Andrzej Pytlakowski

(1919 – 2010)

 

 

 

Od czego zacząć, wspominając Andrzeja? Był jednym z naszych  najstarszych kolegów. Znaliśmy Go jako miłośnika gór, taternika, narciarza wysokogórskiego.

Każdy, kto choć trochę interesował się szachami, wiedział, że był jednym z najwybitniejszych polskich szachistów w Polsce powojennej. Nie sposób wyliczyć tutaj, w ilu turniejach, mistrzostwach, zawodach brał udział, ile odniósł zwycięstw, ile zdobył tytułów. W 1952 roku uczestniczył w olimpiadzie szachowej w Helsinkach. W 1938 roku 19-letni Andrzej brał udział w turnieju szachowym. W jednej z rozgrywek jego przeciwnikiem był równie młody szachista, który nazywał się... Karol Wojtyła.

Jak widać, Andrzej miał dwie pasje: góry i szachy. W 2003 roku, w wywiadzie dla „Wiadomości” klubowych, mówił: „Żuławski naśmiewał się kiedyś, że mnie najlepiej odpowiadałoby połączenie Klubu Szachowego z Wysokogórskim”.

Wspinaczkę uprawiał ponad 50 lat – nie tylko w Tatrach, ale też w Hindukuszu i Himalajach. Tak się złożyło, że klamrą spinającą jego długie  taternickie życie była grań Kościelca – tam właśnie wybrał się jako kilkunastoletni chłopak na pierwszą wspinaczką, wraz z bratem Jerzym, i przypadek zrządził, że tam także przeszedł swą ostatnią drogę wspinaczkową. W rozmowie dla „Wiadomości” powiedział: „Wspinaczka dostarcza fantastycznych wrażeń, nieporównywalnych z niczym. Wspinaczka sama w sobie, wcale niekoniecznie jako wyczyn sportowy. Jak człowiek raz zacznie, wspina się, dopóki może. Bardzo żałuję, że dla mnie to już zamknięta karta”.

Ważną rolę w jego życiu grały narty. Pasjonowało go narciarstwo wysokogórskie i w czasach, gdy wszyscy niemal narciarze jeździli na trasach
wzdłuż wyciągów, On – do późnego wieku, dopóki siły mu pozwalały - uczestniczył w tatrzańskich rajdach narciarskich.

Był człowiekiem niepospolitym. Inteligencja, poczucie humoru, zdolność do celnych, lapidarnych spostrzeżeń – pozostały Mu do końca długiego życia  i zjednywały wielu przyjaciół. Powiedział kiedyś: „Jeśli człowiek chce długo żyć, to nie ma rady – musi być stary”.

Czy naprawdę nigdy już nie będzie można do Niego wpaść ani zadzwonić, podyskutować na każdy temat, skomentować najnowszych gaf polityków, posłuchać Jego trzeźwych, zdroworozsądkowych opinii? To bardzo, bardzo smutne.

 

Barbara Kaczarowska

 

 

 

 

* * *

 

 

 

 

 

Nieoczekiwana komplikacja

Pamięci Andrzeja Pytlakowskiego

 

 

Dlaczego umarłeś właśnie teraz?

Przecież miałeś przyjść do mnie.

Napilibyśmy się wina.

Porozmawiali.

Powspominali.

(Pamiętasz biwak pod Ostrym Szczytem

I partie szachów w Murowańcu?)

A tak

muszę przełożyć nasze spotkanie na później,

już po Tamtej Stronie.

 

 

Leopold (Noe) Pieczyński

22 listopada 2010 r.

 

 

 

 

* * *

 

 

 

 

 

 

Tomasz Wasilczuk

Wspomnienia o Andrzeju  Pytlakowskim, moim partnerze z wypraw w Hindukusz

 

 

PARTNER

 

Partnerzy wspinaczkowi mogą być różni, wymagający opieki lub bardzo sprawni, dynamiczni, narzucający swój sposób wspinania i bycia. Natomiast Andrzej był partnerem idealnym. Kiedy był pierwszym na linie i kiedy asekurował, zawsze można mu było ufać. Wspinaczce towarzyszył spokój, nigdy nie trzeba się było zastanawiać, czy tam gdzieś w górze, nade mną, nie wywinie jakiegoś numeru, chociaż nieobca mu była chęć na odrobinę rozsądnego ryzyka, rozsądnego — jak na wybitnego szachistę przystało. Jedynie, co mu mogę zarzucić, to tylko to, że grając ze mną w szachy, zawsze proponował, że będzie grał bez jednej wieży. Najważniejsze jednak było, że w górach rozumieliśmy się prawie bez słów, nawet, gdy musieliśmy podjąć jakąś ryzykowną decyzję. Teraz z trudem przyzwyczajam się do tego słowa „był”.

