Elbrus 2002 - dziennik wyprawy

Dzień pierwszy.
Wsiadamy do pociągu w Warszawie. Droga się dłuży. Tylko ja mam butelkę wódki. Granica. Deklaracje w języku rosyjskim. Wszystko OK. Jedziemy dalej.

Dzień drugi.
Wysiadamy w Moskwie. Dworzec Białoruski. Nikołaj zabiera nas do domu. Zostawiamy plecaki i ruszamy na zwiedzanie Moskwy. Za mało czasu na takie miasto jak Moskwa.

Dzień trzeci.
Jedziemy na lotnisko. Bagaż nie może przekroczyć 20 kg. Jeśli przekroczy, to za każdy kilogram nadbagażu kasują po 2 dolary. Walka trwa. Zakładamy wszystkie ciężkie ubrania na siebie. Kieszenie wypychamy konserwami i termosami. Uff udało się. Nie ważyli bagażu ręcznego... Udało się nawet przemycić bańki z gazem do samolotu.
Po południu jesteśmy w Mineralnych Wodach. Obskakują nas taksówkarze oferując przejazd za niebotyczne sumy. Jesteśmy twardzi. Jedziemy do miasta i wsiadamy do autobusu do Piatigorska. Następnie autobus do Nalczyka.
Tutaj klops, nie ma już dalej autobusu. Bierzemy marszrutkę za 1000 rubli. Wieczorem jesteśmy na miejscu.

Dzień czwarty.
Wybieramy się na wycieczkę aklimatyzacyjną. Wchodzimy na około 3100, do obserwatorium astronomicznego. Pogoda do bani. Leje deszcz. Nic nie widać. W obserwatorium zapraszają nas na herbatkę. Siadamy, pijemy oglądamy mecz w telewizji.

Dzień piąty.
Boguś jedzie załatwić registrancję i przepustkę do strefy nadgranicznej. Reszta idzie na Czeget. Można wjechać kolejką, ale jest za drogo. Wchodzimy. Słońce praży. Gdy dochodzę powyżej kolejki, zatrzymują mnie żołnierze. Nie mam przepustki. Na szczyt nie wolno. Puszczają mnie tylko do skałek na 3200. Wracamy. Już mam spaloną skórę na twarzy.

Dzień szósty.
Idziemy pod Elbrus. Deszcz pada potokami. Paręset metrów nad nami juź jest śnieg. Dochodzimy do kolejki. Kolejka nieczynna bo nie ma prądu. Obsługa mówi, źe pewnie dzisiaj nie włączą, a jak włączą to ich już nie będzie...
Znajdujemy schronienie i nocleg w budującym się hoteliku. W pewnym momencie do budynku wchodzi zgraja kobiet, z wódką, skrzynkami jedzenia i magnetofonem. Zaczyna się zabawa. Są to nauczycielki z Władykaukazu. Przyjechały popodziwiać widoki, ale że jest pogoda do niczego, robią imprezę. Częstują nas wódką i jedzeniem ale musimy z nimi tańczyć. Wieczorem zostajemy tylko z właścicielem. Mussa (Mojżesz) służył w 60. latach na granicy polsko-rosyjskiej, więc mamy o czym pogadać. Częstujemy się nawzajem wódką. Rozmawiamy.

Dzień siódmy.
Koleja rusza. Wjeżdżamy do stacji Mir. Krzesełka nie działają, więc parę set metrów musimy podejść z ciężkimi plecakami do Boczek. Huraganowy wiatr, śnieg z deszczem niosący lodowy "kus-kus". Zapadamy się w śniegu po pas...
Docieramy do Boczek. Odpoczywamy. Ale okazuje się, że w Boczkach nie ma dla nas miejsca. Jesteśmy załamani. Na szczęście szef Beczek przypomina sobie, że ma klucz od chatki Rosyjskiej Akademii Nauk. Podchodzimy na przełaj w zadymce kolejne parę set metrów. Trwa to godzinę z powodu pogody. Gdy dochodzimy na miejsce okazuje się, że jest to bardzo miła chatka akurat na 8 osób. Topimy śnieg. Jest OK.
Wieczorem przejaśnia się. Robi się piękna pogoda. Wychodzimy na wycieczkę w stronę Prijuta.
W Prijucie mówią nam, że miejsca są ale po 10 dolców od łebka. Wychodzimy bez słowa. 100 m nad Prijutem, jest mała buda-schronisko "Hiżyna". Tutaj nas przyjmują za 1000 rubli za wszystkich. Zadowoleni wracamy do naszej naukowej chatki.

