Alpy Transylwańskie

 

Za rok minie 110 lat od wyprawy w Alpy Transylwańskie, którą podęli bardzo młodzi ludzie, pełni entuzjazmu i samozaparcia: mój Ojciec, Adam Czeżowski (1892-1957), alpinista
i podróżnik, późniejszy profesor Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie; mój stryj, Tadeusz Czeżowski (1889-1981), późniejszy profesor filozofii na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie, a po wojnie Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu; Zygmunt Czerny
(1888-1975), późniejszy profesor romanistyki Uniwersytetu Lwowskiego, a po wojnie Uniwersytetu Jagiellońskiego (mój mistrz na studiach); Janusz Gąsiorowski (1889-1949), późniejszy generał brygady Wojska Polskiego, odznaczony wieloma najwyższymi orderami.

Mój stryj, Tadeusz Czeżowski, opisał tę wyprawę. Jego relację zamieścił „Taternik”
w 1910 r. Nr 5, ss. 105-113. Artykuł nie jest podpisany, ale autorstwo mojego stryja potwierdził Kazimierz Saysse-Tobiczyk w liście do Tadeusza Czeżowskiego z 1958 r.
W rzeczonym liście Saysse-Tobiczyk pisał: "O ile mi wiadomo, nikt poza Panami nie zapuszczał się tak daleko w owych odległych czasach" (skan listu jest w moim posiadaniu).

Pragnę zaprezentować ten tekst, gdyż mimo upływu czasu, jest on wciąż aktualny. Te same góry, doliny, łąki pokryte kwieciem, stada kozic, ubrania juhasów w kroju i kolorach podobne do podhalańskich – tak jak ponad sto lat temu, tak i dziś cieszą oczy turystów. Opis wędrówki jest tak dokładny, że pewnie i dziś można by iść szlakami, które czterej przyszli alpiniści przemierzali na początku ubiegłego stulecia. Aby przybliżyć tekst współczesnemu czytelnikowi, poprawiłam myszką trącące formy gramatyczne typu "szerokiemi i wysokiemi". Szczególną uwagę zwróciłam na geograficzne nazwy własne.

 

Warszawa, kwiecień 2019 r.

 

Magda Berger

Red. Ewa Wasiak

 

 

 

Z Alp Transylwańskich

25 lipca b.r. [1910 – przyp. red.] o godzinie 6 rano wsiadaliśmy na dworcu lwowskim do pociągu, aby na Körösmezö i Kołoszwar udać się do Braszowa (Kronstadt), w południowym Siedmiogrodzie, który miał być punktem wyjścia naszej wycieczki w Alpy Transylwańskie. Była nas czwórka, przyjaciele moi Zygmunt Czerny
i Janusz Gąsiorowski i brat Adam. Wyekwipowanie
tatrzańskie: czekany, prócz siekierek do łupania drzewa, dwie liny 30 me­trowe, które okazały się bardzo użyteczne.

U celu podróży stanęliśmy dnia następnego o godzinie 2 i pół popołudniu. Braszów 30 tysięczne, prawie czysto niemieckie miasto, rozłożył się u podnóża gór na równej jak stół dolinie na wysokości 530 m, nie ma jednak rzeki. Szczególnie pięknie przedstawia się dla przyjeżdżającego od północy, dolina bowiem obwarowana jest poszarpanymi pasmami Königsteinu (2240 m), Bucegi (2508) i paru jeszcze niższymi.

