[29.01 WAW Okęcie]
Odprawa biletowa poszła bez problemu. Pani z obsługi nawet nie mrugnęła
okiem widząc 5 kg nadbagażu. Żegnamy się z Anetą i udaję się do gate'u.
Drobiazgowa kontrola - muszę nawet zdjąć buty, nie mówiąc o kurtce z kieszeniami
wypchanymi puszkami z pasztetem sojowym. W końcu udało się - siedzę w samolocie
- obsługa gada coś po francusku wykonując te same co zwykle śmieszne gesty,
mające na celu wzbudzenie w pasażerach przekonania, że mają szanse na wyjście
z życiem z ewentualnej katastrofy lotniczej.
Skrzydła samolotu są oblodzone - podjeżdża specjalna machina, wyglądająca
jak spryskiwacz do szyb lub ogrodu w skali 10:1. Startujemy. Wszystko
jak zwykle. Przekąska niejadalna, dobrze, że mają wino ;-) Wieczorny samolot
do Paryża jest prawie pusty. Obok mnie nikt nie siedzi, więc wyciągam się
na trzech fotelach jak jaśniepan!
Lądujemy w CDG - widać, że zanikł zwyczaj klaskania po udanym lądowaniu...
[29.01 CDG Paryż]
Dwie godziny bezczynności. Bezsensowny transport autobusem z terminalu
B do C wokół całego lotniska. Wewnątrz terminalu tylko kilka chińskich
sklepów. Nuda. Papierosy po 5 euro, duża czekolada po 10.
W końcu wsiadam do samolotu w kierunku Buenos Aires. Tym razem jest
pełno - 100 prócz zajętych miejsc (oczywiście w klasie ekonomicznej).
Tym razem zamówione jedzonko lacto-ovo jest OK. 14 godzin lotu, prędkość
800-90 km/h, temperatura na zewnątrz -51 st.C, całkowity dystans 11111
km... W końcu widać Buenos Aires...
[30.01 Buenos Aires]
Boskie Buenos - tak się to nam wydaje – w rzeczywistości pułap chmur
na wysokości 300 m. Deszcz cały czas pada - raz mocniej - raz słabiej...
Miasto poza ścisłym centrum, przypomina bardziej Hawanę (http://havana2001.republika.pl)
niż Los Angeles... Na ulicach mieszka bardzo dużo bezdomnych - w niedziele
maję swoje mieszkania przed zadaszonymi wejściami do banków i urzędów
publicznych... W ścisłym centrum wszystkie knajpki i sklepy zamknięte,
pełno policji włącznie z transporterami wyposażonymi w armatki wodne -
pomnik Kolumba ochlapany czerwoną farbą - pełno napisów sprayami i graffiti
(wszystkie hasła w stylu "politycy - oddajcie nasze pieniądze" albo "chcemy
w końcu demokracji"). Tak się złożyło, że w samolocie oglądałem film pt.
"Zapiski motocyklisty" - film był o kiełkowaniu idei rewolucji południowoamerykańskiej
w młodości Ernesto "Che" Guevary - który pochodził właśnie z Buenos Aires...
Generalnie atmosfera nie jest miła - tylko kilku zdezorientowanych turystów
szwęda się po centrum... Dwie stacje metra dalej życie toczy się normalnym
tempem - kawiarenki, sklepy, lodziarnie, kafejki internetowe - większość
pootwierana - ludzi na ulicach sporo mimo deszczu.
Mieszkam w miłym hostelu - pełno obcokrajowców, chociaż sporo też Argentyńczyków
- atmosfera OK - jak powiedziałem, że zamierzam wejść na Aconcaguę - większość
(włącznie z obsługą) zdębiała - ja myślałem, że to dla nich codzienność,
że w hostelu jest 20 osób, pragnących wejść na najwyższy szczyt obu Ameryk...
Mam nadzieję, że jutro przestanie padać i będę mógł zrobić trochę zdjęć...
[31.01 Buenos Aires]
Pogoda niestety się nie poprawiła. Piękna kolorowa dzielnica - La Boca,
prawdopodobnie nie wyjdzie fajnie na slajdach. Za to cmentarz na którym
pochowano Evitę Peron, jako że cały jest z kamienia - wyjdzie całkiem nieźle.