Pamiętam jego zawsze lekko przygarbioną postać, duże okulary i sprawne, lekkie poruszanie się. Przykro było patrzeć, jak w ostatnich latach chodził z trudem i wejście na schody stawało się prawdziwym wyczynem, a mieszkał w bloku bez windy. Wiedziałem, że jest starszy ode mnie, ale dopiero niedawno dowiedziałem się, że o całe ćwierć wieku. Mając osiemdziesiąt lat, jeszcze grywał w tenisa. Zawsze spokojny, opanowany. Młodzi chłopcy, którzy się z nim wspinali, mówili, że wiele się od niego nauczyli. Nic dziwnego, wspinał się od bardzo dawna, i to ze wspinaczami, których my znaliśmy jedynie z historii alpinizmu. Mało rozmawialiśmy o dawnych czasach, ale przy jakiejś okazji wspomniał, że wspinał się zimą na Giewont z Hajdukiewiczem. Często jest tak, że gdy dorastamy do tego, aby porozmawiać, popytać, powspominać, jest już za późno. Pozwól, Andrzeju, że napiszę o naszych wspólnych wspomnieniach, które, niestety, stały się już tylko moimi. Szkoda, że ich nie uzupełnisz, nic nie dodasz, nie skorygujesz, nie opiszesz swoich wrażeń. Zacznę od naszej pierwszej wyprawy w Hindukusz Agram w 1976 roku.

 


Andrzej na Slangu

 

Szczyt Nr 192 zobaczyliśmy po raz pierwszy podczas rekonesansu w górnej części Doliny Kharbe. Przed nami było małe jeziorko, a właściwie rozlewisko potoku, dalej ogromne piarżyste moreny, a poza nimi, skrząca się w słońcu lodem z czarną piramidą szczytowej turni, piękna góra, jeszcze wtedy dziewicza i bezimienna. Pomyślałem, stojąc z plecakiem opartym o jakiś głaz, że jeśli uda mi się wejść na tę górę, to niczego więcej na tej wyprawie nie pragnę.

 

 

 



Andrzej pod szczytem S10

 

Nie wiem, co Ty wtedy myślałeś, ale razem postanowiliśmy tam pójść. Potem założyliśmy bazę wysuniętą, jeszcze w zieleni traw, przed piarżystymi morenami oddzielającymi nas od lodowca i gór. Z bazy wysuniętej wyruszyliśmy z Basią Vertun i Andrzejem. Idziemy wąwozami wśród kamienistych moren ze świadomością tego, że pewnie nikt tędy jeszcze nie szedł. Dziwne uczucie. Małe jeziorka lodowcowe jakby żywe — gadają do nas pluskiem kamieni wytapianych z kamienno-lodowych skarp. Obóz pierwszy zakładamy na martwym lodowcu skrytym pod rumoszem skalnym. Dalej jest już prawdziwy lodowiec i biała ściana naszej góry.

O świcie, a właściwie jeszcze w nocy, wyruszamy dalej już tylko z Andrzejem. Basia zostaje w obozie pierwszym. Lodowiec jest łatwy i sprawia wrażenie bezpiecznego. Idziemy jednak bardzo powoli. Daje się nam we znaki brak aklimatyzacji. Zdajemy sobie sprawę z tego, że aby mieć szansę wejść na szczyt, musimy do minimum ograniczyć bagaż. Zostawiamy pod ścianą część haków, jeden aparat i po zastanowieniu nasze wyposażenie puchowe.

Wspinamy się ze sztywną asekuracją. Początkowo granią, później jednak niebezpieczne nawisy wypychają nas w lodową ścianę. Lód jest jednak korzystnie urzeźbiony, ma podłużne wyżłobienia, być może ślady po roztopionych penitentach. W górnych partiach ściany dostrzegam wtopionego w lód motyla z rozłożonymi skrzydłami. Pewnie wyniosły go tutaj jakieś prądy powietrzne. Zbieram owady dla mojej uczelni, ale aby wyrąbać motyla, musiałbym wykonać kilka dodatkowych ruchów — pozostawiam go więc w lodzie na zawsze.