Braszów leży u początku tej południowej połaci Karpat, noszącej nazwę Alp Transylwańskich, które ciągną się stąd w kierunku zachodnim a następnie południowym, szerokim pasem na przestrzeni kilkuset kilome­trów, stanowiąc granicę Węgier i Rumunii. Nie tworzą one jednolitego łań­cucha, lecz składają się z szeregu pasem, biegnących w różnych kierunkach głównie jednak ze wschodu na zachód, o średniej wysokości 2200 m. Po­kryte bujnymi halami, mają one w przeważnej części charakter Tatr Zacho­dnich. Płaskie grzbiety poprzedzielane są ogromnie głębokimi dolinami, przybierającymi prawie kształt kanionów. Imponująco wyglądają strome, na­gie stoki, po tysiąc kilkaset metrów wysokości, po których nierzadko — z wy­soko położonych bocznych dolinek — spadają wodospady. Rzucającą się w oczy cechą tych gór jest ich bujna roślinność — szczególnie na połu­dniowych stokach. Gdziekolwiek znajdzie się na dłoń zagłębienie, tam two­rzy się pyszny trawniczek o pięknych kwiatach; szliśmy po łąkach o nieprawdopodobnym wprost nachyleniu, na wysokości 2300—2400 m. Gdzie indziej (Königstein) tęga kosodrzewina sięgała po 2100 m, lub las bu­kowy zupełnie nie skarłowaciały ponad 1700 m albo i wyżej (Galbinia). Przede wszystkim jednak góry te działają na zwiedzających ogromem; jest to wynikiem wielkiej ich względnej wysokości —  z doliny Aluty leżącej około 500 m n.p.m, wznoszą się od razu szczyty ponad
2500 m (najwyższy
Negoj ma 2544 m) i rozległości, tak że oko się gubi w tym chaosie. Trzecią wreszcie cechą charakterystyczną okolic tamtejszych jest wielka ilość jezior, które nieraz leżą na szerokich grzbietach, jak to się trafia także w górach Marmaroszy poniżej Czarnohory, w partiach zaś alpejskich wypełniają dna dolin, otoczone ścianami skalnymi, leżąc nierzadko w pię­trach nad sobą. Odpływy ich spadają po progach stumetrowymi siklawami. Szczególnie bogate w jeziora jest pasmo Retyezatu, tam gdzie góry z za­chodniego przybierają kierunek południowy.  

Alpy Transylwańskie są bogate w zwierzynę. Niedźwiedzie, wilki, rysie, obok płowego zwierza mają być bardzo liczne, nie mieliśmy jednak z nimi żadnego spotkania. Za to widzieliśmy wiele kozic, mało płochliwych, tak, że podchodziły zupełnie blisko. Zdarzyła się nam też na jednym ze szczytów rzecz wcale dziwna — oto biło na nas stado orłów kilkadziesiąt sztuk liczące.

Na halach wypasa się miliony owiec. Juhasi strojem zbliżeni do podhalańskich, noszą na wierzch jeszcze baranicę do kolan, włosem do góry; są uprzejmi i inteligentni — nie mieliśmy z nimi nigdy najmniejszego za­targu. Psy są nieduże i bojaźliwe, naszczekują jedynie z daleka. 

Górami siedmiogrodzkimi zajmują się dwa towarzystwa: niemie­cki Siebenbiirgischer Karpathen Verein (S.K.V.) i węgierskie Erdély-Kárpát-Egyesület. Pierwsze z nich, o wiele bardziej rozwinięte, posiada sekcje we wszystkich prawie miastach Siedmiogrodu, zbudowało kilka schronisk, wyznaczyło szlaki i utrzymuje przewodników. W rocznikach jego wydawa­nych po niemiecku znajduje się najobfitsza literatura tycząca tamtych stron. Staraniem też tego towarzystwa wyszedł przewodnik Bielza-Siegerusa po Siedmiogrodzie, najlepszy z istniejących, jakkolwiek i ten partie wysokogórskie traktuje dość pobieżnie. Bardzo przydatne okazało się nam też przy układaniu wycieczki przeczytanie klasycznej rozprawy De Martonne'a o morfologii Alp Transylwańskich, zamieszczonej w „Les Annales de Géographie” z 1904 r. Sekcja Hermannstadzka S.K.V. wydała także w dwu kartach mapę środkowej części Alp Transylwańskich, kolorowaną, w podziałce 1:75000, z oznaczeniem schronisk i dróg turystycznych (obecnie jest ona wyczer­pana, zapowiedziano drugi nakład). Zresztą wystarczyła nam mapa wojskowa 1:75000, która wykazuje drobne tylko niedokładności; największą jej wadą jest to, że we wschodnich partiach nie podaje ona zupełnie terytorium rumuńskiego. S.K.V. utrzymuje też, jak wspomnieliśmy, przewodników; nie mieliśmy jednak sposobności przekonać się o ich zdolnościach. Sporty zi­mowe pielęgnuje Kronstaädter Skiverein. Mimo tych ułatwień ruch turysty­czny jest bardzo słaby. Chodzą tylko Niemcy. Przez cały czas spotkaliśmy w górach tylko jednego powracającego przewodnika i jedną partię turystów zdążających do schroniska pod Negojem. W sklepach jest też mały wybór przyborów turystycznych.

