Wielu ludzi gór związanych jest z żeglarstwem. No bo przecież Zaruski i Zawada żeglowali. Także wiele naszych koleżanek i kolegów pływało. Kiedyś zawsze mi było szkoda na to czasu skoro można było iść w góry. Uważałam, że to dobre dla emerytów, no i teraz wyruszyłam w morze.
Gdynia - Maarianhamina - Turku - Visby- Świnoujście 10 - 26.06.2004
Jacht s/y POLONIA |
Powierzchnia żagli | 100 m2 |
Długość całkowita | 15,71 m |
Długość w linii wodnej | 11,20 m |
Długość pomiarowa | 13,46 m |
Szerokość | 3,51 m |
Zanurzenie | 2,80 m |
Pojemność brutto | 18,44 t |
Ciężar balastu | 8,50 t |
Zbiorniki na wodę | 3 x 200 l |
Zbiornik na paliwo | 80 l |
Załoga | 3 - 12 |
Żegluga | pełnomorska |
Skład załogi: |
Lp. | wachta | Funkcja | IMIĘ I NAZWISKO |
1 | Kapitan | Zbigniew Pawłowski |
2 | I | I oficer | Krzysztof Pawłowski |
3 | I | dziecko 8 lat | Jan Pawłowski |
4 | I | dzielny kanaka | Jerzy Błagowieszczański |
5 | II | II oficer | Ewa Majewska |
6 | II | kanaka - 1 raz na żaglach | Joanna Konopska |
7 | II | specjalista od wszystkiego | Andrzej Sajecki |
8 | II | dziecko 10 lat | Olga Sajecka |
9 | III | III oficer | Ewa Taracha |
10 | III | starszy kanaka zęzowy | Marek Fijałkowski |
E.T.: W zeszłym roku, po wieloletniej przerwie, znów popłynęłam na Bałtyk. To był bardzo miły powrót. Więc jeszcze nim się rejs skończył, razem ze Zbyszkiem – kapitanem zaczęliśmy planować następny –jeszcze piękniejszy, dalszy... Liczni serdeczni znajomi, których człowiekowi udaje się zebrać w życiu wielokrotnie wspominali, że chcieliby zobaczyć jak się po morzu żegluje, więc po zebraniu niezbędnej liczby jako-tako wykwalifikowanych ogłosiliśmy wolny nabór dla wszystkich spragnionych. Wymagane były dobre chęci, zapał i znośny charakter. I okazało się ze znalezienie 12-stu takich, którzy jeszcze mieliby czas w tym terminie, nie było możliwe. A termin czerwcowy wybraliśmy jeszcze w zeszłym roku: mnie się marzyły białe noce a można je znaleźć na północy właśnie w czerwcu, a Zbyszek bardzo chciał popłynąć z Filipem, dla którego to był jedyny dostępny termin (w końcu nie popłynął, bo spadł z dachu i się połamał). Więc zebrała się nas 10-siątka. Mieliśmy na pokładzie dwie trzy-pokoleniowe rodziny: klan Pawłowskich, czyli Zbyszek z synem Krzysiem i wnukiem Jasiem oraz Marek Fijałkowski ze swoim idealnym (to prawda, sprawdziliśmy) zięciem i wnuczką Olą. Seniorzy Pawłowscy z morzem byli obeznani od dawna a Janek, jak się miało okazać jechał sprawdzić, że w tym wieku są chyba fajniejsze rodzaje zabawy. Marek na zeszłorocznym rejsie sprawdził, że jacht jest świetnym miejscem do picia piwa i szczerze polubił żeglarstwo. Zabrał zięcia – Andrzeja, który od lat żegluje, do tego regatowo, na morzu jeszcze nie był, ale jako osoba ciekawa świata... Był Jurek, który ponad trzydzieści lat temu wybierał się na kurs żeglarski, ale pomylił piętra, trafił na kurs taternicki i do momentu popłynięcia na ten rejs cały czas dręczyły go wątpliwości, czy jednak czegoś w życiu nie stracił. Była Ewa Majewska, którą polubiliśmy w zeszłym roku, a i ona nas chyba skoro dała się namówić. I była jeszcze Joasia, która dotąd nie siedziała na żadnej łódce, ale wszystkie jej dzieci pływały, a pierworodny Adaś to już prawie nie schodzi z pokładu- chyba, że zamierza zmienić jacht. Więc Joasia musiała... żeby dzieci zrozumieć. I trzeba jej przyznać, że najsolidniej „wypoczywała” – wszystko chciała zobaczyć, szkoda jej było schodzić pod pokład, szkoda jej było iść spać... No i to ona robiła notatki w czasie rejsu i rozpoczęła pisanie tej opowieści.
J.K.: 10.06.2004
10 czerwca, w Boże Ciało, spotkaliśmy się w pociągu o 5:26 relacji Warszawa Centr. - Gdynia, z Ewą Tarachą, Ewą Majewską, której dotąd nie znałam, Jurkiem, Zbyszkiem i jego córką Olą. Jechał z nami Janusz Arszyłowicz (j.k.ż.w., komandor sekcji morskiej Żeglarskiego Klubu Turystycznego REJSY - właściciela jachtu, na którym mieliśmy płynąć; jechał by go nam "sprzedać").
Dojechaliśmy do Gdyni planowo 10:19. Na peronie czekał na nas Andrzej (zięć Marka) z córką Olą, syn Zbyszka - Krzyś z rodziną (właśnie przypłynęli promem z Malmo, gdzie chwilowo mieszkają) i Wojtek - kolega Ewy z nart turowych. Zabrali nas z bagażami i pojechaliśmy do portu. Tam stała już POLONIA. Poprzednia załoga kończyła klar, a my z II o. czyli Ewą Majewską i Wojtkiem pojechaliśmy na zakupy do marketu. Wojtek mieszkający w Gdyni, znający miasto, bardzo nam pomógł. Wielkie dzięki! Fajny facet o posturze i fizjonomii Janosika (właściciel kantorów) jeździł wymieniać butle gazowe, (jednej się nie dało, bo była nietypowa), taszczyć zakupy, no i przewieźć to wszystko na keję, więc mimo święta, udało się wszystko sprawnie załatwić. Nastąpiło przekazywanie jachtu. W końcu o godz. 15:00 zamustrowano załogę. Kapitan przydzielił koje. Mnie przypadła koja w mesie tzw. telewizor, na lewej burcie tuż pod pokładem, za kingstonem (jachtowym kibelkiem). EM zajęła drugi telewizor a pod nami na kanapie - Marek. Po drugiej stronie na górze - Jurek. Kapitan z Ewą i dziećmi zajęli rufę. W części dziobowej, w sąsiedztwie żagli usadowił się Krzyś z Andrzejem (ten ostatni później przeniósł się na kanapę do mesy, że niby tam mniej mokro). Rozmieściliśmy swoje manatki i żywność. Wypompowaliśmy starą słodką wodę ze zbiorników, by móc nabrać świeżej. Po obiedzie przygotowaliśmy żagle.
