Imieniny
Staszka Wrońskiego

    17 listopada 2018, sobota

      W dniu 19 października 2018, zmarł nasz kolega klubowy, Stanisław Wroński. Miał 89 lat. W życiu „cywilnym” był chemikiem, współtwórcą, a później dziekanem Wydziału Inżynierii Chemicznej i Procesowej Politechniki Warszawskiej. Wielu z nas znało go dobrze z gór. Piszący te słowa poznał Staszka około 20 lat temu. Miałem tylko okazję zobaczyć, jakie tempo marszu potrafił narzucić na wycieczkach w Puszczy Kampinoskiej. Spotkałem kiedyś jego studentkę, która – było to na konferencji gdzieś na Podkarpaciu – niebacznie dała się namówić na wspólny spacer po okolicznych pagórkach. Wróciła zziajana, „na ostatnich nogach” i przez dwa dni miała zakwasy w łydkach.

      Kilka lat temu byłem ze Staszkiem i Aliną na grani Goryczkowych, spacer z Kasprowego z zejściem na Kondratową. Staszek miał już wszczepiony rozrusznik serca, taki „inteligentny” – pozwalał na szybsze bicie serca, gdy człowiek szedł szybciej, a zwalniał, gdy szło się powoli. Staszek wściekał się, że konstruktorzy nie przewidzieli sytuacji, gdy jest się w górach: podchodzimy powoli, ale potrzebujemy więcej tlenu i krew ma szybciej dostarczać go do mięśni. Ostatnie podejście pod górkę nad Przełęczą pod Kopą Kondracką wyczerpało go bardzo. Na drodze w dół odzyskał wigor i zostawił Alinę i mnie w tyle. Wspomnę jeszcze jedną wycieczkę ze Staszkiem i Aliną – wjazd kolejką na Łomnicę. Staszek chciał jeszcze raz zobaczyć z góry grań Wideł. No i całe Tatry. Patrzyliśmy, patrzyliśmy. Było zimno, ale przecież wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Potem do Skalnatego Plesa zjeżdżaliśmy w milczeniu, a na Łomnicę nasuwała się mgła. Na dole panował upał.

      Nie mogę więcej napisać górskich wspomnień związanych ze Staszkiem. Zamiast tego chciałem opisać wieczór 17 listopada 2018, sobota. Alina zaprosiła nas do siebie, do Rembertowa. Chciała, żeby było to tak, jak co roku w Jego imieniny (13 listopada).

      Pokazaliśmy się z dobrej strony. Uczestników było więcej niż kiedykolwiek na „prawdziwych” imieninach. Każdy przyniósł coś co jedzenia, ale nie byle co kupione w lokalnym sklepie, tylko starannie wykonane, pracochłonne własne dania. Tu można powiedzieć, że przedobrzyliśmy, ale każdy chciał jak najlepiej. Jeżeli chcemy kogoś uczcić, warto to zrobić, poświęcając mu własną pracę. Taka postawa zawsze podobała mi się najbardziej. Potem nastąpił pokaz starych slajdów; może trochę za długi, bo zabrał czas z ostatniej części programu, gdzie śpiewanie mieszało się ze wspomnieniami, rozmowami o Wszystkim. Nie udało się uciec od przeszłości – zresztą chyba nikt nie chciał. „O, tu siedziała Ela Wojnowska i śpiewała Wysockiego”, a tu Joanna, tam ktoś jeszcze… Jak to się mówi: tempus fugit, a czas leci.

      Spotkanie było pełne smutku, to jasne w tych okolicznościach. Wyczuwalna była jednak i nuta radości – radości, że spotkaliśmy się, że razem przeżywaliśmy niepowtarzalne chwile, że otaczały nas piękne góry, że mieliśmy wspólne pięć minut na szczycie, wspólny odpoczynek na przełęczy, wspólne wieczory schroniskowe, leśne, klubowe. To wspólna „wartość dodana” do całego życia. Dlatego spotkanie z okazji imienin Staszka nie mogło być tylko smutne. Nie wątpię, że tak odczuwała to i Alina, a potwierdzają to zdjęcia.

      Chciałbym, żeby każdy z uczestników tego spotkania u Aliny, 17 listopada, powiedział do każdego, przy najbliższej okazji: „Dziękujemy sobie wzajemnie”, a do Aliny: „Staramy się, by ‘jak dobrze było’ było silniejsze niż smutek”. Marzę, by Alina zaprosiła nas na następne imieniny Staszka. Już przyjmuję zapisy, kto zrobi bigos, a kto jakie sałatki. Soliści: szykujcie repertuar. Pozostali: przypominajcie sobie teksty piosenek, które śpiewaliśmy w poprzednich latach.

      Michał Szurek

      

      Pozwolę sobie zacytować własny wiersz. Napisany dla Elżbiety B., ale pasujący i do Staszka.

 

Twoje ślady

Są najświeższe jesienią

Potem przykrywają je liście

Zawiewa śnieg

Porasta młoda zieleń

Zasypuje letni piasek

Twoje ślady

Są najświeższe jesienią

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

FOTO: Jerzy Lewicki