Część skalna jest łatwa i wkrótce stajemy na szczycie. Najwyższy punkt stanowi kilkumetrowy głaz. Przepuszczam Andrzeja, aby stanął na nim pierwszy. Nigdy nie było między nami rywalizacji, kto stanie pierwszy na szczycie. Po prostu, wchodziliśmy razem i po latach nieraz musiałem się zastanawiać, kto prowadził na ostatnim wyciągu. Robię zdjęcia panoramy ze szczytu. Potem Jurek Wala wykorzysta je w opracowaniu dotyczącym Hindukuszu Agram. Zaczynamy drogę zejściową. Jest już bardzo późno i zdajemy sobie sprawę z tego, że schodząc z asekuracją sztywną, niewątpliwie będziemy mieli biwak w lodowej ścianie, co bez puchówek może skończyć się bardzo źle. Temperatura na tych wysokościach nocą bardzo się obniża. Schodzenie z lotną asekuracją przy tej konfiguracji drogi nie byłoby również bezpieczne, a niewątpliwie opóźniałoby tempo poruszania się. Podejmujemy trudną decyzję — rozwiązujemy się i schodzimy solo. Czujemy się obaj dobrze w lodzie, więc uważamy to rozwiązanie za optymalne. Tak jak pamiętam, wcale nie dyskutowaliśmy na ten temat. Po prostu obaj rozumieliśmy tak samo naszą sytuację i wiedzieliśmy, że tak musimy postąpić.

Noc zastaje nas już na lodowcu i wkrótce docieramy do obozu pierwszego, a następnego dnia o świcie schodzimy do bazy wysuniętej.

Wiele dni później, korzystając ze zwyczajowego prawa pierwszych zdobywców, postanawiamy, tę już naszą górę Nr 192 nazwać Kohe Madar, co znaczy w języku farsi — Góra Matki.

Po zejściu z Kohe Madar nastąpił dla Andrzeja i dla mnie bardzo przyjemny okres. Ryzyko mieliśmy już poza sobą, szczyt był nasz, a jednocześnie byliśmy jeszcze we wspaniałych górach. Potem, gdy już się schodzi w doliny, jest inaczej. Wtedy jest to ostatnie spojrzenie na góry, świadomość, że pewnie nigdy więcej się tutaj nie wróci, tęsknota.

 


Andrzej w dolinie Kharbas

 

Andrzej Palczewski i Andrzej Zboiński zaproponowali nam, abyśmy przeszli do sąsiedniej doliny i stanowili ich ubezpieczenie podczas wejścia na najwyższy szczyt tego regionu, również dotąd niezdobyty. Była to dla nas bardzo atrakcyjna propozycja, ponieważ nie musieliśmy schodzić do bazy głównej. Następnego dnia wyruszyliśmy z Andrzejem pod Kohe Čapkotala.

 


Biwak w drodze na Kohe Ćaptakoala

 

Przez góry, drogą, którą pewnie jeszcze nikt nie szedł, przypominającą „drogę po głazach” na Mięgusza. Dołączył do nas jeszcze Leon Kossobudzki. Biwak na hali ze wspaniałym widokiem na daleki skalno-lodowy mur Kohe Bandaki. O świcie wyruszyliśmy w trójkę na Kohe Rakhodiče Gharbi, szczyt położony na przeciwległym stoku doliny niż Kohe Čapkotala. Droga bardzo łatwa i tylko pod samym szczytem było kilkanaście metrów skałkowej wspinaczki. Wejście na ten szczyt, zresztą również dziewiczy, umożliwiało nam obserwację kolegów w ogromnej lodowej ścianie Kohe Čapkotala.

 Z Kohe Rakhodiče Gharbi można przejść bez problemu granią na również dziewiczy Kohe Rakhodiče Sargi, ale na prośbę kierownika wyprawy zostawiamy ten szczyt dla innych kolegów. Był początek wyprawy i niewiadomo było jeszcze, czy wszystkim uda się na coś wejść. Pamiętam, że Andrzej, tak samo jak i ja traktował tę rezygnację jako coś zupełnie normalnego.

Ze szczytu wypatrzyliśmy dwa ciemne punkciki w skrzącej się bielą lodów i śniegów ścianie.

— Chyba się wycofują — powiedział któryś z nas i po krótkiej obserwacji nie mieliśmy wątpliwości, że schodzą.