E.T.: To na Polonii odbyłam większość moich morskich rejsów (a ostatni to kilkanaście lat temu). Byłam podekscytowana tym spotkaniem z łódką. Wszystkim mówiłam, że to piękny i wspaniały jacht. Ze smutkiem patrzyłam, że widać na niej upływ czasu i brak pieniędzy.
J.K.: O 22:25 włączyliśmy silnik i odbiliśmy od kei. Po wyjściu za główki portu postawiliśmy żagle: bezana, grota i foka. Już na zatoce zaczęło bujać a po wyjściu na pełne morze zaczęło przymulać tego i owego. Normalne żeglarskie życie rozpoczęło się dla mnie psią wachtą. Wiatr ok. 4 - 5 mieliśmy akurat z SW. Szliśmy więc baksztagiem na lewym halsie z prędkością 7- 8 węzłów. Było raczej zimno i pochmurno, ale nie padało. No i tak przez trzy dni. Im bardziej na północ tym więcej słońca. Na bryzgach fal tworzyły się małe tęcze i było coraz ładniej. Trwała walka z chorobą morską i przechyłami.
E.T.: Pierwszej wachcie, czyli Krzysiowi i Jurkowi trafiło się chyba najcięższe kukowanie, bo pierwsze na fali. Inni mogli sobie spokojnie porzygać, a oni musieli gotować, co jak wiadomo bardzo prowokuje organizm to pozbycia całej zawartości żołądka. Patrząc na pozieleniałego Krzysia, który wyszedł zaczerpnąć powietrza na pokład, kapitan stwierdził, żeby może by jakąś uproszczoną wersję posiłku zaserwował. Krzyś z kolei stwierdził, żeby go nie pouczać, bo obowiązki kuka zna i obiad będzie jak trzeba. Tego dnia dość dużą popularnością cieszyło się jedzenie na pokładzie. Niestety szybko stygło i trzeba było uważać, bo wiatr wywiewał kluski z rosołu.
J.K.: Najdzielniejszy był Jurek, bo choć jego organizm najbardziej demonstrował objawy zdrowia, czyli prawidłową pracę błędnika, wypełniał swoje obowiązki cooka wzorowo przygotowując coraz to nowe, coraz wymyślniejsze kanapeczki, pasty i sałatki. Nie podejrzewałam go ani o takie samozaparcie ani o taki zmysł kulinarny.
Dzieciom się trochę zaczynało nudzić, ale nie marudziły i zabawiały nas opowieściami o swoich koleżankach i kolegach, o zabawkach o szkole. Ola dzielnie cookowała a Jaś, jako bywały w świecie, bo jakiś czas mieszkał w Stanach i tam chodził do szkoły, a teraz mieszka w Szwecji, opowiadał o swoim domu i szkole. W Szwecji mniej mu się podoba bo panie każą mówić do siebie po imieniu. Chodzi tam do międzynarodowej angielskojęzycznej szkoły.
Pierwsza wachta postanowiła zaserwować ziemniaczki, których cały worek był w achterpiku, blokując dostęp do piwa. Ziemniaki były stare i panowie skapitulowali cedując obieranie na dzieci, które przewalczyły cały worek, ale i tak trzeba było połowę wyrzucić.
E.T.: Marek był pod wrażeniem istnienia na jachcie aż dwóch kompasów. W zeszłym roku na Heliusie nie było żadnego, a więcej jachtów to on nie widział do tej pory. Nie dawał się przekonać do patrzenia na chmurki, fale itp., siedząc za sterem nie odrywał oczu od kompasu.
J.K.: Mój oficer, czyli EM dała mi sterować pod swoim czujnym okiem. Twierdziła, że jak na pierwszy raz na jachcie radzę sobie nieźle. Wiało koło 6 °B, więc rzucało mną jak piłką obijając mi boki i robiąc siniaki. Zaczęły wyłazić różne mniejsze i większe usterki i wady naszego jachtu. Okazało się, że łajba zdrowo cieknie. Woda z zęzy zaczęła wyrzucać deski podłogi w mesie połykając buty i kalosze, a także pewien kluczyk od bardzo ważnej szafeczki (barku). ET wzięła się za wybieranie zęzy wiadrem bo zapchały się szpigaty i pompa nie dawała rady. Wybrała mnóstwo syfu. Przydał się do tego mój niezastąpiony plastikowy dzbanek, który prócz wielu innych funkcji spełniał rolę czerpaka. W kambuzie na jachcie kuchenki są zawieszane na kardanie i mają ograniczniki zapobiegające spadaniu garnków, co umożliwia gotowanie przy praktycznie każdej pogodzie. Ta na Polonii wisi zbyt nisko nad blatem i przy większym przechyle opiera się na nim. Ograniczniki są zbyt wąsko i nie można postawić na raz dwóch większych garnków. Nie ma też tylnego zabezpieczenia. Andrzej wprawdzie dorobił je z drutu ale nie chce się trzymać. Nie wszystkie szafki mają odpowiednie zamknięcie i lubią się otwierać wysypując zawartość. Szuflady ze sztućcami to po prostu muszą wypadać na prawym halsie jeśli nie mają zabezpieczeń. Słodkiej wody ze zbiorników praktycznie nie da się napompować pompką w kambuzie, co było powodem napojenia Jurka i Krzysia na nocnej wachcie herbatą z morskiej wody. Byłam nie obeznana z różnymi sprawami jachtowymi. Nie mogłam się jakoś dopytać po co są dwie wylewki przy zlewie. Jedna jest idiotycznie zamykana na gumowy korek, który trudno wcisnąć, ale czasem z niej woda leci. No wiec nabrałam chłopakom wody, żeby mieli na herbatę w nocy. Zrobili sobie herbatkę, posłodzili, ale coś niedobra była, więc pomyśleli, że może im się cukier z solą pomylił i zrobili następną. Ale wydaje się, że słodzenie nie zmienia wody morskiej w słodką.
Miałam też inną wpadkę. Szuflada ma przegródki, które odstają od dna i sztućce włażą pod nie, tak, że trudno je wyciągnąć. Wymyśliłam, więc żeby wykorzystać plastikowe butelki po maślance (bardzo dobry napój na morskiego kaca i w ogóle). Można przepołowić je i umieścić w przegródce. I wygodnie i estetycznie. Andrzej szedł myć gary na dek, to poprosiłam go żeby umył też taką butelkę, do której nalałam wody z ludwikiem. No i fajnie, tylko później Marek mnie pyta, co tam było w tej butelce, bo wypili resztę maślanki z ET i jakaś nienajlepsza była. Jednak im nie zaszkodziła, choć Mareczek poinformowany co wypił, wpadł w panikę i spowodował u siebie odruch wymiotny, co dla wprawnego marynarza nie jest żadnym problemem. Ale potem stwierdził, że nie ma się co przejmować źle wypłukanymi z naczyniami, bo od ludwika się nie umiera. Istnieją podejrzenia, że tę wiedzę pożytkował w czasie swoich wacht kambuzowych stosując „uproszczoną procedurę” zmywania.
