez rezultatu. Na szczęście potwierdziło się stare polskie przysłowie: „Do trzech razy sztuka”. Zadzwoniłam do p. Tadka - zgodził się. Z pewną nieśmiałością zapytałam, czy pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia będzie w kondycji pozwalającej na powożenie sankami. Gazda odpowiedział spokojnie: „Koniki bedo trzeźwe, a jo nie muse”… W sprawę wmieszała się pogoda - lekka odwilż przed świętami uniemożliwiła jazdę sankami i syn gospodarza zawiózł nas do schroniska samochodem terenowym, na co uzyskał pozwolenie od „ważnego pana z TPN”.

Gdy jechaliśmy do Zakopanego, nic nie zapowiadało widoku, jaki ujrzeliśmy w Dolinie Chochołowskiej. Tam była zima. Prawdziwa zima! Śnieg wprawdzie stopniał w samej dolinie, ale na szczytach wciąż było biało. Był to cudowny widok, zwłaszcza w porównaniu z szaro-burą Warszawą, gdzie śniegu nie było nawet „na lekarstwo”. Podobno w przedszkolach maluchy oglądały śnieg na filmach przyrodniczych, których pokazy weszły do programu zajęć … zimowych. My widzieliśmy śnieg prawdziwy, „puszysty, biały, miękki”. Przedświąteczna odwilż sprawiła, że był podtopiony, zapadał się, co utrudniało dotarcie na szczyty gór otaczających dolinę. Z konieczności nasze wycieczki w pierwszych dniach były w kierunku, a powroty spod. I tak, szliśmy w kierunku Trzydniowiańskiego Wierchu lub wracaliśmy spod Wołowca. Jednak po trzech dniach nastała piękna zima. Słupek rtęci spadł do minus 7 st. C, słońce ozłociło góry. W tym dniu nic już nie stało na przeszkodzie, aby wejść na Grzesia i dalej na Rakoń czy na Trzydniowiański mimo porywistego i lodowatego wiatru, jaki szalał na grani. To był jedyny słoneczny dzień. Pozostałe były pochmurne, jeden nawet deszczowy, co nie sprzyjało górskim wędrówkom, ale nie było ani jednego dnia bez wyjścia w góry. Chodzili wszyscy: Ewa Byszewska, Andrzej Szpociński, Tomek Ciągała, Mirka Kardacz, Ewa Taracha, Ewa i Leszek Śliwowie, Ewa Wasiak, Ania i Maciek Sulikowscy z Krakowa - przyjaciele Szpota, którzy corocznie wzmacniają naszą SKT-owską grupę, Basia Markowska, Jarek Marczak, na których „wsparcie” też możemy liczyć, oraz Ania Jasnorzewska z wesołą rodzinką czyli z córką Hańcią, zięciem Markiem i trójką wnuków tj. z Frankiem, Łucją i Julią, której towarzyszył Romeo czyli Dominik. Zakładając, że to przyszli członkowie SKT, możemy uznać, że reprezentacja Klubu liczyła 20 osób. Ktoś powiedzie, że to tylko 20 w porównaniu z czasami, gdy na Chochołowską co roku jeździło ponad 30 członków SKT, ale - patrząc z drugiej strony - to aż 20 w porównaniu z ostatnimi laty, gdy było nas tam niewiele ponad 10 osób. Nowością była Teresa Przybył - koleżanka Ewy W. Od 26 grudnia 2017 r. do 3 stycznia 2018 r. spędziliśmy w Tatrach Zachodnich kilka pięknych zimowych dni.

Od pamiętnego niszczycielskiego huraganu Ksawery, który „jak diabeł” spadł na Tatry, minęły cztery lata. Na zboczach gór są jednak jeszcze miejsca, gdzie wciąż leżą drzewa powyrywane wówczas z korzeniami, a wśród tych, które oparły się wichurze, wiele jest pozbawionych koron.

Wyjścia w góry, spotkania towarzyskie w barze schroniskowym (i nie tylko), gry i zabawy ludu nie tylko polskiego jak np. kanasta, lektura mniej lub bardziej poważna albo zabawna nie wyczerpywały pomysłów na spędzanie czasu na Chochołowskiej. W okresie świąteczno - noworocznym nie mogło zabraknąć kolędowania. Na wieczór śpiewania kolęd zaprosiła wszystkich Ania J. do swojego rodzinnego, pięcioosobowego apartamentu. Marek intonował piękne polskie kolędy a stworzony ad-hoc chór śpiewał, zerkając od czasu do czasu do śpiewnika Orszaku Trzech Króli z ubiegłego roku, co zapowiadało, że w przyszłym roku śpiewnik nie będzie już potrzebny - wszystkie kolędy wszyscy będą znać na pamięć. Kolędowanie zakończyła austriacka Cicha Noc, kolęda - jak wiadomo - od dawna już międzynarodowa.

Wieczór sylwestrowy zgromadził nas na wspólnej kolacji w apartamencie Szpotów przystrojonym świerkowymi gałązkami, które silny wiatr strącał z drzew. Ponad sto kolorowych, apetycznych i smakowitych kanapek szybko znikało z tac. Wśród słodkości królowały pyszne pierniczki tradycyjnie już upieczone przez Anię S. Takie ciasteczka przywiozła też Ewa W. Miały różne kształty – gwiazdki, półksiężyce, kółeczka i były przyozdobione kolorowym lukrem. Każdy miał dziurkę z kolorowym sznureczkiem. Wykonała je przyjaciółka Ewy, malarka i pisarka Ewa Herbich z wnuczką Zosią. Pięknie zdobiły gałązki choinkowe, a w Nowy Rok zostały zjedzone ze smakiem. Po kilku toastach za kończący się rok 2017 wyszliśmy - jak co roku od ponad 30 lat - na Przełęcz Bobrowiecką, gdzie wznieśliśmy toast noworoczny. Przy szampanie i „płynie rozgrzewającym” (firmy Lech Śliwa), życzyliśmy sobie wzajemnie wielu jeszcze powitań Nowego Roku na Bobrowieckiej, słaliśmy SMS-y z noworocznymi życzeniami do rodzin i przyjaciół. Powrót do schroniska ok. godz. 2.00 zakończył naszą nocną wyprawę.

1 stycznia 2018 roku byliśmy na Mszy św. w kaplicy w Dolinie Chochołowskiej nieopodal schroniska.

                                                                                                                                                                                                                                                        Ewa Wasiak

 

Warszawa, 15 stycznia 2018 roku   

 

 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 



 

Foto - Ewa Wasiak i Lech Śliwa