Nastroje w Buenos wyraźnie spokojniejsze - policja stoi tylko przed
siedzibami banków - oprócz graffiti i haseł na murach nie widać specjalnych
niepokojów.
Jutro będzie ostatni dzień, kiedy będę miał szansę zrobić trochę kolorowych
zdjęć - na razie szanse marne - zobaczymy jutro.
[1.02 Buenos Aires]
Dzisiaj w końcu piękna pogoda. Słońce 100% - niestety efektem są wstępne
poparzenia słoneczne twarzy i rąk. Rano, korzystając ze światła zaczynam
od dzielnicy La Boca - feeria kolorów, knajpy z tańczącymi tango, głośna
muzyka no i oczywiście tłumy turystów. Zmieniam nieco trasę i przecinam dzielnicę
slumsów - budy zbite z dykty i blachy falistej - bardzo podobne do lizbońskich
okolic akweduktu. Po slumsach ląduję w centrum city - to już przegięcie
w drugą stronę - przepych, szklane biurowce, deptaki pełne drogich sklepów
i restauracji, ciągnące się kilometrami. Buenos Aires kojarzy mi się z pizzą
- wszystkiego po trochu i dobrze wymieszane...
Dopiero wieczorem idę jeszcze raz odwiedzić Palermo - pooddychać normalną,
żyjącą atmosferą miasta. Trafiam na Plazoletta Monte Ararat - centrum dzielnicy
ormiańskiej. Oczywiście muszę spróbować tutejszych lodów - lodziarnia i
kawiarnia jest prawie na każdym rogu ulic - dawkę kofeiny już wchłonąłem,
teraz pora na lody - za 5 peso (ok. 5,5 PLN) góra lodu - chyba umrę lub chociaż
zwymiotuję...
Co do kawy to przypomniał mi się południowo-europejski sposób serwowania
kawy - małe espresso (cafe chicito), do tego małe słodkie "co nieco", no
i obowiązkowo szklanka wody. Poza Portugalią i Hiszpanią (to jedyne południowo-europejskie
- oprócz Chorwacji - kraje w którch byłem) nie widziałem w Europie czegoś
takiego.
[2.02 autobus gdzieś w centrum Argentyny]
Opuszczam Buenos Aires. Teraz mogę już podsumować to, jakie wrażenie
zrobiło na mnie to miasto. Jest to ogromny melanż, masala, mieszanka...
Wszystkiego "po trochu" - od wypasionego city, poprzez ciche dzielnice zabudowane
XIX wiecznymi kamienicami-willami, poprzez tętniące życiem dzielnice włoskich
emigrantów (La Boca, San Telmo, Palermo) aż do slumsów z dykty i blachy
falistej zlokalizowanych pod estakadami autostrady... W metrze ("subte")
pełno jest żebraków i ludzi usiłujących coś sprzedać, a na powierzchni non-stop
ktoś wciska mi do rąk ulotki reklamowe...
Generalnie miasto żyje własnym życiem, własnym tempem - jest bardzo
kolorowe, pełne pięknych dziewczyn i przystojnych chłopaków - widać, że
dbanie o wygląd jest dla nich bardzo ważne (nie aż tak jak w zwariowanej
Wenezueli). Turystów jest sporo, ale nie na tyle żeby mieć przykre uczucie
przebywania w skansenie...
[Kuchnia]
Podstawą arentyńskiej kuchni jest mięso wołowe - jednak dla wegetarian
dostępna jest również kuchnia włoska (to m.in. włoscy imigranci tworzyli
Buenos Aires) w postaci pasta i pizza.
* Mięso - podstawowym daniem mięsnym jest "lomo" - rodzaj steku
w wersjach "a plato" - na tależu z sałatką, jajkiem, itp, lub wersja "con
pan" - z 2 kawałkach bułki - podobnie jak hamburger.
* Pizza - jest drugim daniem fast food dostępnym w każdej taniej
knajpce - wersja podstawowa to "muzarella" - odpowiednik polskiej margherity
(tylko ser i sos pomidorowy).
* Lody - najwyraźniej oprócz mięsa, Argentyńczycy lubują się także
w lodach - lodziarni jest tyle samo co zwykłych kawiarni (czyli prawie na
każdym rogu ulic). W lodziarniach jest zazwyczaj paręnaście smaków lodów
w kilku wielkościach od zwykłych rożków "chicito" do kilogramowych porcji
"grande"
* Wino - Argentyna, podobnie jak Chile, ma wielką tradycję i potencjał
produkcji wina. Winny region Mendoza jest jednym z lepszych w Ameryce Południowej.