Każda kolejna noc była jaśniejsza i niebo pogodniejsze, a zachody i wschody słońca oczarowujące. To wspaniałe gdy słońce zaczyna wschodzić nim zajdzie, a do tego wszystkie te harce obywające się tuż pod widnokręgiem widać na północy. Nie chciało się schodzić pod pokład nawet po psiej wachcie. Wolałam się zdrzemnąć na deku, zwłaszcza, że pojawiły się wysepki. 14.06.2004 dopłynęliśmy do Maarianhaminy i o 9:20 cumowaliśmy obok "Warszawskiej Nike". Było z tym trochę problemów bo jachtów dużo. Śliczny porcik jachtowy w cudownej zatoczce jak na obrazkach Ariki. Arikę znamy (ja i E.T.) z gór, jest malarką, od ponad dwudziestu lat mieszka w Szwecji, ma tam rodzinę, tam maluje. Tuż po powrocie z rejsu był jej wernisaż w Muzeum Narodowym. Poszłyśmy troszkę z poczucia obowiązku, troszkę z ciekawości. I jakież było nasze zaskoczenie i zachwycenie, kiedy okazało się, że na wszystkich obrazkach jest to co nas w tym rejsie czarowało. W Marienhaminie drewniane podesty przy skalistej wyspie. Drewniane, kolorowe zabudowania i drewniana marina. Czysto, schludnie i przyjemnie. Okazuje się, że gdzieś wcięło nasadkę do węża i trudno podłączyć go do wody. Poza tym trzeba było wjechać na maszt i coś tam rozplątać. ET mi to załatwiła. Mamy wszystko mokre. Moje materace można wyżymać. Nie mają szans wyschnąć. Trzeba coś wymyślić. Polacy z Warszawskiej Nike spotkani na kei mówią: jak się chcecie ogrzać idźcie do sauny i podają rzecz bardzo cenną – kod na wejście: 1100. I nie od rzeczy gadają – w tym roku pogoda nie rozpieszcza. Dwie zmiany ciepłych rzeczy na raz wkładaliśmy na nocne wachty. Wyciągamy wszystko na dek i idziemy do sauny. Mimo, że już niby nieczynna tzn. nie grzeje, ale i tak fajnie gorąco do. 70°. Co za frajda! Siedzimy tam w damskiej 1,5 godziny z ET i EM oraz Olusią. Joasia jest zachwycona – tylu haczyków na raz jeszcze nie widziała! Nie znajduje nic niefunkcjonalnego, nic do czego można by się przyczepić. Pogawędziłyśmy z jedną Niemką, która pływa sobie już od miesiąca na "Jesice" z mężem (który pochodzi z Gdyni). Obiad na spokojnie. Nic nie rzuca, nie lata. Potem idziemy na miasto.
Mariehamn,(Maarianhamina) założone w 1861 roku przez cara Aleksandra II, to spokojne liczące 25 tys. mieszkańców willowe miasteczko, dumne ze swojej morskiej przeszłości. W czasach, kiedy wszyscy właściciele żaglowców zamieniali je na parowce, Gustaw Erikson pozostał wierny żaglom. W krótkim czasie jego flota handlowa obsadzona przez młodych Alandczyków liczyła 63 żaglowce i pływała tam, gdzie innym się to nie opłacało. Muzeum morskie jest świadectwem tamtych czasów. Jego zbiory obejmują kolekcję modeli statków, mnóstwo eksponatów obrazujących wszelkie aspekty życia na żaglowcach oraz prawdziwy rarytas, piękny, rzeźbiony w drewnie salon flagowego statku Eriksona HERZOGEN CECILE.
(Anna Brodowska Alandy - wyspy szczęśliwe): Najstarszymi zabytkami wysp są wioski z epoki kamiennej. Znakomita rekonstrukcja takiej wioski, zbudowana została na najwyższym wzgórzu archipelagu Orrdalsklint. Na Alandach zobaczyć można również spuściznę Wikingów, pozostałości osiedli i cmentarzyska. W 12. wieku wyspy zostały schrystianizowane przez Szwecję. Z tego okresu pochodzi kilka dość dobrze zachowanych warowni. Interesujące są także wykopaliska sakralne: kościoły, portowe kaplice, a w szczególności pochodzący z przełomu 15. i 16. wieku klasztor franciszkański. Najbardziej znanym zabytkiem Alandów jest zamek Kastelholm. Jego budowę rozpoczęto w pierwszych latach 14. Wieku. W zamku tym miało miejsce wiele ciekawych zdarzeń, między innymi książę Jan syn Gustawa Wazy więził tam swego brata króla Eryka 14. Pożar zniszczył większą część budowli w 1745 roku. Pod koniec 19. wieku rozpoczęto, trwające do dziś konserwację i odbudowę obiektu. Kastelholm wznosi się swą potężną bryłą nad rozległą zatoką, jego surowe przytłaczające wnętrza przyprawiają o dreszcze, z wieży rozciąga się baśniowy widok... Na pobliskim wzgórzu znajduje się okazały skansen. W centralnym punkcie stoi wieki dom gospodarza z bogato wyposażonymi pokojami dla rodziny i służby. Wokół zabudowania gospodarcze wszelkiego typu, od młynów, przez chatę rybaka, aż po kurniki, chlewy i stajnie. W pobliżu znajduje się także Muzeum Więziennictwa. W Białym Niedźwiedziu, bo tak zwie się to muzeum, zobaczyć można oryginalnie wyposażone cele z różnych okresów i część mieszkalną strażnika oraz zdjęcia i pamiątki po najgroźniejszych więzionych tam bandytach. W 19. wieku Alandy, podobnie jak Finlandia, zostały zajęte przez Rosję. Z tego okresu pozostał szereg twierdz obronnych niszczonych przez siły brytyjskie i francuskie w trakcie wojny krymskiej w 1854 roku. Po zakończeniu konfliktu na wyspach ustanowiono strefę zdemilitaryzowaną. Mimo to w trakcie Pierwszej Wojny Światowej na zachodnich brzegach powstał szereg rosyjskich fortyfikacji, które można oglądać po dziś dzień. W 1921 roku, decyzją Ligi Narodów, Alandy zostały włączone pod fińską administrację, zachowując szeroką autonomię. Dziś Alandy zdają się korzystać, nie tylko z autonomii, ale i z innej strefy czasowej – tej w której czas płynie wolniej. Tam nikt się nie spieszy, nawet samochody (wśród nich wiele pięknych, starych okazów) jadą na spacer.
