„Mężczyzna powinien zbudować dom – posadzić drzewo – wychować syna. Wszystkie te zadania Bogdan Krupa wypełnił wzorowo. Dom, który zbudował, był od pierwszej kreski projektu po ostatni gwóźdź wbity w podłogę wyłącznie jego dziełem. Drzew posadził niezliczone mnóstwo – w tym wszystkie świąteczne choinki. Pracując na budowie, ratował drzewka, które były skazane na wycięcie. Ratował też rośliny doniczkowe, wyrzucone bądź porzucone. Przygarnął kotkę, która się przybłąkała na działkę. Syna wychował na zasadzie verba docent, exempla trahunt. Ogólnie nie był gadatliwy, co ktoś na którejś górskiej wycieczce podsumował: Bogdan mało mówi, ale zawsze jest na miejscu, kiedy trzeba pomóc.
Dzieciństwo miał niełatwe. Matki, Józefy, nie poznał w ogóle – zmarła
w dwa tygodnie po jego urodzeniu. Ojciec, Stanisław, ożenił się ponownie; z drugą żoną miał córkę Teresę. Tuż po wojnie zginął na minie. Macocha, młodziutka kobieta z dwojgiem dzieci, wyszła za mąż po raz drugi, za Władysława. Z tego związku urodziło się jeszcze dwoje dzieci, córka Grażyna i syn Zygmunt. W zasadzie nie było to rodzeństwo, ale Bogdan traktował ich oboje jak siostrę i brata.
Ożenił się późno. Bardzo ładnie powiedział „no, jak się człowiek w tym wieku decyduje na utratę wolności, to już co najmniej z ideałem”. Z żoną i synem spędzał dużo czasu, zarówno w ciągu roku szkolnego, jak i podczas urlopów – na kajaku, na rowerze, pieszo w górach.
Dużo czytał. Dwie z jego lektur stały się inspiracją do wypraw rowerowych na Szlak Emigrantów w Szwecji i do Marstal na jednej z duńskich wysp.
Najbliższa Polski wyspa Danii, czyli Bornholm, była celem nieudanej ucieczki kajakiem w ciemnym okresie PRL-u. Celem pośrednim – ostatecznie Bogdan chciał trafić do Izraela. Było to w czasach antysemickiej nagonki, która go zniechęciła do pozostawania
w kraju. Marzył o zamieszkaniu w kibucu – nie dotarł jednak nawet na Bornholm, bo w połowie drogi schwytano go i zamiast wolności spotkał niewolę. Przyszło mu spędzić w więzieniu ponad dwa lata. Tam nauczył się stolarki, która wielokrotnie mu się przydała.
Motto życiowe Bogdana brzmiało "walczyć do końca". Dotyczyło to nie tylko zawodów czy wyścigów, ale wszelkich zadań. Narzucał sobie samodyscyplinę, przezwyciężał słabości. Jedna znajoma wyraziła się o nim, że jest „upiornie pracowity”.
W młodości marzył o lataniu. W wojsku był właśnie w lotnictwie, ale
w służbie naziemnej. Jednakże już po osiemdziesiątce trzykrotnie skoczył ze spadochronem. Prawda, że z instruktorem na plecach, ale to też nie lada wyczyn. Był najstarszym "skoczkiem" w dziejach lotniska w Chrcynnie.
Zapytany, do kiedy będzie skakać, odpowiedział: "dopóki nie będę się bać".
Był ciekaw świata, a kiedy podróże zagraniczne stały się możliwe, co roku wyjeżdżał przynajmniej na jedną wycieczkę.
Prowadził bardzo aktywny tryb życia – pływał, biegał, wiosłował.
Na rowerze (składaku!) zjeździł całą Polskę i spory kawałek Europy. Na emeryturze zaczął biegać, i to długie dystansy. Spytany, czemu zarzucił pływanie, odpowiedział, że jest na wyższym szczeblu rozwoju, już wyszedł z wody.
W wieku 77 lat pobiegł jeszcze w półmaratonie. Nawet w ostatnim roku życia trzy razy w tygodniu chodził na siłownię. Niestety, wiek dał o sobie znać i zdrowie psuło się coraz bardziej i coraz szybciej. Końcowe trzy tygodnie Bogdan spędził w szpitalu, nieprzytomny, aż 3 kwietnia późnym wieczorem zmarł.
Przeżył różne epoki, systemy i zakręty losu. We wszelkich okolicznościach potrafił pozostać człowiekiem.
Aleksandra M. Krupina
* * *