Z całego łańcucha interesowały nas tylko trzy grupy skaliste, zbli­żające się najbardziej do Tatr i niektórych partii alpejskich. Königstein (po rumuńsku Piatra Craiului, po węgiersku Kiralykó), potężne pasmo Alp Fogaraskich z Negojem i Retyezat. Odpowiednio też ułożyliśmy sobie plan wycieczki, którą podzieliliśmy na dwie części. Każda z nich obejmowała 8 — 10 dni pobytu w górach, bez schodzenia w doliny; na tyle też należało brać ze sobą żywności. Pod tym względem wielkie usługi oddała nam mąka kukurydziana, bardzo wydatna i łatwa do ugotowania, powszechne to też pożywienie w tamtych stronach. Część pierwsza obejmowała König­stein i przejście grzbietu Alp Fogaraskich wraz z wyjściem na główniejsze •szczyty i zejście do Sybinu (Hermannstadtu); w część drugą, dla której punktem wyjścia była miejscowość Riu de mori (Malomviz) w sąsiedztwie miasteczka Hatszeg i historycznego zamku Hunyadych weszło przejście pa­sma Retyezatu, a następnie zejście na stronę rumuńską w dolinę rzeki Czerny, wzdłuż której dotarliśmy do znanej miejscowości kąpielowej Herkulesbad na Węgrzech. Plan ten zdołaliśmy wykonać w całości wśród zu­pełnie sprzyjających warunków, gdyż prócz przemijających deszczy, które czasem podczas noclegów dawały się we znaki, panowała cały czas pogoda.

Stosownie zatem do ułożonego planu, zasięgnąwszy jeszcze porady
w braszowskim „Fremdenyerkehrbureau" co do niektórych szczegółów lokalnych, wyjechaliśmy rano z miasta, aby koleją dostać się do miejsco­wości Zernest, położonej u stóp Königsteinu. Jest to pasmo wapienne, cią­gnące się w kierunku południowo- zachodnim na długość około 7 km, wznoszące się na południu głównym szczytem La Om do wysokości 2240 m. Podnóże jego pokryte jest gęstymi lasami, nad którymi sterczą poszarpane ściany wysokości mniej więcej 500 m, szczególnie trudno do­stępne od zachodu. Od strony południowej można wejść na sam wierz­chołek La Om po trawach. Naszym zamiarem było wyjść na Mały König­stein u północnego krańca pasma, stamtąd przez głębokie wcięcie w grani, zwane przez Niemców Krepetura-Schlucht, wyjść na grań główną, na La Om, i zejść po ścianie zachodniej, którędy wiedzie kunsztownie wytyczony szlak wśród skał.  Plan ten jednak zmieniliśmy nieco później.