Stolica – Mariehamn (po fińsku Maarianhamina) jest przykładem typowego skandynawskiego budownictwa. Szerokie, wiśniowe, jak tamtejsza skała, ulice, foremne bryły domów, ustawione w równych rzędach, przystrzyżone trawniki i żywopłoty. Panują tu ład i harmonia. Oddycha się spokojem. Na Alandach można odbyć świetną kurację antystresową. Cudowne widoki i unikatową, dzięki łagodnemu morskiemu klimatowi, roślinność warto podziwiać w trakcie wycieczek. Wyspy można zwiedzać z pokładu statku, jadąc otwartym autobusem lub rowerem z przewodnikiem. Przyjemnie jest również indywidualnie odkrywać piękno okolicy w tym celu polecam wynajęcie jachtu, kajaka, motorówki lub najpopularniejszego tam roweru. Można, także wybrać się na przejażdżkę konną lub polecieć helikopterem. Krajobrazy z lotu ptaka podziwiać można również z wież widokowych. Miłośnicy sportu odkryją na Alandach istny raj. Warto także odwiedzić choć część z wielu muzeów. Na szczególną uwagę zasługują Muzeum Alandów, sztuki, szkolnictwa, łodzi pocztowych, średniowieczny tor wyścigowy, muzeum łowiectwa i rybołówstwa oraz szereg ekspozycji rękodzieła ludowego. W stolicy można odbyć z przewodnikiem spacer śladami sławnych szyprów. W trakcie tej wycieczki zobaczymy dom legendarnego kapitana Gustawa Erikssona, zwiedzimy Pommerna – dostojną fregatę oraz najciekawsze, Muzeum Morskie. Choć nieduże zaskakuje imponującą ekspozycją. Można tam poznać historię wysp i rozwój żeglugi śledząc dzieje słynnych statków, których portem macierzystym było Mariehamn. Naprawdę warto obejrzeć galiony słynnych żaglowców, modele, przedmioty pokładowego użytku i wstąpić do kajut rufowych Herzogin Cecilie. Żeglarskie tradycje Mariehamn są pielęgnowane do dziś. Co roku odbywają się tam Dni Morza oraz zlot żaglowców. Z tej okazji miasto bawi się dniem i nocą na licznych imprezach towarzyszących, koncertach szantowych i tańcach. Wielki festyn organizowany jest także pod koniec czerwca, z okazji święta lata. W wielu punktach miasta ustawiane są wtedy tradycyjne słupy zdobione wieńcami kwiatowymi.. Muzyka jest na Alandach wszechobecna, szczególnie podczas festiwali, takich jak organowy, rokowy, jazzowy czy festiwal kultury. Miłośnicy teatru mogą oglądać przedstawienia uliczne, osadzony tematycznie w tamtejszych realiach musical oraz odgrywaną w murach zamku Kastelholm sztukę opisującą najciekawsze zdarzenia z historii zamku. Nie sposób wymienić wszystkich atrakcji przygotowanych dla dzieci. Czeka na nie wiele farm, gdzie mogą z bliska przyjrzeć się zwierzętom hodowlanym i pracom rolnym, uczyć się lepienia z gliny i strzyżenia owiec. Uczyć się bawiąc mogą także w replice wioski z epoki kamiennej oraz w wielu muzeach, gdzie organizuje się specjalne zajęcia. W Mariehamn znajduje się park wodny, wesołe miasteczko i tor gokartów, a na statku – muzeum codziennie dzieci poszukują skarbu piratów. Alandy są więc idealnym miejscem wypoczynku dla całej rodziny. Alandzka baza noclegowa jest, naprawdę wyśmienita.
Obok stoi fregata POMMERN kpt. Eriksona - muzeum jest już zamknięte (4,5€). Zabytkowy kościół, niestety też, ale namawiamy Jurka by sobie zrobił zdjęcie ze swoim patronem – św. Jerzym dźgającym smoka. Miasteczko trochę senne, ale wypieszczone i takie jak z obrazka. Fińskie domki malowane na jasne pastelowe kolory, lub wiśniowo-brązowo w kolorze tamtejszych skał, ulice wysadzane lipami (podobno to lipy ale jakieś inne, bez ogonków). Kwitną rododendrony (!?). Przechodzimy na drugą stronę półwyspu gdzie jest właściwy port jachtowy, muzeum morskie, stocznia jachtowa i stare, piękne żaglowce, świetnie utrzymane. Nie możemy znaleźć skrzynki pocztowej. Wracając przechodzimy przez skalistą górę parkową z latarnią morską. Wieczorem znów sauna - rozkosz. Do jachtu podpłynęły dwa łabędzie domagając się poczęstunku. Spośród piany pysznego upierzenia na grzbiecie jednego z nich wychynął szary łebek malucha. A potem drugi. Dzieciaki mają frajdę. Karmią je chlebem otrzymanym w spadku po poprzedniej załodze. Noc jasna jak u nas tuż po zachodzie.
15.06.2004
Wychodzimy z portu o 4:30. Niby raniutko, ale w tych okolicach widno jest już od wieczora. Żeglujemy między szkierami. Widoki super! Małe wysepki z czerwonej skały wygładzonej przez lodowce, porośnięte niskim lasem. Mnóstwo urokliwych zatoczek za barierami z głazów przypominających wieloryby, morświny i inne bajkowe stwory. Nad niektórymi zatoczkami unoszą się opary. Bajka! Sterujemy na nabieżniki, tyki i inne znaki umieszczone na morzu i cypelkach. Wypatrujemy boi. Musimy uważać, bo ruszają promy - jedyna komunikacja między wyspami i światem. Wielkie smoki mają różne uważanie dla naszej łódeczki, która sądząc po rozmiarach zamieszczonych w tabeli na początku tej opowiastki wcale taka mała nie jest. Jedne nam ustępują w ciasnych przejściach, a inne się nami w ogóle nie przejmują, taka np. Silia Line, która mijała nas trzykrotnie i trzykrotnie nieuprzejmie. Rzuciliśmy w przestrzeń parę uwag o dobrych manierach wskazanych przy mijaniu mniejszych od siebie, ale... Ruch duży. Pogoda śliczna, choć jak zwykle chłodno. Błękitne niebo, słońce, chmurki, wokoło same landszafty jak ten z latarnią na cypelku, domeczkiem i schodkami do morza. Cudo! I takie Arika też malowała!
Nieustanna praca przy żaglach, bo żeglowanie trudne, ciągle zmieniamy kierunek klucząc między wysepkami. Nie łatwo połapać się w komendach. Ileż informacji niesie: "lewyfokaszotluz". Lewy tzn. z lewej burty. A jak się stanie tyłem to jest po prawej ręce. Fok to jest ten żagiel z przodu. Szot to jest ta lina, która trzyma żagiel żeby go nakłonić do pracy we właściwym położeniu względem wiatru. No i luz - to należy odknagować i wypuścić go, do tego tak, żeby się nie zaplątał. Potem jest "prawyfokaszotwybież" to trzeba szybko wyciągać właściwy kawałek właściwej liny, a szoty foka nie miewają talii, kabestany, które są na Polonii są raczej na pokaz a nie do użytku, więc ciężko idzie. A potem trzeba szybko zaknagować bo ucieknie. A jeszcze pamiętać o baksztagach. Lewy zaczep, prawy luz, lewy zapnij. A jak się nie ściągnie haka w dół to się nie da zapiąć. Jeszcze jest grot i bezan. Uff!