Wino jest na trzecim miejscu jeśli chodzi o napoje Argentyńczyków - pierwsze
to mate, drugie to piwo. Poza tym jest dobre i tanie :-)
* Ceny - Pizza - 3-5 peso; Lomo - 5-7 peso; Cafe chicito - 2-3
peso; Lody (najmniejsze) - 2-5 peso; Piwo (but. 0,6-1 l) - 3-6 peso; Wino
- od 2 peso (!)
[2.02 autobus gdzieś w centrum Argentyny c.d.]
Siedzę w autobusie do Mendozy. Linii autobusowych obsługujących tę trasę
jest chyba z 10, więc wybrałem taką co ma duże biuro i honoruje karty kredytowe.
Cena za przejazd u wszystkich przewoźników jest prawie taka sama (od 75
do 110 peso w zależności od standartu). Ja wybieram klasę 1 (100 peso), żeby
się nie skatować zbytnio, ale będę wracał klasą 2 - w celach badawczo-poznawczych...
Autobus jest piętrowy. W całym autobusie jest tylko 30 miejsc. W jednym
rzędzie są 3 fotele - fotel podwójny, przejście, fotel pojedynczy. Owe
fotele są takie, jak w samolotach w przedziale First Class - wielkie, szerokie,
dużo miejsca na nogi, fotel rozkłada się prawie na płasko... Oprócz wygody,
w cenę wliczona jest obiado-kolacja w knajpie (autobus jest nocny - wyjazd
wieczorem - przyjazd do Mendoza rano), składająca się z 1/2 kurczaka, pieczonych
ziemniaków, sałatek, coca-coli "do oporu" + deser typu pudding... Do tego
jeszcze jest śniadanie...
Za oknami widoki dość monotonne - płaskie, najczęściej duże przestrzenie
porośnięte jakimś zielskiem. Jedyną rzeczą która przerywa monotonię podróży,
są bardzo częste bramki do pobierania opłat za przejazd.
Na horyzoncie wyłania się, oświetlone porannym słońcem pasmo Andów -
wielkie, ośnieżone góry w oddali - wywiera to na mnie takie samo wrażenie,
jak kiedyś, kiedy miałem około 15 lat i zobaczyłem z okna pociągu, nasze
polskie tatry, po raz pierwszy w życiu. Przedpole Andów pokryte jest winnicami.
Region Mendoza słynie z najlepszych win w Argentynie.
[3.02 Mendoza]
Buenos Aires mam już za sobą - ogromna rozpiętość – od luksusowego
"city" poprzez bogate dzielnice przypominające Brukselę, dziewiętnastowieczne
dzielnice przypominające lizbońską Alfamę lub nawet Hawanę, po totalne slumsy
wybudowane z tektury i blachy falistej... To miasto żyje, pełne jest ludzi,
sklepików, kawiarenek... Miejsca dla turystów to tylko wycinek całego miasta...
Pogoda radykalnie się zmieniła - wystapiły już pierwsze poparzenia słoneczne...
Obecnie jestem w Mendoza - z okien widać ośnieżone szczyty Andów... Jutro
wyruszam do Puenta del Inca a stamtąd pieszo lub na mule do Plaza de Mulas.
Więc już jutro postawię stopę w Andach...
[4.02 Chicas y Machos]
Dziewczęta w Argentynie to oddzielna historia. Dla nas "białasów" ciężko
to znieść. Tyle jest pięknych kobiet, że aż głowa boli (i szyja). Co prawda
część z nich urodą przypomina siostrę Paula Bazo z filmu Almodovara "Kika",
ale jednak większa część to raczej wersja Penelopy Cruz. Żeby nie zostać
posądzonym o maskulinizm - uprzejmie donoszę szanownym czytelniczkom, że
chłopaki w Argentynie też są niczego - większa część to typowe macho-latino,
jednak indiańska uroda zmieszana z hiszpańską zrobiła wrażenie nawet na
mnie!
[5.02 Mendoza]
Mendoza to najwyraźniej bardzo ekologiczne miasto - park miejski jest
większy od części miasta zamieszkanej. Park jest tak wielki, że można po
nim jeździć samochodem, a na dodatek kursuje po nim kilka linii autobusowych.