Z Zernest wchodzimy w dolinę Riul, przechodzącą nieco dalej we wspaniały ciasny korytarz skalny (Propasta) bez wody, o prostopadłych wysokich ścianach, przypominający bardzo Kraków w Dolinie Kościeliskiej. Wydostawszy się nadeń czerpiemy po raz ostatni wodę do flaszek; następny raz mieliśmy ją ujrzeć dopiero po półtorej dobie, drugiego dnia w nocy! Musieliśmy też wiele znieść w gorący dzień wskutek pragnienia. Nad wieczorem rozkładamy się na nocleg u górnych granic lasu. Po do­brze spędzonej nocy szybko wydostajemy się na Mały Königstein (1923 m), który z tej strony (od południa) zarośnięty jest prawie po wierzchołek ko­sodrzewiną, podczas gdy na północ i zachód opada ścianami. Ze szczytu, schodzimy na Krepeturę, czerwono znaczony szlak wije się między skałami, nie nastręczając nigdzie znaczniejszych trudności.  Przełęcz leży bardzo nisko,  według aneroidu na 1750 m, oddzielając zupełnie Mały Königstein od reszty grani; jest ona podwójna, na jednym siodle stoi altanka. Opuszczamy znaki, które gubią się gdzieś w lesie i podchodzimy na małą polankę,
le­
żącą na linii przełęczy, tuż pod ścianami właściwej grani. Tamtędy chcemy próbować przejścia. Wprost nad nami wydaje się ono dość możliwe. Nad stożkiem piargów zaczynają się półki pokryte bujną trawą — prze­gradzane skałami, tak jednak, że
z jednej można się dostać na drugą. Całe
to pole ujęte jest u góry murem skalnym, gładkim jak tylko wapień być może, w jednym miejscu jednak — po lewej stronie — rodzaj żlebu wy­pełnionego trawą podchodzi tak wysoko, że może da się przejść tamtędy. Wiążemy się po dwóch — idzie się dobrze, asekurować jednak należycie trudno,
z powodu braku jakichkolwiek wystających przedmiotów. Tak do­
chodzimy do krytycznego miejsca — i tracimy tam blisko dwie godziny! Nie pomaga ani czekan, ani żywa drabina; próbujemy jeszcze przejścia na ­prawo, lecz musimy ustąpić; niedługo znajdujemy się znów na dole. Zwra­camy się teraz ku lewej stronie, gdzie wchodzi żleb między ścianę a od­stające żebro skalne i tu jednak zagradza drogę lita skała, cofamy się więc jeszcze  raz i wracamy na prawo od wyżej wspomnianego żebra na zwę­żające się ku górze pole trawiaste, tak strome, że posługujemy się rękami przy wchodzeniu. Przypominają się opisy i rysunki z Alp Allgauskich; ża­łujemy, że nie mamy raków na nogach. Pole przechodzi ku lewej stronie w żleb również trawiasty, zaczynający się trzymetrowym progiem, którego pokonanie, przy naszym zmęczeniu, poszło dość trudno. Stanąwszy powyżej' niego, widzimy konieczność użycia lin, żleb bowiem posiada niesłychane nachylenie, nie można się wprost utrzymać. Czerny uwiązuje się, zrzuca worek i wspina się pomagając sobie czekanem. Gdy lina się kończy idzie­my po kolei, posługując się liną, worek jedzie na drugiej linie, w połowie jednak urywa się sprzączka u rzemienia, z trudem udało się zrobić węzeł i doprowadzić go na górę. Tych 30 metrów zabrało nam półtorej godziny; teraz niewiele już brakuje i mijamy mur skalny, powyżej nachylenie łago­dnieje, mamy jednak do walczenia z bujną kosówką, która sięga tu nie­zwykle wysoko. Stajemy wreszcie na grani, lecz jest już 4 godzina po południu. Nie ma więc co myśleć o wędrówce granią, mimo iż wydaje się ona zupeł­nie łatwa, lecz szukamy drogi do zejścia przez urwiska zachodniej ściany. Z góry jednak trudno coś wypatrzeć. Schodzimy tedy po stromych trawach omijając skały i asekurując się nawzajem, nie wiemy bowiem, co mamy pod sobą. Tak schodząc stajemy wreszcie nad urwiskiem — rozglądamy się i widzimy, że mamy szczęście, pod nami bowiem ciągnie się ukośnie żleb, zaczynający się pod naszymi nogami. Aby doń się dostać, mamy kilka­naście metrów wolnego zjazdu na linie. Stojąc na dole podziwiamy olbrzy­mią jednolitą ścianę, rozszerzającą się gwałtownie od najwęższego miejsca, któreśmy właśnie pokonali. U stóp jej ciągnie się stromy żleb, w którym stoimy; żleb ten skręca potem na lewo, aby przybrać kierunek spadku; dno jego wypełnione drobnym lub grubszym piargiem. Nim musimy zejść blisko 1000 m
w dół, niżej przechodzi
w korytarz skalny, kończący się dopiero
całkiem w dole wśród lasu. Stajemy tam już
w ciemnościach, utrudniają­
cych przedzieranie się przez złomy pni i kamienie.

Z lasu wydostajemy się na łąki, którymi już szybko dochodzimy do doliny Burzenu głuchą nocą. Jeszcze godzina drogą w górę potoku i pukamy do drzwi leśniczówki Plaiul Foi, gdzie zwykle nocują wracający z Piatry.

Następny dzień poświęcamy wejściu na La Om, wytyczoną przez zachodnią ścianę drogą. Jest ona bardzo dobrze poprowadzona i wyzna­czona czerwoną farbą,
a wspinanie się po skałach poprzegradzanych tra
wiastymi półkami nie nastręcza trudności. Umieszczony w jednym miejscu łańcuch jest niepotrzebny, miejsce to bowiem można obejść.

Z Plaiul Foi podążyliśmy dalej w górę Burzenu, aż do miejsca, gdzie
w rozgałęzieniu potoków stoi (nie zaznaczona na mapie) leśniczówka Ro
daritta. W tej ostatniej na naszej drodze siedzibie ludzkiej przeczekali­śmy nawałnicę, po czym zaczęliśmy wstępować pod górę, trzymając się czerwonych znaków, którymi od tego miejsca począwszy wyznaczona jest „Kammwanderung" przez całe Alpy Fogaraskie, zabierająca 6 dni czasu (omijając po większej części szczyty). Granią boczną przez Virfu Vacariei, podszedłszy pod grzbiet, którym biegnie już granica Rumunii, rozłożyliśmy się na nocleg; nie rnając wody, gotowaliśmy herbatę z obficie leżącego wszędzie gradu. 

