ElbrusElbrus (5642 m n.p.m.) - ta góra w Kaukazie nie dawała mi spokoju od dawna. Spór jaki wokół niej rozgorzał, jeszcze zwiększył mój zapał. Bo jeśli to Elbrus jest najwyższą górą Europy, to nie ma sensu, żebym jechał na Mont Blanc... Myślę, że jeśli ta Góra nie leży nawet na terytorium tak zwanej Europy, to leży tak blisko, że nie można Jej odmówić pierwszeństwa. Dlatego też wszyscy alpiniści którzy próbują zdobyć tzw. Koronę Ziemi, wchodzą na Elbrus i na Mont Blanc. Razem z przyjaciółmi z Polskiego Klubu Alpejskiego, zbieramy w końcu siły i wkrótce wyruszamy pociągiem do Moskwy. Nastroje mamy wyborowe, zapał do walki i radosne miny. Pozytywny nastrój nie niknie nawet na lotnisku Szeriemietiewo, w momencie, kiedy upychamy po kieszeniach kurtek konserwy, termosy i inne ciężkie rzeczy. Bagaż może ważyc tylko 20 kg. Po przyjeździe w okolice góry nastroje minimalnie przygasają na widok poradzieckiego porządku, który wita nas na każdym kroku. Ale to nic, nie przyjechaliśmy tu podziwiać osiągnięć radzieckich speców od zagospodarowania przestrzeni i infrastruktury turystycznej. Bardziej interesujące jest dla nas to, że większośc mieszkańców Kabardyno-Balkarii to muzułmanie. Wszędzie widać niedawno wybudowane, malutkie meczety, a ludzie mówią między sobą językiem z tureckiej grupy językowej. Jako, że jesteśmy na Kaukazie, idziemy do sklepu z alkoholem, widząc oczyma wyobraźni gruzińskie wina i koniaki. Niestety, w sklepie spotyka nas rozczarowanie - z win mają tylko Sofię. Dwa dni wyjść aklimatyzacyjnych na wysokość około 3000 m n.p.m. powinny nam wystarczyć. Pakujemy wory i ruszamy w kierunku kolejki linowej. Niestety okazuje się, że kolejka dzisiaj nie jeździ, deszcz pada jak szalony, a przed nami okolo 1000 m różnicy wysokości do podejścia z ciężkimi plecakami... Poddajemy się, przeczekamy na dole do jutra. Tymczasową bazę zakładamy w budującym się właśnie budynku. Gospodarz - Mussa - częstuje nas blinami i wódką ze szklanki. Okazuje się, że w latach 60. służyl w Grodnie, na granicy rosyjsko-polskiej i zna doskonale Polskę, a nawet jej obecną sytuację polityczną, choć nie słyszał o tym co się wydarzyło 17 września 1939 r. Kolejny dzień deszczu. Wjeżdzamy kolejką do stacji Mir. Tutaj jest juz nie deszcz, a zadymka śnieżna z czymś, co przypomina zamarznięty kus-kus lecący z predkoącią 120 km/h prosto w twarz. Brniemy w świeżym śniegu, zapadamy się po kolana, okulary zaklejone śniegiem. Po godzinie dochodzimy do schroniska w Beczkach. Tutaj bardzo przystojny i sympatyczny kierownik, nie przestąjac się uśmiechać, stwierdza, że nie ma dla nas miejsc... Na szczęście po chwili przypomina sobie, że sto metrów wyżej jest jeszcze jakaś chatka glacjologów i tam możemy przenocowac. Po kolejnej godzinie brnięcia w śniegu po pas i zmagania sie z huraganowym wiatrem i latającym kus-kusem, docieramy do chatki. Okazuje się, że jest super. Osiem prycz, przedsionek, w środku ciepło i sucho. Zaczynamy topić śnieg i gotować. Wieczorem rozpogadza się. Dostajemy wspaniałą nagrodę za nasz dzisiejszy trud - piękne widoki. Decydujemy się wykonać wieczorem aklimatyzacyjny spacer w okolice ruin schroniska Prijut 11 w celu rozeznania sytuacji noclegowej i lepszego przyzwyczajenia do wysokości. W Prijucie okazuje się być za drogo, lecz powyżej jest jeszcze Hiżyna, czyli "buda" dla alpinistów. Tam nocleg kosztuje sensownie oraz - co najważniejsze - są miejsca. Postanawiamy jutro się tu przenieść. Po pierwszej nocy spędzonej