Zdałem sobie sprawę, że od tego momentu jesteśmy z Andrzejem jedynym zespołem, który ma jeszcze szansę wejść na ten szczyt. Andrzej był w świetnej kondycji i czułem, że bardzo chce iść. Cóż, trzeba będzie iść — pomyślałem. Uleciał gdzieś ten przyjemny nastrój, gdy jest się w górach bez żadnych obowiązków, po prostu dla samego bycia wśród nich. Niepotrzebna była żadna rozmowa, wiedzieliśmy już obaj, że następnego dnia wyruszamy.

Pamiętam wieczór przed wymarszem. Zszedłem z hali do jaru po wodę. W jarze panował już całkowity mrok. Zaczerpnąłem wody w menażkę i spojrzałem ku górze — nade mną stała ogromna, czarna ściana Kohe Čapkotala, nie widać było białych plam lodu i śniegu. Ogarnął mnie jakiś dziwny, bardzo poważny nastrój. Pomyślałem o moim ojcu, który zmarł kilka miesięcy wcześniej, pomyślałem, że prawie się nie modliłem.

— Wiesz, Boże, że nie umiem się modlić. Pozwól, niech ta góra będzie moją modlitwą — powiedziałem cicho. Ktoś schodził do jaru, i chyba usłyszał. Myślę, że to był Andrzej, ale nigdy nic mi na ten temat nic nie powiedział, a teraz nie mogę Go już o to zapytać.

         Następnego dnia wyruszyliśmy. Wiedzieliśmy, dzięki doświadczeniu kolegów, że obóz pierwszy musimy założyć znacznie wyżej. Podchodzimy lodowcem. Lodowymi rynnami pędzą z cichym szumem potoki. Mijamy grzyby lodowe, ciekawe formacje lodowo-skalne. Zaczyna się stromy piarg. Podchodzimy i podchodzimy. Coraz bardziej stromo, ścianka z miękkiego łupku. Widzę, jak nade mną Andrzej wybija w niej nogą stopień, jak w śniegu.

         — Może się jednak zwiążemy — mówię. Andrzej kiwa głową i była to pewnie nasza najdłuższa rozmowa podczas wspinaczki.

Wkrótce docieramy do grani. Lita skała, rozwiązujemy się i każdy idzie jak mu wygodniej. Andrzej rozsądnie stara się trzymać ostrza grani, a ja wyszukuję sobie łatwiejsze obejścia różnymi półeczkami. Konfiguracja ściany spycha mnie jednak coraz niżej. Dochodzę do stromego lodowego stoku. Andrzej jest już na przełączce stanowiącej granicę między skalną a lodową częścią grani. Coś pokrzykuje do mnie. W głosie jego nie słychać niepokoju. Jest pewnie tak samo spokojny o mnie, jak ja byłem spokojny o niego, gdy widziałem go na grani. Zapada zmierzch. Zakładam raki i już w prawie całkowitych ciemnościach wspinam się ku górze.

 


Andrzej na grani Kohe Ćaptakoala

 

Świt jest niesamowity. Barwy śniegu i lodowców na otaczających nas szczytach zmieniają się, co chwila — od szarej czerni nocnej przez różne odcienie różu, aż do skrzącej się bieli. Przez radiotelefon udaje się nam niespodziewanie usłyszeć głosy Polaków spod Kohe Bandaki. Rozpoznajemy głos Haliny Krüger, która dosadnie ocenia swoich partnerów. Ze źle przeze mnie zakręconego zbiorniczka w juwlu tryska paliwo i zalewa menażkę z już przygotowanym piciem. Andrzej nic nie mówi, chociaż wiemy obaj, że nie mamy czasu na następne gotowanie i będziemy mieli mniej napoju na drogę, co jest istotne na dużych wysokościach.

 


Andrzej- wspinaczka w górnej części Kohe Ćaptakoala

 

Wyruszamy. Dalej droga jest już lodowa i prowadzi przez ogromne pola penitentów, czyli prawie metrowe igły lodowe. Widoki są wspaniałe, ale teraz towarzyszy nam tylko zmęczenie, wspomnienia krajobrazów nadejdą do nas później. Docieramy na szczyt i łączymy się przez radiotelefon z kolegami. Na zawsze pozostaje mi w pamięci obraz Andrzeja z radiotelefonem w ręce, w słońcu, ze zwojami liny na śniegu u stóp i morze lśniących się bielą lodowych szczytów. Kohe Bandaka jakby nieco zmalała, ale nadal ogromna, a z drugiej strony, na horyzoncie, widać Tiricz Mir. Robimy zdjęcia panoramy ze szczytu i zaczynamy schodzić. Chwile na szczycie są zawsze za krótkie.