Nazajutrz wędrowaliśmy już grzbietem głównym, który jakkolwiek niski jeszcze w tym miejscu i trawiasty, szybko wznosił się do góry, nabie­rając coraz dzikszego charakteru. Nocowaliśmy już w skalnym otoczeniu nad jeziorem Urlea, na wysokości 2250 m. Była to pierwsza z szeregu nocy spędzonych bez ognia pod kamieniem, albowiem prócz skąpej trawy i rododendronów nic więcej tam nie rośnie; noc zimna, ale wspaniała, o niebie cudownie wyiskrzonym; niestety, dwadzieścia cztery godziny później, w podobnym położeniu, mieliśmy moknąć! Krystaliczne pasmo, na którym się znajdujemy, wzięło imię od miasta Fogarasz, stolicy komitatu tej samej nazwy. Począwszy od Przełęczy Zerna nie obniża się ono nigdzie mniej niż do 2150 m na przestrzeni 40 km, a wszystkimi szczytami sięga ponad 2400 m, przebiegając prawie prosto w kierunku wschodnio-zachodnim i wysyłając mało co niższe odnogi na obie strony; najwyższe szczyty tkwią jednak w grani głównej. Od północy wznoszą się góry gwałtownie z szerokiej doliny Aluty, tak że w odległości 10—12 km od dna doliny osiągają już najwyższe wzniesienie, a stojąc na szczytach widzi się pod sobą, 2000 m niżej, wsie i miasta, zaś w dali sinieją wały wzgórz środkowo-siedmiogrodzkich. Potężne ściany opadają ku wysoko położonym dolinkom, w których wśród piargów błyszczą stawy, pawie oczy; ściany te, pyszne krajobrazowe, kryją w sobie niejeden problem taternicki pierwszo­rzędnej wartości. 

Inny charakter mają stoki południowe; wprawdzie i tam widać i jeziorka
i skały i płaty śniegów, ale bujna trawa chwyta się najmniejszego
występu, przez co
z daleka zielenieją już stoki, tracąc swój dziki charakter.
Mimo to wyznaczona przez
S.K.V. droga, obchodząc szczyty, musi się
obniżać nie raz i 200 m poniżej grani, trawersowanie bowiem w równym poziomie przedstawiałoby za wielkie trudności. Szlak ten, wy­znaczony czerwoną farbą, wyszukuje najłatwiejsze przejścia i jest rzeczywi­ście dobrze poprowadzony — znakowanie pozostawia tylko trochę do życze­nia i nie wystarczając do prowadzenia, może służyć tylko do orientacji od czasu do czasu; upatrując jednak już z daleka miejsce, którędy byłoby przejść najlepiej, zawsze znajdowaliśmy tam później nasze znaki. Widok ku połu­dniowi jest nieograniczony; jak daleko okiem sięgnąć ciągną się zielone pasma przedzielone głębokimi dolinami,
o niezmiernie ostrych stokach. Cały krajobraz jest przeto bardzo urozmaicony, stojąc bowiem np. pod
Negojem jest się w otoczeniu dzikich turni, daleko sięgających na wschód i zachód, dolinę ma się ku północy, a zaokrąglone, jakkolwiek potężne grzbiety na południu.

Porządek wędrówki naszej wyrobił się z czasem następujący. Wsta­waliśmy między trzecią a czwartą z rana i posiliwszy się obficie wyruszaliśmy miedzy piątą a szóstą. Szliśmy zwykle mniej więcej według czerwonych zna­ków, wybierając sobie dziennie jeden lub dwa szczyty, na które wychodzi­liśmy. Już przed szóstą wieczorem szukaliśmy miejsca na spoczynek, schodząc do któregoś ze stawów po północnej stronie, gdzie łatwiej znaleźć było zaciszne miejsce wśród kamiennych złomów. Tak wstąpiliśmy na Galacescul (2475 m) przypominający  od południa Furkot z Przełęczy Furkotnej; gdy od północy opada potężnymi wspaniałymi ścianami! Podobny cha­rakter posiada też Coltul Vistei  mari (2526 m) o długim a ostrym, poprze­cznym grzbiecie, którego granią wschodnią wchodziło się jak po wyso­kich schodach. Zachwyciła nas Venatórea lui Buteanu (2508 m), łatwo dostę­pna od południa, a opadająca niedostępnymi ścianami
z trzech innych stron. Najpiękniejszy jednak dzień był ten, który poświęciliśmy wyjściu na Negoj.l