Tor wąski a promy, nie wiedzieć czemu, muszą nas mijać w najwęższym miejscu. Oznakowanie na ogół dobre, ale nie zawsze. Oni tu pływają na pamięć, albo mają zaprogramowaną trasę, a nam brakuje kawałeczka mapy w odpowiedniej skali. Coś nas zmyliło i przeszorowaliśmy kilem po dnie jak po bruku. Na szczęście nic się nie stało, było tylko trochę strachu. Wiatr NNE akurat nam pasuje, tak, że po spokojnej wodzie między wysepkami mkniemy z prędkością 7 węzłów i o 22:25 wchodzimy do Turku. Jesteśmy już zmęczeni, a szczególnie Zbyszek, który od wyjścia z Maarianhaminy, czyli od 04:30 praktycznie nie schodził z pokładu. Trochę było z tym wejściem kłopotu, bo nie wiedzieliśmy gdzie jest marina. Widać port i zamek. Chcemy do miasta. Krążymy na silniku, (który zaczął wydawać dziwne dźwięki) szukając wejścia w kanał - ujście rzeki. Jest! Dostrzegamy maszty żaglowca i jachtów. Szukamy miejsca. Dalby ustawione ciasno i nie mieścimy się. W końcu Polonia to poważny jacht – ma swoje wymiary. Po paru próbach stoimy dziobem przy kei. Jest zupełnie widno jak wieczorem, choć już późno. Na nabrzeżu nikogo. Jakieś budki, do słupka z prądem dobrać się nie można bo zamykany na kluczyk. Mariny nie widać. Trudno, zaserwowaliśmy sobie drinka i idziemy spać brudni.
16.06.2004
Rano znalazł się pan kejowy i od razu kazał sobie płacić wstecz i naprzód. Za co!? Nie wiemy ile czasu postoimy. Płaci się za każdą rozpoczętą dobę od 18 -18 tej. Zdarł z nas za dwie doby, ale powiedział gdzie są sanitariaty i kod (0611). Trzeba przejść nadbrzeżną uliczkę i wejść od tyłu do piwnicy blokowego budynku z klinkierową elewacją. Przed nim pełno rowerów. Budynek postawiony na starych fundamentach fabryki ceramiki. Stare schody, kamienne ściany fundamentowe i inne elementy są wyeksponowane. W korytarzu tablica pamiątkowa i elementy ceramiki. Są tam prysznice i sauna. Super! Jest też pralnia. Za czerwonym murem, jak się okazało więzienie. Andrzej naprawił światła, które szwankowały a chłopaków coś tknęło i zajrzeli do silnika. Okazało się, że te dziwne dźwięki, które słyszeliśmy to urwał się alternator. Ale i tak mieliśmy fart, że stało się to już po zacumowaniu! Szukano elementów w zęzie, ale bez warsztatu się nie obejdzie. Łazimy po mieście w poszukiwaniu części, które mogłyby się nadać. Serwisu URSUSA (jedynie słuszna firma, która prócz maszyn rolniczych produkowała również silniki do polskich jachtów) oczywiście nie ma. Pogoda się zepsuła. Deszcz siąpi, dzieci się nudzą. Zimno. Połaziliśmy po mieście. Śródmieście niezbyt ciekawe. Bardziej interesujące są boczne, brukowane uliczki ze starymi, ale schludnymi, drewnianymi fińskimi domkami na solidnych, kamiennych podmurówkach. Dużo zieleni. Rododendrony! Każde podwórko rozkwiecone. Obok nas przycumowała drewniana, przedpotopowa łódź wiosłowa. Po powrocie trzecia wachta z kapitanem biorą się do roboty. Zdemontowali schodki zejściówki i podłogę w nawigacyjnej. Siedzą z nosami w rozgrzebanym silniku i wyławiają jakieś części z zęzy. Reszta chodzi na palcach włażąc przez klapę w forpiku. Żeby tylko się udało! No, w końcu złożyli podłogę i zaczęło się wielkie szorowanie usmolonych po łokcie rąk. Gorzej, że gacie pana Mareczka też czarne. Pocieszamy go perspektywą wzięcia pralki. Można zjeść obiad. Potem sauna i robi się pierwsza w nocy. Jest całkiem widno. Podobno jutro rozpoczynają się tu DNI HANZY. Festyn, który odbywa się co roku w innym hanzatyckim mieście.
Turku to miasto w południowo-zachodniej Finlandii, dawna stolica kraju, obecna stolica prowincji Turku-Pori; 178 tys. mieszkańców, aglomeracja 260 tys. Jest to ważny port. Uniwersytet założony w 1640 roku. Rozwinięty przemysł. W skład zespołu miejskiego wchodzą: Raisio, Kaarina i Naantali. Jest bardzo atrakcyjnym turystycznie miejscem. Budynki w centrum miasta pochodzą z XV-XIX wieku. Duża część uległa pożarowi w 1828 roku. Wiele zabytków można spotkać na obrzeżach miasta. Słowo Turku jest słowiańskiego pochodzenia i znaczy miejsce targowe.
17.06.2004
Pogoda dobra. Wyrzucamy bety, zbieramy dwa wory brudnych rzeczy i Krzyś pakuje je do pralki (potem wysuszy się w suszarce). Najpierw nie było chętnych. Ale wszyscy poczuwali się do tego, żeby zapewnić towarzystwo gaciom pana Mareczka. A jak przyszło co do czego, to trzeba było wziąć dwie pralki. Nie było to proste, bo choć instrukcja obsługi jest dwujęzyczna, to tak jak większość informacji w Finlandii i Szwecji jest po szwedzku i fińsku. Normalnemu człowiekowi taka instrukcja niewiele wyjaśnia. Na szczęście mamy Krzysia, który zna różne języki i puszcza maszyny w ruch. Potem idziemy zwiedzać zamek. Bardzo dobrze zachowany. Obsługa i przewodniczki snują się poubierane w średniowieczne stroje. Dużo ciekawych rzeczy. Na makietach pokazano etapy budowy zamku. Początkowo stawiany był na wyspie, ale wody opadły (czy ląd się podniósł?). Wśród eksponatów 1,5m kolumna Zygmunta - dar przewodniczącego Rady Państwa PRL....
- Zamek Turunlinna z 1150 roku - najstarszy znany zamek w Finlandii, była siedziba gubernatorów i książat. Największy zamek w Finlandii, jeden z najcenniejszych fińskich skarbów narodowych. Na zamku mieszkała Katarzyna Jagiellonka, córka Bony i Zygmunta Starego, poślubiona Wielkiemu Księciu Juhana Finlandzkiemu. Ich synem był Zygmunt III Waza.
- Linnankatu.
- Turun Yliopisto - uniwersytet z 1640 roku, najstarszy uniwersytet w Finlandii, założony przez Pera Brahe
- Katedra z 1250 roku Siedziba Głowy Kościoła Luterańskiego Finlandii jest uznana za jedną z ważniejszych budowli w fińskiej historii architektury.
- Bazylika NMP z 1285 roku
- Pozostałości średniowiecznego miasta IX-XIV w.
- Klasztor z 1443 roku
A jeszcze trzeba pojechać do Naantali.
