Moje biwaki

Anna Skowrońska – Gardas

... Zimno. Kulę się na wąskiej półeczce, próbując owinąć kolana anorakiem.. Zęby szczękają. Nad nami rozgwieżdżone niebo, pod nami światła Chamonix. "Tym skurczybykom na dole to ciepło..." stwierdza Halina, zapalając kolejnego papierosa. "Daj i mnie" proszę, chociaż normalnie nie palę, to zawsze rozgrzewa.

Biwak wypadł na małej półeczce na grani Grepon, już zjazdach drogi zejściowej. Pierwszy biwak. Po nim przyszły następne. Było ich wiele, latem w Alpach i zimą w Tatrach, przeważnie planowanych, czasem niezupełnie. Były częścią wspinaczkowej rutyny, możliwością odpoczynku w wielkiej ścianie...

Stoję na przednich zębach raków, asekurując uważnie. Nade mną Ewa wkręca kolejną śrubę. Słońca już dawno nie ma w północnej ścianie Les Courtes. Zimno. Do grani jeszcze ponad 100 metrów, ale niżej widać jakieś głazy wystające z lodu ... "zakiblujemy tam" ... stwierdza z ulgą Wcześniak. Po pół godzinie jesteśmy przy kamieniu. Rutynowe czynności: zakładanie stanowiska, rąbanie półki w lodzie, co nas przyjemnie rozgrzewa. Wreszcie po 20 godzinach wspinania można usiąść, włożyć kurtkę puchową. Wpełzamy do płachty, mościmy się, ja trzymam butan, próbując stopić trochę śniegu ... "nie śpij, bo zaraz wylejesz" , trącam Wcześniaka. Za późno, stało się, trzeba gotować od nowa. Popijamy rosołek, przegryzając kawałkiem suchej kiełbasy. Miłe odprężenie, 800-metrowa, północna, lodowa ściana Les Courtes już prawie za nami. Zapadamy w sen, od czasu do czasu przerywany koniecznością rozgrzania marznących mimo puchowych botków nóg. Rano budzi nas miłe ciepełko, słońce stoi już dość wysoko. Zaspałyśmy, co kosztowało nas drugi biwak, 100 metrów od stacji kolejki na Mer de Glace.

Ale bywało i tak:

Hałas wiatru nie pozwala na usłyszenie słów partnerów, śnieg uderza w twarz. Ciemno, widoczność nie przekracza kilku metrów. Schodzę pierwsza, co kilka kroków tupię, spod nóg usuwa się deska świeżego śniegu i spada gdzieś w ciemność. Halinie spadają co chwila raki, Marek zostaje z tyłu, jest najbardziej z nas zmęczony i wychłodzony. Jurek w najlepszej formie, trawersuje... "spróbuję coś wbić i zjedziemy, to nie ma sensu, zaraz wylecimy z całym zboczem..." krzyczy do mnie. wchodziliśmy w lodospad rynny Birkenmajera. Nad nami spiętrzały się zerwy filara Ganku. Noc była rozgwieżdżona, ranek pogodny... "Cóż, pułapka na członków zwyczajnych..." stwierdziliśmy później. Zajęci trudną wspinaczką nie zauważyliśmy, że niebo zasnuwa się chmurami, zaczyna padać śnieg. Dyskusja: co robimy? Zjazdy rynną, przy kiepskiej asekuracji nie bardzo nam się uśmiechają, pchać się filarem do góry w niepewną pogodę – też nie najrozsądniej. W końcu zdecydowaliśmy się na zmianę planów: wspinamy się do góry żlebem Świerza, z wyjściem na Galerię Gankową lub Mały Ganek. Pomimo, że wspinamy się tzw. szybką czwórką, godziny mijają, a nad nami jeszcze kawał żlebu. Wieczór zastaje nas jednak wysoko, nad nami ostatnie spiętrzenia żlebu, z prawej widoczne turnie grani do Pustej Ławki. Pogoda się poprawia, widać pojedyncze gwiazdy. Biwak wygodny, mamy dwie płachty, kurtki i botki puchowe, jeden butan na dwa zespoły. Śpimy spokojnie. Rano przykra niespodzianka: lodowaty wiatr, mgła, zamieć. Widoczność spada do kilku metrów. Szybka herbatka i trzeba się wykokosić z przytulnej płachty. Jak zimno, nic nie widać i nie wiemy, gdzie ta cholerna Galeria. Wiążemy się w jeden czwórkowy zespół, aby się nie pogubić. Miotamy się wspinając raz w lewo, raz w prawo. Posuwając się bardzo powoli do góry, dopiero po południu osiągamy skraj Galerii. Jesteśmy przemarznięci i wyczerpani, przypomina nam się historia Grońskiego i Birkenmajera. Odnajdujemy przejście na Rumanową Przełęcz.