 


Andrzej na szczycie Kohe Ćaptakoala (5770 m.n.p.m.) pierwsz wejście 5 sierpnia 1976 r.

 

Po powrocie do Polski dowiedzieliśmy się, że nasze wejście na szczyt powtórzył zespół z Wyprawy Poznańskiej, zaledwie kilka dni później. Nie wiedzieliśmy o ich istnieniu, gdyż działali od strony Doliny Mač. Ale czy to takie ważne - kto wszedł pierwszy?

 


Andrzej Pytlakowski  (z lewej) i Tomek Wasilczuk . Naprawa butów  w bazie (Dolina Kharbaz – 3630m. ) po zejściu z Kohe Ćaptakoala

 

Pamiętam ostatni biwak przed granicą Afganistanu z ZSRR. Nie mogłem usnąć i patrzyłem w niebo pełne gwiazd, zupełnie inne niż nad Polską. Pomyślałem z żalem, że pewnie nigdy więcej nie zobaczę takiego nieba. Myliłem się. Następnego roku znów byłem na wyprawie w Afganistanie i Andrzej też był. Tym razem w Hindukuszu Munjan, czyli na terenie tajemniczego Nuristanu.

W Hindukuszu Munjan, nieco poniżej języka lodowca, rozbiły w 1977 roku obóz dwie wyprawy - Stołecznego Klubu Tatrzańskiego pod kierownictwem Staszka Bratkowskiego i Wyprawa Krakowska, kierowana przez Jurka Walę. Małą halę nad górskim potokiem porastają kępy szczypiorku prawie metrowej wysokości. Tutaj jest jego naturalne siedlisko. Andrzej jak zwykle jest w świetnej kondycji. Przed dotarciem tutaj spędził jakiś czas w górach w rejonie Salangu, a więc złapał również trochę aklimatyzacji. Natomiast ja wraz z Olami Ziołeckimi dojeżdżałem z Polski samochodem z bagażem wyprawowym. Podróż była bardzo męcząca, całymi dniami jechaliśmy ściśnięci w szoferce tarpana, do późna w nocy. Potem gdzieś na poboczu, czy po prostu w rowie, krótki nerwowy sen, bo okolice są niezbyt bezpieczne, szczególnie na terenach kurdyjskich. Jednym słowem, jesteśmy we trzech w kiepskiej formie. Z odrobiną żalu widzę, że kierownik wyznacza Andrzeja do poważniejszych zadań, a my z Ulą Nużyńską zajmujemy się transportem bagażu do bazy wysuniętej. Wiem, że Andrzej będzie wyznaczony do akcji szczytowej. Trochę mi żal, że nie staniemy razem na szczycie. Ale takie są prawa wyprawy i uważam je za słuszne. Na szczęście mój organizm, po kilkakrotnych wyjazdach w góry lodowcowe, zakodował sobie możliwość szybszej aklimatyzacji i wkrótce wracam do formy. Kierownik podejmuje decyzję, że pójdziemy na szczyt pierwsi, Andrzej i ja. Obaj jesteśmy z tego zadowoleni.

Wreszcie rozpoczął się atak szczytowy. Jesteśmy już wysoko na lodowcu, ponad bazą wysuniętą. Naszym celem jest najwyższy w tym rejonie sześciotysięcznik Kohe Morusq. Krakowiacy założyli już obóz pierwszy, a my również chcemy dziś tam dotrzeć. Jest nas czworo - Ula Nużyńska, Andrzej Pytlakowski, Sławek Graczyk i ja. Ze skrzącego się w słońcu lodowca przechodzimy w cień pod stromym, prawie stumetrowym, lodowym uskokiem. To jest nasza dalsza droga. Wspinam się pierwszy, rąbię stopnie, wkręcam śruby lodowe. W górnej części sączy się po lodzie woda z topniejących na górze penitentów. Odbijam nieco w lewo, może w nieco większą ekspozycję, ale już poza sączącymi się strumyczkami wody. Lód prawie pionowy.

- Może idź bardziej w prawo.