W centrum jeździ też kilka linii trolejbusowych, a policja w znacznej większości
porusza się na rowerach - federales w kaskach i kubraczkach granatowych,
ciudades - w pomarańczowych.
Generalnie wszystko tutaj kojarzy się z Cerro Aconcagua - prawie wszystko
ma nazwę Góry na szyldzie.
[13.02 Plaza de Mulas]
Od kilku dni jesteśmy w Bazie pod Aconcaguą. Pozakładaliśmy oraz wyposażyliśmy
wszystkie obozy. Proces aklimatyzacji też zakończony – jutro rozpoczynamy
akcję, której ostatecznym celem po 3 dniach będzie szczyt najwyższej góry
obu Ameryk.
Tymczasem z Nido de Condores (obóz 1 na wys. ok. 5500 mnpm) widać zachody
słońca, zachodzącego w Oceanie Spokojnym, widać także wieczorem łunę nad
Santiago de Chile. Co noc kierunek wyznacza nam Krzyż Południa - gwiazdozbiór
niewidoczny na naszej półkuli.
Trzymajcie za nas kciuki, za 3 dni powinniśmy stanąć na szczycie.
[14,15,16,17.02 "Dziennik namiotowy", czyli "atak szczytowy"]
Wychodzimy około 11, droga do Obozu 1 zajmuje mi około 4,5 godziny. Kolejny
wstrząsający zachód słońca w Oceanie Spokojnym. W nocy dla odmiany pada śnieg.
Kolejnego dnia maszerujemy z całym majdanem obozowym do Obozu 2. Mijamy
Camp Berlin - jest za nisko. Z Bogusiem dochodzimy do depozytów pozostawionych
kilka dni temu - ok. 100 m nad Berlinem. Decydujemy się podchodzić dalej.
Czuję się już poważnie zmęczony - każdy ruch przynosi cierpienie... Odpoczywam
chwilę i maszerujemy dalej. Namioty rozbijamy okolo 200 m nad Berlinem. Kontaktujemy
się z resztą ekipy przez radio - brak bezpośredniego nadzoru nad grupą powoduje,
że rozbijają namioty tam gdzie były depozyty - nikomu nie chce się iść dalej
(czyt. wyżej). W nocy znów piekielny mróz i śnieg. Cały wieczór topiliśmy
penitenty, żeby mieć wodę na rano.
Pierwsza łączność - 5:30 - wstajemy o 6:00 - grupa dochodzi z niższego biwaku
około 7:00. Jesteśmy w komplecie. Wkładam do butów i rękawic ogrzewacze chemiczne
- jest piekielnie zimno. Mam wrażenie, że wkładki chemiczne nie działają -
wyrzucam je i zmieniam na inne - żadnych zmian. Przyczyną jest to, że jak
ostatni frajer - zostawiłem buty na noc w przedsionku namiotu, a nie w sypialni
(w przyszłości włożę je do śpiwora).
Dochodzimy do Independencji (ok. 6300 m n.p.m.) - kolejna próba rozgrzania
palców u stóp - zaczynam poważnie obawiać się odmrożeń. Dołożenie kolejnych
rozgrzewaczy i poważny masaż stóp, powodują, że coś drgnęło - krążenie po
mału zaczyna działać poprawnie - jednak wchodzę teraz na "Pasaż", gdzie mroźny
wiatr wieje tak mocno, że musimy założyć na siebie całą odzież i gogle. Wiatr
na "Pasażu" znowu wymraża moje stopy i dłonie... Znowu zaczynam się poważnie
obawiać o moje palce... Oprócz zimna i wysokości, w kość daje mi podłoże po
którym się poruszam - żużel, szutr, żwir, gres - mielę nogami w miejscu...
W końcu doczodzę pod żleb Canaletta - plateau w słońcu i bez wiatru - wszyscy
zatrzymują się na kilka minut słonecznego lenistwa. Krążenie wraca do normy
- morale też - już widać koniec drogi na szczyt. Zostawiam depozyt (raki i
czekan okazały się niepotrzebne). W słońcu, powoli - krok za krokiem podchodzę
Canalettem na szczyt. Przede mną Krzysiek Kostrzewa i Boguś Magrel. W końcu
radośnie stajemy na szczycie. Robimy zdjęcia, wideo i składamy sobie gratulacje
- Krzysiek aż się popłakał ze szczęścia. Widok jest naprawdę imponująco-powalający.