Wczesnym rankiem wyszliśmy z nad jeziora Buleii, gdzie spędziliśmy noc w kolebie skalnej (stoi wprawdzie nad jeziorem porządne z kamienia zbudowane schronisko
o żelaznych drzwiach i okiennicach, lecz było ono
ze wszystkich stron zamknięte). Pogoda była niepewna, we mgle przeszli­śmy szczyty Laitii (2405 m), i Laitelul (2403 m); rozwidniło się dopiero gdyśmy stanęli nad jeziorkiem Caltun, u stóp czarnych ścian Lespedii (2528 m). Nad jeziorem wznosi się przełączka, z której już z bliska zobaczyliśmy we mgłach szczyt Negoja. Robi on rzeczywiście wrażenie króla tych gór, wystrzelając groźnymi ścianami z niezmiernie dzikiego kotła skalnego Strunga Dracului. Czerwone znaki wiodą u stóp skał; przejścia, w niektórych miejscach nie­najlepsze — ułatwiają dobre chwyty. Po pewnym czasie zwracamy na lewo, opuszczając szlak wytyczony, aby jednym
z licznych kominów przerzyna­
jących płyty wydostać się na grań południowo-wschodnią Negoja, która się zapowiada bardzo interesująco. Wchodzimy w komin stromy, dość wy­godny, choć wymagający uwagi w wspinaniu się, miejscami jednak tak wąski, że zaczepiamy o skały naszymi workami. Stajemy na przełęczy, która jest, o ile możemy ocenić, najniższa między Negojem a Lespedii, a odzna­cza się dość wielkim płatem śniegu po południowej stronie, nazywamy ją też Śnieżną Przełęczą (Schnee-Scharte w zapiskach, któreśmy pozostawili, niestety o postawieniu kopczyków pomyśleliśmy dopiero na ostatniej tur­niczce przed szczytem). Począwszy od tego miejsca grań wznosi się state­cznie najpierw wielkim stopniem, potem łagodnieje, wreszcie znów ostro w górę. Z początku wiążemy się, następnie jednak uznajemy, że lina jest niepotrzebna, mimo że przejścia są bardzo ładne, miejscami ekspozycja znaczna ku Strunga Dracului. Przypominam sobie miejsce, gdzie nogi na stromej płycie nie znajdowały stopnia, tak iż należało przesunąć się na rę­kach, gdzie indziej przewieszka wymagała podciągnięcia się. Cała droga jest bardzo zajmująca. Postawiwszy kopczyk
z opisem drogi wewnątrz, na
najwyższym wzniesieniu grani przed Negojem, zeszliśmy po nie bardzo na­chylonej płycie (gdzie drugi kopczyk) na małą przełęcz, tam napotkaliśmy znów czerwone znaki. Drogę naszą porównywać możemy z granią Buczy­nowych Turni trudniejszym szlakiem, podczas gdy zwykła droga wychodzi kominem podobnym nieco do znanego komina pod Granatami. Stamtąd już parę minut do podługowatego, płaskiego szczytu. Wspaniały, rozumie się samo przez się widok, jaki roztacza się z góry, przysłaniały nam włóczące się bokami chmury; przykuwa oczy przede wszystkim piękna ze wszystkich stron Venatorea i bardzo groźnie przedstawiający się, czarny, Lespedii. Prędko jednak ogarnęła nas jasna, piekąca mgła, która sprawiła, że na noc popuchły nam twarze i ręce; otoczeni nią schodzimy na północ, po gru­bych maliniakach, później drogą wyrobioną starannie w zboczach Vrf. Serbotii do schroniska „Negoi-Schutzhütte
S.K.V.", leżącego w ładnym miej­
scu na wysokości 1546 m i dalej porządną, niemożliwie się dłużącą ścieżką „Carl Wolff-Weg" już w dolinę, gdzie w gajówce znajdujemy pierwszy po pięciu dniach, jakie minęły od opuszczenia Plaiul-Foi, nocleg pod dachem. Następnego dnia, w niedzielę, zawiózł nas chłopski wózek do od­ległego o 30 km Sybinu. Góry skryły się za chmurami; widzieliśmy za to ciekawe wsie rumuńskie i saskie, które wyglądają jak miasteczka, wielkie i zamożne, nierzadko elektrycznie oświetlone; mimo to wszystkie zacho­wały stary charakter i swój styl, nawet w nowych domach. W środku wsi wznosi się kościół wyglądający jak forteca, z murem i wąskimi jak strzel­nice oknami. Sybin sam także zachował bardzo dużo starych ulic i budowli, jasny, z zielonymi żaluzjami we wszystkich oknach i schludny — wywiera bardzo miłe wrażenie na zwiedzającym. Pół dnia poświęcamy na zwiedze­nie słynnego przełomu Aluty: Czerwonej Wieży i robimy zakupy na drugą część naszej wycieczki. 