Kurort nadmorski Nantali to prawdziwa perła, obiekt miłości od pierwszego wejrzenia. Nantali to barwny koktail morza, archipelagu, wąziutkich uliczek obramowanych idyllicznymi drewnianymi domami, rozrywek, bogatej historii i licznych możliwości aktywnego wypoczynku dla nowoczesnej rodziny. Położona w Nantali letnia rezydencja Prezydenta Finlandii czyni je jednym z najpopularniejszych obiektów turystycznych w kraju. Jako uzdrowisko Nantali słynne jest od lat, Naantali Spa Hotel gwarantuje luksusowy sposób spędzenia wakacji. Doroczny Festiwal Muzyki to jeden z licznych przykładów bogatej działalności kulturalnej Nantali. (pic).Znakomite restauracje, przytulne kawiarenki, galerie sztuki i liczne butiki tworzą idylliczny pejzaż miejski. To, zwane przez Finów ôsłonecznymö(?) miasteczko jest zdecydowanie warte wizyty. Festival Muzyki w Naantali, Czerwiec 2004.
Trafiliśmy na koncert (próba). Przez pontonowy most odprowadziliśmy dzieciaki z tatusiami na wyspę Kailo.
Kraina Muminków położona jest na malowniczej wyspie Kailo to bajka. Ekscytujących przeżyć wystarczy na kilka dni. Dzieci, i nie tylko mogą spotkać się z Muminkiami oraz ich Przyjaciółmi osobiście http://www.muumimaailma.fi
Wstęp ok. 28€. Dzieciakom nie można odmówić takiej frajdy. Mają co opowiadać potem jeszcze przez wiele dni. O tym jak wyglądał dom Muminków, jak to Krzysia na postawie odcisków butów zaaresztowała muminkowa policja - jako podejrzanego o kradzież dżemu ze spiżarni mamy Muminka - itd.
Jakoś się pogubiliśmy, więc siedliśmy przy piwku tylko we trójkę, E.T. , Marek i ja w nadbrzeżnej knajpce z widokiem na port jachtowy. Większość jachtów ma sztag ze zrolowanym fokiem, groty w pokrowcach, no i w ogóle na wysoki połysk. Po chwili znajduje się reszta: EM, Zbyszek i Jurek. Z zachwytem opowiadają o muzyce w pobliskim kościele - muzycy ćwiczą przed wieczornym koncertem. My też chcemy – więc zmiana. Oni piją a my idziemy słuchać. Wracamy do Turku i szukamy sklepu żeglarskiego żeby kupić jusing do zszycia rozdartego foka. W sklepie z torbami, gdzie wstąpiliśmy dowiadywać się jak trafić do sklepu żeglarskiego, Marek zostawił plecak (mój!). Trzeba było go odszukać. Więc Marek siadł pod parasolem pić piwo, a my pognałyśmy z powrotem. Zdążyłyśmy tuż przed zamknięciem sklepu. Przemiła właścicielka szalenie ucieszyła się na nasz widok. Pokazała list, który do nas napisała, a który zamierzała zostawić w oknie zamykanego właśnie sklepu, że następnego dnie otwiera o...(A gdy pani sklep otwierała, to Turku już dawno za naszą rufą zniknęło...) A festyn trwał. Na nabrzeżu pełno kramów i ludzi. Po drugiej stronie rzeki znajoma nam łódź, z której pachołkowie i czeladź czerpali wodę cebrzykami i podawali dalej, bo wybuchł pożar (na niby). Poszliśmy tam. Przed katedrą było oficjalne rozpoczęcie uroczystości z gubernatorem i biskupem oraz tłumem średniowiecznej gawiedzi (myśmy już na to nie zdążyli). Obok, na brukowanym ryneczku starego miasta (w ogóle w mieście dużo bruku - widać lubują się w nim) odgrodzonego tymczasową palisadą od reszty placu, toczyło się średniowieczne życie. Mieszkańcy poprzebierani w stroje z epoki, odgrywali uliczne sceny z życia, handlowali, wybuchały kłótnie i bijatyki. Był lafirynda z zamalowanymi zębami, rzezimieszki, dostojni mieszczanie i matrony, kuglarze i grajkowie oraz wędrowne trupy wystawiające pantomimy (dla nas, bo gadali po fińsku). Na porozstawianych kramach (też z epoki) można było kupić stosowne drobiazgi, miód, powidła, zjeść mięsiwo z pieczonego na ruszcie prosiaka dzielonego palcami (jednak w rękawiczkach). Byli tam też kowale wykuwający swe wyroby dmąc w miechy, prządka, zielarze, zaklinacze i całe mnóstwo atrakcji. Na drugim ryneczku też jacyś kuglarze wystawiali dramę, ale można było pojeździć na kucu, czy osiołku. Był i dostojnik na koniu, praczki i kumoszki. Między nimi biegały średniowieczne dzieciaki. Na nabrzeżu ładowano beczki na łódź i trwały jakieś zażarte targi. Między tym snuli się gapie tak jak my. Wszystko to bardzo malownicze i fajnie zorganizowane. Tak jakbyśmy przenieśli się w inne czasy. Polskie (Gdańsk, Toruń, Elbląg i Kraków) kramy usadowione pod wielką skałą z grotą przesłoniętą kratą w postaci olbrzymiej pajęczyny były niestety nieczynne. Kapitan zafundował sobie wielkiego naleśnika smażonego na patelni w kształcie czaszy ze śmietaną i dżemem. Ale zjedliśmy wszyscy. Oni jeszcze łazili a ja skoczyłam szybciej, przejechałam promem na drugą stronę rzeki i pognałam do sauny, a potem też zaczęłam robić naleśniki. Kiedy wszyscy przyszli i wachta kambuzowa wybierała się z garami do mycia, zjawił się pan kejowy i kazał nam płacić za kolejna dobę bo już było po 18-tej. Kapitan się wkurzył i zarządził natychmiastowe wyjście w morze. Brudne gary wracają do kambuza, później zażyją kąpieli w morskiej wodzie. Pakujemy bambetle i wychodzimy o 20:50. Ucierpiały na tym moje naleśniki oraz ci, którzy się nie wykąpali. Materace nie wyschły, pakuję je w worki foliowe i wymyślam system, żeby mi wszystko nie zmokło.
Płyniemy znów przez szkiery. I znów jest pięknie, ale już wiatr nam tak nie sprzyja.
