Dzień grozy.
Wytrzymaj do końca!

Andrzej Sochacki

Czas: 22 czerwca, 1993.
Miejsce: Południowy Pacyfik.

Przenocowaliśmy już sklarowani na jachcie, przy jednej z wysp, gotowi skoro świt do wypłynięcia dalej, następnego dnia (tu pochwalę się, Wyspy Cooka są moim 100-nym krajem w moich światowych wojażach). Azymut — Królestwo Tonga. Płyniemy robiąc 7-8 węzłów przy sprzyjającym wietrze w stronę zachodu, mając przed sobą około 1600 mil. Pogoda psuje się. Z nisko zawieszonych chmur często padają deszcze. Zaczyna już brakować suchego ubrania na zmianę. Nie było okazji wysuszenia. Robi się szarawo dookoła.

Obejmuję wachtę w wilgotnym ubraniu. Stojąc przy sterze momentami kończyny mi sztywnieją. W pewnym momencie słyszę z tyłu szum wody. Oglądam się i widzę, jak goni mnie kilkunastometrowa pojedyncza fala. To zdarza się bardzo rzadko. Fala taka tworzy się ze zderzenia dwóch fal i nakrycia trzecią. Żeglarze nazywają takie zjawisko —dziadem—. Pienista grzywa dziada wpadła na pokład z tyłu a ciało przepchało się pod jacht unosząc go w górę. Skończyło się na lęku, podobnie jak podczas regat atlantyckich. Nie daj Boże, żeby ta kawalkada wody spadła na jacht, chyba nas by wgniotła w ocean. Zbliża się noc. Gęste chmury zasłaniają wszystko na niebie. Fale są wysokie i długie, na setki metrów. Szkwali trochę, nie lubię stać przy sterze w taką pogodę. Wciąż pada. Skipper Ted nie może spać, słyszy huczny dźwięk, dochodzący z dna oceanu przez ściany jachtu. Pali u siebie światło w kabinie, ubiera się w sztormowe ubranie.

Coś się nagle zaczyna dziać! Wiatr szamota żaglami. Płyniemy z fokiem i ze zryfowanym już grotem. Woda przestaje normalnie szumieć i zaczyna syczeć jak by była wściekła. Dookoła szybko zrobiło się ciemno niczym u Murzyna w .... . Dosłownie nic nie widać, nawet żagli zwykle odcinających się na tle nieba. Wiatr wzrasta z sekundy na sekundę nie minutę. Już widzę: 25, 17, 30 ... na logu. Ted wychyla głowę z mesy i daje znać, że idzie jeszcze raz zryfować żagle. Fale z boków wpadają do środka. Inne odbite rozpędem o jacht przeskakują przez dek na drugą stronę. Po prostu wiatr je przenosi, który bez przerwy rośnie. Słychać dookoła jeden szum, sssyk, wycie i jakieś dudnienie. Przy zapalonym świetle na doku Ted wyszedł i na klęczkach próbuje się przesunąć powoli pod maszt. Za późno wygramolił się na zewnątrz. To nie pierwszy raz kiedy ma spóźniony —zapłon—.

Jest już 35 i już 37 węzłów wiatru. Żaglami wariacko łopocze, sterem coraz bardziej trudno kręcić. Jacht płynie w falach jak wąwozem wśród gór. Wszystko zaczyna się trząść i drżeć. Pękają linki trzymające na boki żagiel grotu; nie wytrzymały naporu. Wiatr dochodzi do 41 węzłów. Widzę jak Ted leży na doku. Jest spłaszczony jak kot, gdy widzi niebezpieczeństwo. Trzyma się uchwytów żeby go nie zwiało i krzyczy: —nie zrób tylko zwrotu, trzymaj kurs w zależności od wiatru!— O.K. ! Wydzieram się w jego stronę jak mogę. Chyba i tak nie słyszy. Jacht traci sterowność. Patrzę na log, jest 43; to już w sztorm ta burza się zamieniła. Jacht trzymany przez szalejący i huczący wiatr idzie pod niego, przechyla się coraz i coraz bardziej. Mam uczucie jakby ten wiatr wsysał cały jacht w siebie, jakby chciał go wydźwignąć z wody. Kręcę kołem sterownym w lewo i prawo i nie czuję żadnego oporu. Musiało coś ważnego pęknąć, sobie myślę. Jacht zaczyna się powoli kłaść na bok. Woda szoruje po pokładzie, dochodzi już do najwyższych miejsc powierzchni deku, wlewa się już do kokpitu. Czuję jak grot odbija się od powierzchni wody. Stoję w wodzie po kostki i czekam co będzie dalej.