Dzień ósmy.
Pogoda piękna. Wnosimy wory do schronu. Jemy 2 śniadanko i idziemy do skał Pastuchowa, żeby łapać klimę. Sporo ludzi. Piękne widoki na Donguz Orum i inne wielkie góry Kaukazu.

Dzień dziewiąty.
Plan jest taki: idziemy na przełęcz między wierzchołkami, a jak damy radę to na szczyt. Aklimatyzacja jeszcze słaba. Wychodzimy rano w rakach. Śnieg twardy. Idziemy szybko. Dochodzimy na przełęcz, jesteśmy zmęczeni, ale brniemy dalej. Około 14 wchodzę jako pierwszy na szczyt, 6,5 godziny to niezły wynik. Pusto. Nawet nie ma kto zrobić zdjęcia. Stawiam aparat na kupce śniegu. Czekam na Mirka. Zaczynamy schodzić. W głowie mi się kręci, jestem jak pijany. Na przełęczy odpoczywam. W zejściu śnieg już jest rozmiękczony na maksa. Cała trasa zajmuje mi 8,5 godziny. Przy schronie Rosjanki opalają się w bikini.

Dzień dziesiąty.
Schodzimy do Terskoł. Kolejka znowu nie działa, więc schodzimy pieszo. 2 osoby nie weszły wczoraj więc atakują dzisiaj.
Na dole w końcu mogę się napić piwa. Laba.

Dzień jedenasty.
Obijamy się. Chłopaki kupują kaukaskie czapy z barana. Czekamy na 2 pozostałe osoby.

Dzień dwunasty.
Idziemy na lodowiec Szeldy. Piękna dolina, piękne widiki. Przed lodowcem posterunek wojska. Mamy przepustkę więc jest OK. Sympatyczny rosyjski oficer pokazuje nam drogę. Obok niego stoi chłopak około 13 lat bez munduru, ale z karabinem snajperskim. Reszta wijska w trampkach i gumowcach ale też z bronią. Przechodzimy przez extremalny wiszący mostek nad potokiem. 4 linki stalowe i kilka deseczek. Niezłe wrażenia.
Dochodzimy do czoła lodowca. W lodzie widnieje wielka pieczara w której zmieściła by się 20 tonowa ciężarówka. Z lodowca cały czas lecą kamienie, od malutkich po paruset kilowe telewizory.

Dzień trzynasty.
Pogoda sie zepsuła. Leje deszcz. Obijamy się. Oglądamy telewizję. Dowiadujemy się, że powódź w Kabardyno-Bałkarii zniszczyła mosty i że jest wiele ofiar śmiertelnych. Nie wiemy czy uda nam się dotrzeć na lotnisko w Min. Wodach.

Dzień czternasty.
Wstajemy o piątej. Wsiadamy do marszrutki i ruszamy. Mosty faktycznie pozrywane, wielokilometrowe objazdy. A na dodatek, pare dni temu coś znowu działo się w Czeczenii, więc co kilka kilometrów, wojsko i policja kontroluje samochody. W Nalczyku próbuje nas okraść milicjant. Jesteśmy twardzi - chcemy rozmawiać z "komandirem". Puszcza nas. Trasę okolo 130 kilometrów pokonujemy w siedem godzin. Zdążyliśmy na samolot. Wieczorem w Moskwie wsiadamy do pociągu.

Dzień piętnasty.
Zakupy w sklepie wolnocłowym. Strzemienny i lądujemy na peroniw Warszawa Wschodnia. Piątka na porzegnanie i rozchodzimy się do domów. Elbrus zdobyty - wszyscy cali i zadowoleni. Niestety w poniedziałek trzeba iść do pracy....