Po chwili, niewiadomo skąd pojawia się legenda polskiego alpinizmu - Rysiek
Pawłowski ("Napał") - tylko on, z całej swojej grupy wszedł (raczej wbiegł)
na szczyt - bo musiał zrobić zdjęcie dla sponsora... Rysiek rozpoznał we mnie
Polaka po kurtce - pomagam mu zrobić zdjęcie - trzymam drugi koniec bannera
sponsorskiego... Później robimy sobie nawzajem zdjęcia i filmujemy... Euforia
i ekstaza...
Po dłuższym pobycie na szczycie schodzę samotnie do namiotu w Obozie 2 -
Boguś czeka na szczycie na resztę ekipy. W namiocie gotuje obiad i topię wode
na zejście. Mija kilka godzin zanim Boguś w końcu się pojawia. Decydujemy
się na odwrót totalny - pakujemy szpej i namiot - zbiegamy "na krechę" po
piargu do Obozu 1, Boguś zabiera część grupowego depozytu i zbiegamy dalej
aż do Campo Base. Niestety, cały dzień akcji daje mi poważnie "w kość", szczególnie,
że końcówka odwrotu przebiega w ciemnościach, z bardzo ciężkim plecakiem,
na stromym, szutrowo-piargowym zboczu... Gdy tylko docieram do Campo Base
- idziemy do namiotowej knajpy - wsuwamy pizzę, pijemy piwo i kontynuujemy
czytanie Marqueza - "Miłość w czasach zarazy"...
następny dzień to już sielanka - Ja, Boguś i Grześ Piwko byczymy się w Bazie
- po południu dochodzą z góry pozostali zdobywcy szczytu, którzy nocowali
jednak w Obozie 2.
Ostatni dzień to ostry trekking - mamy do przejścia całą dolinę Horcones
- ok. 35 km po kamolach. Rozwijamy dużą prędkość - więc spokojnie wpadamy
na obiadek do Confluencji. Wieczorem - po odebraniu bagażu od Grajalesa, lądujemy
w miłej, wieloosobowej sali w hostelu Los Penitentes. Wieczorem lokalna impreza...
[16.02 Aconcagua]
Atak szczytowy zakończył się sukcesem. Po trzydniowej akcji, w śniegu
i andyjskim wietrze, na granicy odmrożeń, grupa Polskiego Klubu Alpejskiego
(13 z 15 osób) pod kierownictwem Bogusława Magrela, stanęła na szczycie
najwyższej góry obu Ameryk oraz najwyższym szczycie na południe od równika
- Cerro Aconcagua.
[17.02 Plaza de Mulas]
Po 2-tygodniowym pobycie w rejonie Plaza de Mulas, zakładając 2 obozy
pośrednie, doszedłem do kilku interesujących wniosków:
- po pierwsze - nasze europocentryczne nazewnictwo stron świata
jest bardzo mylne, np. południowe stoki gór na południowej półkuli są pokryte
lodem i śniegiem, a o godzinie 12 w południe słońce jest na północy (sic!).
- po drugie - pamiętacie z lekcji geografii w szkole podstawowej
- jeśli niepełny księżyc przypomina literę D, to znaczy, że faza księżyca
zmierza ku pełni - na południowej półkuli wszystko jest tak samo – pod warunkiem,
że się stanie na głowie :-) tzn. odwróci obraz o 180 stopni...
[18.02 Los Penitentes]
Po zejściu z gór (i wykąpaniu się) w malutkiej miejscowości (stacja
benzynowa + hotelik + kilka narciarskich hoteli) za namową Chickena, przedstawiciela
firmy Grajales, który zorganizował nam muly – poszliśmy do knajpki na imprezę
lokalną. Jakim zdziwieniem było to, że w miejscowości, gdzie jest 6 budynków,
po północy (w ciągu około 45 minut od naszego przybycia) w knajpce pojawiło
się około 100 młodych miejscowych ludzi. Zabawa trwała do rana - my wzorem
Krogulca Sikorkożercy ("Miłość w czasach zarazy" - Marquez) wyczekaliśmy,
aż męska część lokalnej młodzieży Quechua upije się i przystąpiliśmy do
ataku na indiańskie niewiasty... Byliśmy dla nich atrakcją, więc wzbudzaliśmy
niezłe zainteresowanie... Koledzy nadali mi przydomek Cobra Verde...