W lecie łatwe, w zimie jest przepaściste i zalodzone. Marek ma kłopoty ze wzrokiem, trudności w poruszaniu się. My z Haliną się jakoś trzymamy. Jurek poręczuje ostatni wyciąg trawersu i przeprowadza Marka. Po ciemku docieramy na przełęcz. Próbuję zwinąć linę, ale nie czuję rąk. Obawiając się odmrożeń, chowam je głęboko pod ubranie. Pomogło, odczuwam ból tak przenikliwy, że zaczynam płakać. Jurek patrzy na mnie przerażony ... "co ci jest?" ... pyta. "Nic, już dobrze", ból mija. Zaczyna się niebezpieczne zejście w lawiniastym terenie... Uff, budzę się z półsnu na stanowisku zjazdowym. Halina zjechała, jest na dnie doliny. Teraz Marek, potem ja i Jurek. Jesteśmy w dolinie. Szybko staramy się wejść do płachty. Próbuję wyciągnąć z plecaka puchowe botki, ale wiatr wyrywa mi je z ręki. Poleciały. Chowamy się do jednej płachty, chłopcy do drugiej. Jest już trzecia, do świtu jeszcze kilka godzin. O ugotowaniu czegokolwiek nie ma nawet co marzyć. Jestem tak zmęczona, że zasypiam, budzi mnie uczucie przemarzniętych nóg. No dobra, ruszam palcami, czucie jest, śpimy dalej i tak przez resztę nocy. Rano pogoda bez zmian. Wypełzamy z płachty, jakoś przetrzymaliśmy, nogi chyba w porządku. Zalodzone liny nie dają się ściągnąć, więc je zostawiamy. Ktoś się zdziwi, jak znajdzie je w lecie. Kierujemy się w stronę doliny Złomisk. Tym razem się udało.

Ten szczególny widok, przy doskonałej ciszy, przerywanej tylko szmerem wlewającej się wody do Białki, niewymownie miłe zostawił wspomnienia. Nie wątpię, że podobne nocne widoki mogą nadać umysłowi zwrot do mistycyzmu.

Ludwik Zejszner, Podhale, północna pochyłość Tatrów, czyli Tatry Polskie (1849).

Były różne biwaki. Kiedyś udało nam się w nieplanowany sposób spędzić Wigilię na Granatach, brakowało tylko opłatka. Innym razem zostaliśmy specjalnie na biwaku pod szczytem Wysokiej, pomimo, że mieliśmy dość czasu na powrót do schroniska. Dotąd pamiętam światła Zakopanego widoczne z północnej ściany Giewontu czy w ścianie Monte Rosa. Czasem ciepło i przytulność biwaku bywały zwodnicze i trudno było się zmusić do wyjścia w deszcz, śnieg czy mgłę. Biwak jest dla alpinisty chlebem powszednim, często koniecznością, możliwością odpoczynku po wielu godzinach wspinaczki. Nasze biwaki na wschodniej ścianie Ganku zakończyły się szczęśliwie między innymi dlatego, że byliśmy na nie przygotowani. Kilka lat później w tym samym miejscu zginęło dwóch doświadczonych wspinaczy. Poszli "na lekko" bez podstawowego sprzętu biwakowego, planując przejście Filara Ganku w jeden dzień. Nie zdążyli, przyszło załamanie pogody. Obaj zostali w ścianie.

Pierwszy mój biwak na grani Grepon nauczył mnie liczenia się z możliwością spędzenia nocy w górach, zwłaszcza tak rozległych jak Alpy. Ostatni, który po 16 latach spędziliśmy z Andrzejem i Michałem po przejściu kuluaru Les Bans w Alpach Delfinatu, był tych doświadczeń potwierdzeniem. Warunki lodowe były trudne i wspinaczka zajęła nam więcej czasu niż przewidywaliśmy. Noc była zimna. Michał martwił się o pozostawioną w schronisku żonę. Jednak ranny wschód słońca nad doliną był nie do zapomnienia.

Teraz, gdy oboje z Andrzejem wspinamy się nadal, ale już głównie w skałkach, czerpiąc radość z pokonywania trudności w nagrzanej słońcem skale, bywa, że brakuje nam tych nocy spędzanych pod gołych niebem, w wątłym schronieniu płachty biwakowej, czy w namiociku nad lodową szczeliną w Andach czy Karakorum. Ale taka jest kolej rzeczy...