18.06.2004
Na pełnym morzu flauta. Niesamowita jest woda - nareszcie można zrozumieć określenie „oleista”. Czasem nie widać różnicy między wodą a niebem. Świetnie to zresztą widać później na zdjęciach. Wykorzystujemy ten spokój do różnych prac pokładowych, takich jak przycinanie listw grota, kąpiele na dziobie itp. Dzieci też mają trochę luzu. Nie muszą być w uprzężach i na krótko przypięte. Oli zaświtała nadzieja, że może uda jej się choć raz włożyć tę bluzeczkę na ramiączkach, którą zabrała na te morskie wakacje. Nie zdążyła, ale dobrze, że zdołała choć chwilkę pochodzić w szortach. Musiało to być bardzo miłe bo wolała potem marznąć niż zmienić je na długie spodnie. Byłam pełna uznania dla dzieci. Ta pogoda, ten cieknący jacht, długie przeloty, krótkie pobyty na lądzie – zniosły to wszystko z GODNOŚCIĄ. Duża zasługa w tym również tatusiów. Obaj i Andrzej i Krzyś byli wyśmienici. Obaj jako należący do grupy bardziej obytych i sprawnych żeglarsko, mieli dużo obowiązków. Obaj zresztą byli bardzo uczynni chętni do pomocy co też powoduje zwiększenie ilości zajęć.... Ale mimo to, zawsze znajdowali jeszcze czas na dodatkowe zajęcia z dziećmi. Andrzej przypominał sobie wszystkie możliwe gry z czasów szkolnych typu okręty, kółko i krzyżyk. Reszta załogi też starała się jak mogła, ale im nie dorównywała. Dzieciaki zresztą same się o siebie troszczyły, czytały, zajmowały się swoimi podopiecznym pluszakami, czyli Puszkiem który lubił skakać i Lessi, która była niesforna. Mnie (E.T.) dzieci na dobranoc czytywały swoje książki. Bardzo to lubiłam.
Próbujemy trochę na silniku, ale go trzeba oszczędzać bo znów się rozleci. Jak już zaczęło wiać to mordewind. Pogoda zmienna. Po deszczu tęcza! Od morza do morza i podwójna! Wszyscy robią zdjęcia, potem porównamy czyja największa. Płyniemy wzdłuż Gotlandii halsując.
I tak 21.06.2004 rano o 3:25 dobijamy do kei w VISBY. Załoga postanawia się zdrzemnąć nim uda nam się wejść w posiadanie kodu do prysznica, a pora doby będzie odpowiednia do zwiedzania przez normalnych ludzi. Tylko E.T. czemuś na kogoś zezłoszczona rusza w miasto. Dołącza się Jurek, ale po umyciu zębów.
Kąpiel bez specjalnych luksusów. Za 5 koron woda ciurka z przerwami, ale jest OK. No prawie OK-bo co to za kąpiel bez sauny. I haczyków mało. Znów wywalamy bety. ET wjeżdża na maszt z moją asekuracją by poprawić flaglinkę, która stale spada z bloczka. Krzyś kupuje nam świeży szwedzki chleb i po śniadaniu idziemy w miasto. Bardzo urokliwe. Położone na wzgórzu. Otoczone dobrze zachowanym murem warownym z przyklejonymi doń domkami, pełne uroczych zaułków z ukwieconymi podwóreczkami i większą ilością ruin kamiennych kościołów.
Visby, miasto w Szwecji, w zachodniej części wyspy Gotlandia, nad Morzem Bałtyckim, stolica hrabstwa Gotland. 21 tys. mieszkańców (1993).
Od wczesnego średniowiecza ośrodek handlu bałtyckiego. Od 1280 członek Hanzy. 1361 opanowane, splądrowane i spalone przez króla duńskiego Waldemara IV Atterdaga. W XV-XVI w. kilkakrotnie niszczone podczas wojen szwedzko-duńskich, nie odzyskało już dawnego znaczenia. 1645 wraz z Gotlandią przekazane przez Danię Szwecji. Główny ośrodek wyspy Przemysł spożywczy. Węzeł drogowy - połączenie promowe z Nynäshamn, Västervik i Oskarshamn. Port rybacki. Port lotniczy. Ośrodek turystyczny i kąpielisko morskie.
Visby najpiękniej wygląda z morza, kiedy słońce oświetla wieże katedry i wieżyczki starych murów, bogate jest w zabytki i ślady przeszłości mówiące o czasach Wikingów, bujnym okresie średniowiecza i potędze Ligi Hanzeatyckiej. Miasto zachowało swój średniowieczny charakter. Ciekawsze zabytki to pochodzące z XIII wieku imponujące mury obronne, konsekrowana w 1225 roku katedra N.M.P. i ruiny kościoła Św. Mikołaj, kościoły (część w ruinie): Św. Klemensa (XI w.), Św. Ducha (XIII w.), Św. Katarzyny (XIII, XV w.), dom burmistrza (XVI, XVII w.), ratusz (XVIII w.). Miasto nabiera blasku w pierwszych dniach sierpnia podczas Tygodnia Średniowiecza, upamiętniającego podbój wyspy przez duńskiego króla Waldemara w 1361 roku. Mieszkańcy w starych strojach, koncerty uliczne, turnieje rycerskie tworzą niepowtarzalny klimat. Warto też zwiedzić okolice Visby urządzając wycieczkę rowerową
Zwiedziliśmy katedrę NMP i ruiny kościołów., Wśród takich ruin urządzona była przytulna knajpka gdzie wypiliśmy kawę i piwo – naszym zdaniem w nawie głównej. Przy nabrzeżu stoi wspaniały, rejowy żaglowiec. Piękny, biały ze złotym ornamentem na dziobie i rufie, wymuskany, dopieszczony w najdrobniejszym szczególe. Załoga chodzi w skarpetkach. Wysyłamy jeszcze jakieś kartki do najbliższych i kapitan zarządził wyjście z portu. O 19:00 wypływamy. Prognozy pogody nie są pomyślne. Na niebie podwójne halo wokół słońca. Wiatr dokładnie mordewind w skali Bouforta 5-6°, przelotne deszcze, burze i sztormy. To był chyba najtrudniejszy odcinek rejsu. Przyzwyczailiśmy się już wprawdzie do bujania, nasze błędniki też, ale ustawiczne rzucanie utrudniało życie. Trzeba było połatać mocno nadwątlone żagle.Urwała się śruba od stołu i nie dało się go rozłożyć, ani naprawić. Bez wiertarki ani rusz. Moja koja przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Odrzucała. Wolałam się przyłożyć na Marka kanapce, ale gdy on zszedł z wachty i ulokował się obok, to w pewnym momencie puściło mocowanie sztormdeski i oboje wylecieliśmy jak z procy. Przeniosłam się na koję Jurka (kiedy miał wachtę), gdzie kapało tyko na nos, ale było tam sporo miejsca i można się było przesunąć. Jurkowi marzył się stek, wcinał sucharki i zarzekał się, że po powrocie żadnych morskich specjałów! Jasio powiedział, że woli już lekcje matematyki. Ola narzekała tylko, że jej się nudzi i dzielnie pomagała kukom. Najpierw była flauta, więc znów się wzięłam za smażenie naleśników, głównie żeby się podlizać kapitanowi, któremu marzyły się takie z nadzieniem do ruskich pierogów - jak przyrządza jego Basieńka. Okazało się to niefortunne, bo chłopcy z I wachty mieli w planie jajecznicę na