na wysokości powyżej 3000 m n.p.m., część naszej grupy budzi się z bólem głowy. Nasz "wyprawowy lekarz" zaleca łykanie aspiryny w dużych ilościach. Po zabiegach medycznych opuszczamy naszą sympatyczną chatkę i ruszamy do Hiżyny. Gotujemy obiad, nawiązujemy nowe znajomosci, atmosfera sympatyczna. Po południu ruszamy na wypad w kierunku skał Pastuchowa. Pogoda jest piękna a droga cieżka, bo śnieg roztopił się w słońcu. Kontynuując kulinarne skojarzenia - śnieg jest jak cukier po kolana. Jeśli chcemy wejść na szczyt, będziemy musieli wyjść skoro świt, kiedy śnieg będzie jeszcze zmrożony. Noc na prawie 4000 m. nie wzmacnia nas zbytnio. Dzisiaj chcemy wejść na przełęcz - to około 5000 m n.p.m. Wczoraj widzielismy Rosjanina który zdobył szczyt, ale wrócił ostatkiem sił, cała akcja zajęła mu ponad 15 godzin. Idziemy w rakach, śnieg twardy, posuwamy się szybko. Po paru godzinach stajemy na przełęczy. Jesteśmy zmęczeni. Na tej wysokości, musimy zatrzymywać się co parę kroków, żeby pooddychać. Postanawiamy, że jak wleźliśmy już tu, to atakujemy szczyt. Jest jeszcze wcześnie a pogoda jak dzwon. Kręci mi się w głowie, co pięć kroków muszę się zatrzymywać... Przechodzę przez skalistą ostrogę. Na śniegu leży Rosjanin i mówi, że umiera, i żebym wziął go za kijek i pociągnął trochę po śniegu do góry. Mówie mu, żeby się nie wygłupiał, bo widziałem, jak przed chwilą jeszcze szedł. Po chwili podnosi się i idzie. Po 6,5 godziny, około 13:30 staję na szczycie zachodniego wierzchołka jako pierwszy z naszej grupy. To najwyższy punkt w jakim postawiłem swoją nogę. Wysyłam SMS-a do mojej dziewczyny, która ma dziś urodziny. Schodzę przez kolejne 2,5 godziny. Przed schroniskiem, na śniegu opalają się Rosjanki w bikini. Cała reszta wyprawy to już czysta turystyka. Odwiedzamy piękna dolinę prowadzacą do lodowca Szelda. Prawie pod samym lodowcem napotykamy posterunek wojskowy. Rutynowa kontrola przepustek. Oficer jest całkiem sympatyczny, lecz reszta żołnierzy przygląda się nam z nieufnością. Wśród nich stoi 12-13 letni chłopak z karabinem snajperskim. To pewnie syn oficera. Docieramy do czoła lodowca. Oglądamy okoliczne szczyty, które wyglądają jakby były przeniesione z Karakorum - takie są strome i groźne... Po powrocie w dolinę Baksanu okazuje się, że cała Kabardyno-Balkaria jest zniszczona przez szalejąca właśnie powódź. W telewizji mówią, że jest wiele ofiar śmiertelnych, drogi nie przejezdne, mosty zerwane przez szalejące rzeki. Putin przebywający na spotkaniu G8 w Kanadzie komentuje sytuację na Zakaukaziu. Martwimy się trochę o to jak dotrzemy na lotnisko... Droga do Mineralnych Wód to okolo 130 km. Nam pokonanie tej odległości zajmuje ponad 7 godzin. Przyczyną jest nie tylko powódź i wielokilometrowe objazdy, ale także posterunki wojskowe i milicyjne ustawione co kilka kilometrów. Na pierwszym z nich - milicjant zabiera nam paszporty i w zamian żąda pieniędzy. Jesteśmy twardzi - nie dajemy pieniędzy, tylko domagamy się rozmowy z dowódcą. Po parominutowej próbie sił - milicjant nas puszcza. Po paru kilometrach - kolejna blokada. Tym razem to wojsko. Nie chcą pieniędzy, ale szukają Czeczeńców... Gdy wsiedlismy do samolotu i wystartowaliśmy w kierunku Moskwy, emocje opadły, już właściwie koniec wyprawy. Jutro wieczorem będziemy w domu... Czytam gazetkę Aeroflotu, myślami jestem gdzieś daleko... Może w przyszłym roku wejść na najwyższy szczyt Islandii? A może pojechać do południowo-wschodniej Azji... Włodek Kierus
|