- A ty z dołu widzisz lepiej - odpowiadam. To była moja druga najdłuższa dyskusja z Andrzejem podczas wspinaczki.

W końcu wychodzę na skrzące się w słońcu plato, między rozmiękłe penitenty. Wbijam czekan i zaczynam asekurować. Wychodzi na górę Ula i podchodzi do niej z kubkiem herbaty Władek Borowiec z zespołu krakowskiego. Wkrótce wszyscy są już na górze i rozbijamy obóz. Przed nami ogromny stok pokryty lodowymi igłami i gdzieś wysoko ponad nim biel szczytu.

Następnego dnia idziemy założyć obóz drugi, z którego dalej ruszymy razem z Andrzejem. Wychodzimy niezbyt wcześnie. Pomagają nam w wyniesieniu bagażu Ula i Sławek. Nie dochodzą jednak z nami aż do końca. Zapada zmierzch. Gdy wyrąbujemy platformę pod namiot, dochodzą do nas schodzący ze szczytu krakowiacy. Krótka chwila rozmowy i ruszają w dół. Są zespołem silniejszym i nie zakładali obozu pośredniego tak jak my. Wyruszyli jednak bardzo wcześnie i dotrą do obozu pewnie tuż przed nocą.

Świt. Juwel terkocze, topimy śnieg na herbatę. Jest bardzo zimno, słońce jeszcze do nas nie dotarło. Wreszcie ruszamy. Idziemy z lotną asekuracją. Andrzej pierwszy, a ja drugi. Daje się mi we znaki wysokość. Wypuszczam z ręki kolejne metry liny, aby nie hamować Andrzeja. Zaobserwowałem, że organizm Andrzeja bardzo szybko się regenerował, nawet po największym wysiłku. Docieramy do skalno-lodowego żlebu i zaczynają się poważniejsze trudności. Chwila odpoczynku przed wspinaczką, oddech się uspokaja i już jestem w formie. Prowadzimy na zmianę. Nad żlebem zaczyna się stroma ścianka lodowa. Prowadzę, rąbię stopnie, czuby raków dobrze trzymają się w gąbczastym lodzie. Jeszcze kilka metrów i wyjdę z lodowej ściany w słońce na śnieżnej grani.

- Koniec liny! - krzyczy Andrzej.

Zakładam stanowisko, wkręcam śruby lodowe, zaledwie o kilka metrów od końca trudności. Ten moment obserwował przez lornetkę z obozu Staszek Bratkowski i myślał, że trafiliśmy na zbyt duże trudności. Nie zorientował się, że to koniec liny. Andrzej szybko dochodzi do mnie i przejmuje prowadzenie. Widzę nad sobą, na tle nieba kolce jego raków. Za chwilę znika za krawędzią lodu. Już góra jest nasza — myślę.

— Możesz iść! — krzyczy.

Wychodzę w słońce na łatwej już śnieżnej grani. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i padamy sobie w ramiona. Nie pamiętam dokładnie słów, ale wiem, że obaj cieszymy się z tego, że znów udało nam się wejść razem. Odpoczywamy chwilę w słońcu. Robię się bardzo senny. Wiem, że to działanie wysokości. Trzeba schodzić. I znowu chłodny cień lodowej ściany, potem nieprzyjemny żleb i wreszcie już znacznie łatwiejszy fragment lodowca. Dochodzimy do obozu drugiego. Zasypiam z uczuciem, że coś się spełniło, że mam coś, czego nikt mi nigdy nie odbierze.

Rano dochodzi do nas Ula i dwóch Sławków. Oddajemy im swoją linę i schodzimy z Andrzejem związani krótką liną. Ledwie jej wystarcza na przekroczenie śnieżnego mostku nad jakąś szczeliną. Jeszcze mi się odpina w połowie mostku rak i kombinuję, jak go przypiąć nie naruszając ruchami ciała niezbyt pewnej, śnieżnej konstrukcji. Podchodząc minęliśmy tę szczelinę, wcale jej nie widząc.

W obozie pierwszym czeka na nas samotnie Staszek Bratkowski, który wyszedł tu razem ze Sławkiem Kaczarowskim. Jest mało paliwa i żywności.

— Trzeba będzie jutro zejść — mówi Staszek.

— Nie możemy dopuścić do tak dużej odległości od zespołu szturmującego szczyt — mówię.