śniadanie, a ponieważ odkryli, że jajka spleśniały, więc usmażyli parę a resztę wywalili za burtę. Zostało tylko jedno nadtłuczone. W dodatku zabrakło mąki. Na dokładkę morze się rozhuśtało solidnie i wszystko latało a naleśniki smażyły się opornie bo gaz był za słaby. Zupa pomidorowa wylądowała w kieszeni za kuchenką i nawet do zęzy nie chciała spłynąć. Potem Jurka grzybową spotkało to samo. Pięknie przysmażona cebulka do dość mdłej fasolki po bretońsku, wylądowała na przeciwległej szafeczce i spłynęła do zęzy. Zbiły się dwa kubki i jedna miseczka, a moje naleśniki latały po szafce. Trzeba było wszystko trzymać, kisiel z jabłuszkiem, zupę, fasolkę i jeszcze czajnik. Marzyły mi się przynajmniej szybkowary. Na dodatek zaliczaliśmy ustawiczny prysznic a co jakiś czas chlust wody przez nieszczelny luk w mesie. Już nie wspomnę o mojej koi. Zęzę pompowaliśmy prawie stale. Ustawicznie zmienialiśmy hals i ożaglowanie, bo wprawdzie wiatr miał stały kierunek - dokładnie przeciwny, ale jego natężenie się zmieniało. Grota się refowało, a nawet zrzuciło, a potem trzeba było stawiać. Jego fał zaczepił o mocowanie wanty i nie sposób było go ściągnąć. Zafundowano mi znów wycieczkę na maszt. Tym razem emocji mieliśmy sporo. Dyndałam na linie jak pajac nie mogąc się utrzymać przy wantach, a trzeba było wjechać na sam top. Udało mi się odczepić fał, ale przerzuciło mnie przez wanty i nie mogłam się połapać w tej huśtawce. W dodatku ta cholerna ławeczka bosmańska! Może dobre w porcie, ale na morzu był to wymysł szatana. Uciekała spod tyłka i miałam z tym kłopot. Dałam sobie z nią spokój i wisiałam na pasie, który przezornie ubezpieczyłam taśmą pod tyłkiem. Trzeba było wziąć uprząż Marka, a w ogóle żałowałam, że nie wzięłam uprzęży mojej Ewuni. Nie wiem kto miał więcej emocji: ja, czy ci co oglądali mnie z dołu. Dość, że jak wylądowałam na pokładzie to kapitan mnie ucałował z radości. Nie powiem, trochę mnie poturbowało. Nabawiłam się siniaków, a na łydce wyskoczył guz. ET pracowała nad nim i powoli dawał się rozmasować. Przy jakimś szarpnięciu musiałam też naciągnąć lewy bark. ET: ja mogę opowiedzieć jak to z dołu wyglądało i muszę powiedzieć, że o nikogo na morzu tak się nie bałam jak wtedy o Joasię. Utrzymać, nie dać się oderwać od want było bardzo trudno. Widzieliśmy z jakim wysiłkiem Joasia walczy i modliliśmy się, żeby jej się udało. Jak ją oderwało i robiła kilkumetrowe wahadła w powietrzu, byłam przerażona. Ale Joasia zachowała spokój i jak pająk wszystkimi możliwymi kończynami usiłowała się czegoś złapać. Było to bardzo trudne, ale nikt z nas nie zrobiłby tego nawet w przybliżeniu tak dobrze jak ona. Szczęśliwy powrót na pokład opiliśmy drobnym drinkiem – całe szczęście, że kluczyk od bardzo ważnej szafeczki już odebraliśmy zęzie.
Halsowaliśmy wytrwale i nie starczyło niestety czasu żeby wpaść na Christiansø i Bornholm. Zresztą na Bornholm to się napatrzyliśmy. Zjawiał się jak złe widmo. Już odpłynęliśmy, zmiana halsu i znów Bornholm. I tak parę razy. Pokrzyżowało to plany Krzysiowi, który liczył, że na Bornholmie wsiądzie na prom i zdąży do Warszawy na imprezę 20 lecia swojej matury. Zaliczyliśmy za to 8°B przy stanie morza 5°. Teraz płynęliśmy na południe pojawiła się noc i zaczęła się wydłużać w nieprzyjemnie szybki sposób. Wrażenie to było jeszcze potęgowane przez zachmurzone niebo. Na którejś z psich wacht sterowaliśmy (E.T.) z Markiem we dwójkę. Oświetlenie kompasu było podłe. Do tej pory nie zauważyliśmy, że coś takiego jest potrzebne. A tej czarnej nocy, w lejącym deszczu jedno kręciło kółkiem a drugie świeciło latarką, żeby było wiadomo dokąd płynąć.
Bolące kolano Jurka odmówiło posłuszeństwa i przy jakimś ruchu jak się zgięło to już na dobre i nie chciało się wyprostować. Wiadomo – łękotka i żeby tylko. W końcu dostrzegliśmy wiatrak przy główkach portu w Świnoujściu. Zrobiło się spokojniej i na silniku dotarliśmy do kei o 18:00. Czekała tam już na nas kolejna załoga. Nie zazdroszczę im dalszej żeglugi na tym jachcie. ET wychodziła z siebie, żeby doprowadzić go do jakiego takiego stanu, ale mokre materace i inne usterki nie stwarzały komfortu. Mowy nie było, żeby się wykąpać. Około 21 mieliśmy pociąg do Warszawy. Widmo poniewierania się gdzieś przez noc nie było kuszące. Staraliśmy się działać jak najszybciej, żeby ze wszystkim zdążyć. Musiałam jeszcze raz wjechać na maszt, żeby odplątać liny, ale w porcie to już żaden problem. Trudno było się pozbierać z mokrymi i cuchnącymi zęzą bambetlami. Andrzejkowy kolega przyjechał samochodem i zabrał go z Olą oraz resztę nie skonsumowanych zapasów. Podrzucił też Jurka i część bagaży na dworzec. Musieliśmy jeszcze przepłynąć promem na drugą stronę Świny a już była 20:00. Pociąg odchodził 20:55 Wyniknęły drobne nieporozumienia. Byliśmy głodni więc zjedliśmy kanapki z tekturki ze szprotkami, popiliśmy nieco wzmocnionym sokiem i z przyjemnością wyciągnęliśmy się na czystych oraz suchych (!) kojach kuszetek. Z białą pościelą. Ależ to było piękne! Jednak zaraz potem przyszedł pan konduktor i kazał wstawać bo dojeżdżamy do Warszawy. Na dworcu witały nas Basieńka oraz Danuśka z dezaprobatą zbierająca swego kuśtykającego Jurka. Jeszcze ze Świnoujścia Jurek załatwił sobie operację i zaraz następnego dnia mu ją zrobili.
Świetnym uzupełnieniem tego rejsu był wernisaż akwareli Ariki tj. Ariany Ramhage (córki Almy) w Muzeum Narodowym. Przedstawiały szwedzki krajobraz wysepek świetnie oddając klimat szkierów. http://www.ramhage.com
W piątek spotkaliśmy się w Sulejówku u kapitana. Nie było tylko Jurka, ale on był po operacji i mimo, że już wrócił do domu nie bardzo nadawał się do składania wizyt. Kapitan wręczył każdemu opinię z rejsu, wymieniliśmy sobie słowa szczerości - i mimo drobnych uwag wszyscy stwierdziliśmy, że rejs był udany, dostarczył wielu wrażeń, załoga w porządku i w ogóle super. Podzieliliśmy pozostałe zapasy. Były już zdjęcia a także co nieco do zjedzenia i wypicia. No i w ogóle bardzo fajnie.
J.K. + E.T.