Całego dnia jazdy koleją potrzebujemy, aby się dostać do miaste­czka Hatszeg, skąd końmi dojeżdżamy do wioski Riu de Mori, leżącej u stóp Retyezatu. Pasmo to, połamane we wszystkich kierunkach, zbudowane jest, jak Alpy Fogaraskie, ze skał pierwotnych, występuje tu mianowicie siwy, podobny do tatrzańskiego, granit. Najwyższym szczytem jest Vrf. Peleaga sięgający 2511 m, po niej idzie 2502 m wysoki Vrf. Papusii, a do­piero trzecie miejsce zajmuje Retyezat, 2484 m. W licznych dolinach kryje się mnóstwo stawów, z których największe Jezerul Bucurei — Jezioro Radości — dorównywa wielkością Wielkiemu Stawowi z Pięciu Polskich. Charakterystyczne dla tej grupy są wielkie piarżyska, pokrywające całe stoki, a nawet ostra północna grań szczytu Bucury zbudowana jest z olbrzy­mich bloków; zresztą jednak nie ustępują te góry w niczym górom Fogaraskim, choć są prawie zupełnie niezwiedzane; nie posiadają ścieżek ani schronisk. Stanąwszy w Riu de mori udaliśmy się do leśniczówki z prośbą o nocleg. Leśniczy, młody Węgier, jakkolwiek noclegu dać nie mógł i ode­słał do karczmy, przyjął nas uprzejmie, wydał kartę, bez której wstęp w góry tamtejsze wzbroniony, wyznaczył jednak ściśle drogę, której się mamy trzy­mać i nie pozwolił na zejście w dolinę Bucury, ze względu na polowanie na kozice. Wdzięczni byliśmy i za to. Nazajutrz zatem wyruszyliśmy w górę doliną Riusorul, strzeżoną u wejścia przez ruiny zameczku Kolczvàr na wy­sokiej skale, i doszliśmy na wieczór do skrytego zupełnie wśród piargów jeziorka na wysokości 2050 m, gdzie wypadło nam zanocować. Przed nami wznosiła się na 400 z góry metrów północna ściana Retyezatu, którą chcie­liśmy próbować wejścia dnia następnego. Bielz w przewodniku swoim na­zywa ją niedostępną, ale od razu widzieliśmy, że w głównych zarysach droga jest możliwa, a chodzić może jedynie o pokonanie niewielu szczegółów. Uwagę naszą zwrócił na siebie wielki żleb, biegnący mniej więcej w środku ściany prawie pionowo; u góry rozgałęział się,
i jedna z jego odnóg
gubiła się pod samym szczytem. Z dołu jednak żleb ten był podcięty i spadał na kilkudziesięciometrowe gładkie płyty, zajmujące całą lewą stronę ściany (po lewej ręce patrzącego). Natomiast z prawej strony piargi pod­chodziły dość wysoko, prawie pod same półki trawiaste, zachodzące nad dolne partię skał i sięgające niemal po żleb, oddzielone jednak grzędą od niego. Chodziło więc o dostanie się do żlebu, którędy wyjście wydawało się możliwe, a do celu tego miały posłużyć owe półki trawiaste; największa zaś trudność polegała na przedostaniu się od nich do żlebu. Samo poko­nanie ściany przedstawiało się następująco:

Wyszliśmy o piątej piętnaście. Po złomach skalnych idziemy obok jeziorka, kie­rując się tam, gdzie po południowej jego stronie wysoko podchodzący sto­żek piarżysty (na prawo od skał) znaczy się białą smugą kamieni, wzdłuż potoku spływającego spod śniegu. Po prawej (orograficznie) jego stronie wchodzimy w skały, parę metrów ważką
i płytką rynną i wydostajemy się
na pole trawiaste, którym podchodzimy w lewo
w górę, aż do ujścia bar­
dzo stromego i ważkiego komina (niewidocznego z dołu), odznaczającego się białą plamą w środkowej części, po prawej naszej ręce. Wspinamy się nim z początku stopniami i piargiem i tak dochodzimy do środkowej jego części, około 25 m wysokiej, którą tworzy komin tak ważki, że z workiem się weń nie mieścimy, prawie prostopadły i przechylony ku lewej stronie. W dolnej części znajduje się przewieszony głaz. Po lewej ręce ogranicza go bardzo stroma jednolita płyta o skąpych chwytach, po prawej przewie­szona zupełnie gładka ściana.