Najciekawsze było to, że w porannym autobusie do Mendozy - 90 proc.
pasażerów była uczestnikami nocnych igraszek - włącznie z kierowcą i jego
pomocnikiem...
[19.02 Mendoza]
Teraz to już odwrót z Argentyny. Jestem w powrotnej drodze do Buenos
Aires - jestem poważnie zauroczony tym krajem, jego przyrodą, ludźmi, kolorytem
gór i kultury... Zdobyłem najwyższy szczyt w swojej karierze - było to wielkie
wyzwanie - teraz jestem zmęczony i szczęśliwy.
[20.02 Buenos Aires]
Kolejne dwa dni w Buenos Aires. Pogoda dobra. Czuje się w tym mieście
jak w domu. Odwiedzam jeszcze raz cmentarz Recoleta - znów robię kilka
filmów czarno-białych zdjęć, głównie kotom, które masowo zamieszkują Recoletę.
Później jadę do San Telmo - robię ostatnie zakupy - dzielnica jest inspirująca
- wielki pchli targ. Za tykwę do picia mate, płacę 3,5 peso a nie 40 jak
w centrum. Kupuję też kilka indiańskich pamiątek "hand made".
Następnego dnia odlatuje do Polski. Problemem jest znalezienie miejsca
z ktorego odjeżdża publiczny autobus. taksówka jest dla mnie za droga...
Jade wieczorem na Plaza de Mayo i odnajduję z trudem przystanek autobusowy.
Wracam już pieszo, gdyż metro przestało kursować...
[21.02 Port Lotniczy Ezeiza EZE]
Ładuję się do samolotu Varig, muszę niestety opłacić podatek lotniskowy
w wysokości 19 USD. Po 2 godzinach lądujemy w Sao Paulo. Spotykam dziewczynę
z Kijowa (Ukraina) z rosyjskim paszportem - razem wsiadamy do samolotu lecącego
do Paryża. Rozmawiamy po rosyjsku (na moje życzenie), sprawia mi to pewną
trudnośc, gdyż przez miesiąc starałem się używać angielskiego i hiszpańskiego.
Gawędzimy przez większą część lotu.
[22.02 CDG Paryż]
Rano lądujemy w Paryżu - z okien samolotu widać, że cała okolica pokryta
jest śniegiem. Na lotnisku dowiaduję się, że z powodu pogody wszystkie loty
z Paryża są odwołane... Dziewczę z Kijowa idzie do lotniskowego hotelu -
najwyraźniej należy do innej grupy finansowej niż ja - ja zostaję w holu
lotniska.
Po godzinie pogoda się zmienia i udaje mi się zmienić miejscówkę na
samolot z godziny 9 na 12 - mam nadzieję, że pogoda się nie zmieni...
Z godzinnym opóźnieniem samolot Air France jednak startuje - z powodu
pośpiechu, nie załadowano cateringu na pokład, więc lecimy "na głodniaka".
Przez okno nic nie widać - chmury, szaro i buro...
[22.02 WAW Okęcie]
Wylądowaliśmy. Po pół godziny oczekiwania na bagaż, przychodzi urzędnik
lotniskowy i mówi, że bagaż WSZYSTKICH pasażerów został na lotnisku w Paryżu...
Nie słyszałem jeszcze historii, żeby linia lotnicza zgubiła cały samolot
bagażu... Oczywiście Air France bez szemrania rozwozi wszystkim pasażerom
bagaż do domu jeszcze tego samego wieczora... Mimo wiatru, zimna i śniegu,
przejeżdżam przez całą Warszawę w krótkich spodenkach - długie były w głównym
bagażu...
[PODSUMOWANIE]
Przygoda była piękna! Nie tylko ze względu na osiągnięcie (osobiste,
nie sportowe) górskie, ale też ze względu na zauroczenie Argentyną. Pod
powiekami mam widok z Nido de Condores o zachodzie słońca i indiańskie dziewczyny
z plemienia Quechua... Na pewno jeszcze tam wrócę... Teraz trzeba wracać
do pracy i do szkoły :-(