Staszek chwilę się zastanawia. Myślę, że już wie, że mogę się nie podporządkować jego decyzji.

— Andrzej schodzi rano razem ze mną, bo oczywiście samotnie nie można tędy schodzić. Natomiast, co ty zrobisz, Tomku, pozostawiam twojej decyzji.

— Zostaję — mówię.

To była nasza ostatnia wspólna wspinaczka z Andrzejem. Zostaję w obozie pierwszym, a Andrzej ze Staszkiem schodzą trudną, lodową ścianą i odchodzą do bazy w zielonym szczypiorku. Znów coś się zaczyna kończyć. Znajome, białe ściany Kohe Morusq i Kohe Chrebek zostają coraz dalej za nimi. Pożegnania są zawsze smutne. Jeszcze nie wiemy, że sytuacja polityczna odetnie nas od tych pięknych gór na zawsze.

 

 

HINDUKUSZ

 

Góry dalekie,

góry bez powrotu

zamieniły mnie w punkt

na fotografii

pożółkły i wyblakły,

a w pamięci krzyczy śnieżna biel,

skrzy się słońce lodowców

i jeszcze nie bolą

długie doliny odwrotów

od marzeń.

 

 

 

Wiem, że w następnym 1978 roku Andrzej wziął udział w nieudanej wyprawie na sześciotysięcznik Tent Peak w rejonie Annapurny. W 1982 roku w organizowanej przez Polski Klub Górski i kierowanej przez Piotra Młoteckiego wyprawie rekonesansowo-trekingowej w rejon Dhaulagiri i Annapurny, połączonej z wejściem na sześciotysięcznik Dampush Peak. Andrzej najprawdopodobniej osiągnął jedynie dwa zworniki w grani o wysokości około 5700 metrów n.p.m. W 1985 roku wziął udział w wyprawie trekingowej Klubu Górskiego Matragona do Indii i Nepalu.

 

Pogubiliśmy się z Andrzejem w różnych górach i różnych latach, tak jak napisałem to w tomiku „Góra Matki” w cytowanym niżej wierszu dedykowanym Andrzejowi.

 

 

 

BARWY LODOWCÓW

 

Pogubiliśmy się w różnych górach,

różnych latach

i wciąż czeka na nas herbata

i kieliszek wspomnień o zmierzchu

w zapomnianej dolinie,

zapomnianym schronisku.

Jeszcze w oczach barwy lodowców

płyną bielą ku czerni szczytów,

jeszcze pamięć górskich pożegnań

tli się w ciszy górskich powitań.

 

 

 

Ostatni raz spotkałem się z Andrzejem w kwietniu 2010 roku. Długo rozmawialiśmy o naszych dawnych górach, a potem wyjechałem na kilka miesięcy z Warszawy. W listopadzie wróciłem i kilka razy usiłowałem dodzwonić się do Andrzeja, ale telefon już milczał.

 

Wykaz wejść Andrzeja Pytlakowskiego w Hindukuszu

Hindukusz Agram:

1.     Kohe Madar, pierwsze wejście, 31.07.1976 r., 5580 m n.p.m.

2.     Kohe Rakhodiče Gharbi, pierwsze wejście, 03.08.1976 r., 5433 m n.p.m.

3.     Kohe Čapkotala, pierwsze wejście, 05.08.1976 r., 5777 m n.p.m.

Hindukusz Munjan:

Kohe Morusq, prawdopodobnie trzecie wejście, 24.07.1977 r., 6430 m n.p.m. (wg J. Wali 6100 m n.p.m.!)

 

Tomasz Wasilczuk

 

 

* * *

 

 

 

Pamięci Andrzeja Pytlakowskiego

 

Pytamy w takiej chwili, jakie tam są góry,

Czy są tam przepaściste skały przewieszone,

Czy Pana Boga czasem zasłaniają chmury?

Czy piękniejsze niebieskie hale niż zielone?

 

A Tobie się, Andrzeju, inny kłopot wplata,

Gdy na niebieskiej bramy stajesz dzisiaj progu,

Czy tam można świętemu Piotrowi dać mata?

Czy można w niebie grozić szachem Panu Bogu?

 

To są pytania. Odpowiedzi nie poznamy,

Ale pytając wiarę wyrażamy jasną,

Że to, co na tym świecie mocno pokochamy,

Będzie na tamtym z nami, aż gwiazdy pogasną.

 

 

Michał Szurek

17 listopada 2010 r.