Gdyśmy stanęli pod wiszącym głazem, Czerny przechodzi po moich plecach wyżej, zostawiając worek i zapieraniem się, przechodzi tę część komina. Potem ja, asekurowany, wychodzę płytą ze swoim wor­kiem na półki ponad nim
 i ubezpieczam go z kolei. Gdyśmy się złą­
czyli rzucamy drugą linę. Przewiązuje się mój brat i wolny worek; brat pomagając workowi wychodzi kominem, wreszcie Gasiorowski ścianą. Kop­czyki stawiamy jeden u wejścia w skały, drugi poniżej komina, trzeci nad środkową jego częścią. W dalszym ciągu tworzą komin strome stopnie przetykane trawami. Po nich wychodzimy do owego wielkiego żlebu, idą­cego
z pod szczytu, jest to mniej więcej połowa wysokości ściany. Grzędą
po lewej ręce,
a następnie skałami tworzącymi stopnie i kominki wydosta­
jemy się wprost na szczyt Retyezatu (godzina dziewiąta cztredzieści). Dalsze kopczyki stawiamy u wejścia w żleb i pod samym szczytem. Szczyt płaski utworzony z głazów i trawy.

Widok ze szczytu jest bardzo ładny, nie czekamy jednak długo, lecz schodzimy granią południową  na przełęcz, a następnie po wielkich głazach na Bucurę (2436 m). Ledwieśmy się poniżej niego rozłożyli na obiad, chmury kotłujące się od dawna w dole ogarnęły grań i puścił się deszcz, prześladujący nas już prawie bez przerwy do wieczora. We mgle utrudnia­jącej bardzo orientację wchodzimy bez żadnych trudności na Peleagę i schodzimy następnie kamienistym zboczem, na którym od dołu przeglą­dała miejscami glina, nad leżące wśród łąki jezioro Peleaga (2122 m), gdzie początkowo zamierzaliśmy przenocować. Okazuje się to jednak w obecnych warunkach niemożliwe i przemoczeni, mimo naszych płaszczów, idziemy da­lej. Szczęśliwie mijamy wysoki próg doliny, którym spada wodospad; poniżej dolina się rozszerza
i - o radości - słychać szczekanie psów. Juhas wskazuje nam „stinę" naprzeciwległym stoku; öw godzinę stajemy i gościn­
nie zostajemy przyjęci na nocleg, choć spało tam już ze dwudziestu chłopów z żonami i dziećmi; wśród owczych skórek było jednak przynajmniej sucho i ciepło.

Na tym skończyła się właściwie wysokogórska część naszej wy­cieczki. Następnego dnia szliśmy już szerokim trawiastym grzbietem, z któ­rego tylko gdzieniegdzie wyglądały skały. Noc wypadła jeszcze wysoko na grani pod murem
z kamieni, ale rankiem zaczęliśmy się opuszczać w dolinę rzeki Czerny, by wzdłuż niej dojść do Herkulesbadu (Mehadyi), znanego
uzdrowiska na południowych Węgrzech. Jest to dolina wapienna bardzo głęboka i ważka, o prostopadłych, gładkich ścianach, tak iż jedyne przejście jest korytem rzeki; narachowaliśmy raz w krótkim czasie szesnaście przejść w bród, z jednego brzegu na drugi. Poniżej zaś, gdzie dolina zaczyna być zamieszkana, ścieżka prowadzi o kilkaset metrów nad wodą, ponad nią zaś wznosi się jeszcze na drugie tyle nieprzerwany, wysoki mur białych skał; miejscami dolina rozszerza się, miejscami zaś ściany zbliżając się zostawiają szczelinę parometrowej szerokości,
w której woda płynie głębokim nurtem,
drożyna zaś musi obchodzić daleko naokoło. Trzeciego dnia dopiero osią­gnęliśmy Herkulesbad, gdzie zakończyliśmy naszą wędrówkę pieszą. Kołu­jąc jeszcze na Żelazną Bramę i Belgrad, przez Budapeszt wróciliśmy do Galicji.

l) Najlepiej jechać w tamte strony ze Lwowa na Stanislawów-Körösmezö, gdzie wyjeżdżając rano ze Lwowa staje się koło l i pół w południe. Stamtąd ma się zaraz osobowy pociąg, którym o północy przybywa się do Püspjkladany, gdzie przesiada się do pociągu pospiesznego zdążającego wprost do Braszowa. (Ci zaś, co chcieliby do­stać się do Hermannstadtu mają także dogodne połączenie). Przy takiej kombinacji jazda trwa króciej i co za tym idzie najtaniej, gdyż jak wiadomo na Węgrzech co 24  godziny trzeba kupować nowy bilet. Karta drugiej klasy z Körösmezö do Braszowa kosztuje 20 K. Dla przejścia granicy rumuńskiej należy się zaopatrzyć w paszport.