Ogarnia mnie strach! Nie jestem żeglarzem morskim. Pływając po jeziorach kilkanaście lat czegoś takiego nie widziałem. Ale trzeba walczyć, nie ma wyboru. Jestem przymocowany z dwóch stron pasami, tak, że stoję w osi jachtu. Gdyby jacht przekręcił się do wody i zrobiłby obrót w osi pod wodą, to ja razem z nim. Czuję, że za ułamek sekundy to się stanie i będziemy musieli zamienić się w rybki a po tym w aniołki. Jest to więcej niż pewne! W tym .... ?!!! Coś mnie walnęło w głowę z przodu pod kątem z prawej strony, w obrzeże kaptura w okolicę oka. Aż cała głowa się zatrzęsła. Poczułem szum w głowie. Nie czuję bólu. Przez moment nic nie widzę. W pierwszej sekundzie pomyślałem sobie, że coś się zaczyna łamać i pękać na jachcie. Już na pewno po oku, przeleciało mi przez myśl. Słyszę tylko jeden huk, wycie dookoła i grzmoty, nie z nieba, tylko z głębi oceanu. Koniec! - pomyślałem. Przyszedł czas!.

Otwieram lewe oko. Nie mogę. Ono było otwarte cały czas, tylko w momencie zamroczenia straciłem wizję na moment, na jak długi, nie wiem. Widzę: biało na deku wokoło, fruwa coś białego z jednej strony na drugą. Jakieś płaty biało-żółte przelatują nad jachtem. Nieopisany ryk i huk słyszę dookoła siebie. Jak by 1000 lwów morskich ryczało przy zabijaniu. Woda wokoło bieli się od piany. Tad leży spłaszczony i jak może dociska się do pokładu. Gdyby mógł, to by się wcisnął przez dek do mesy. Cud ! Nagle, jacht się prostuje! Słyszę, jak grotem macha wściekle wiatr na wszystkie strony. Chyba szwy popuściły pod naporem szalejącego wiatru. Czuję, jak razem z falami pchanymi przez wiatr płyniemy jak wielki ślizgacz przed siebie. Gdzie? Nie wiemy. To nie ważne teraz. Byle nie pod wodę. Tylko to nas interesuje. Trochę zaczyna wracać sterowność. Łapię się za oko, czuję jak go dotykam. To chyba mam je w oczodole. Ręka ślizga mi się po twarzy niczym po galarecie. Też czuję. Przecieram nią oko, tak jakbym przecierał zabrudzoną twarz. To też czuję. Widzę coś! Nie jest najgorzej! Mam oko! Tylko w jakim stanie? To nieważne teraz, mam sprawne oko i tylko to jest ważne.

Patrzę na rekę, jest cała zakrwawiona. Nie wiem jeszcze, gdzie mam przeciętą skórę na twarzy. Widzę, jak Ted patrzy na mnie i ma przestraszoną minę. Chyba nieźle muszę wyglądać, jak czerwonoskóry Indianin. Jeszcze nie wie, że wszystko w porządku. Rozglądam się, szukam co mnie walnęło przed chwilą. Widzę koniec linki pękniętej w kokpicie. To jest linka od hamulca położenia grota. To ona uratowała nam życie. Nie wytrzymała. Pękła w samą porę. I dlatego żagle poszły w łopot i jacht zaczął powoli się prostować. Powoli zaczyna wracać sterowność, gdy grot zluzował się po pęknięciu linki hamulca. Zaczynam panować nad sytuacją. Idę pod wiatr i zaczynam ostrzyć, w dyktującej manewr sytuacji, by przyszykować grot pod zryfowanie. Nie udaje się. W tych warunkach trudno jest coś zrobić. Ted podjął decyzję stania w dryfie. Udało się! Na szczęście!

Po momencie grozy jacht zaczął dryfować dwa węzły do przodu, bujając się tylko na szalejących falach. I tak mały dramat dochodzi do końca. Mnie nad okiem zaczyna od morskiej wody piekielnie szczypać skóra. Krew już nie leci. Myślę, że nic groźnego się nie stało. Aby do rana. Stoimy w dryfie ponad 4-ry godziny. Ted przejmuje wachtę. Kiedy wiatr zmalał do 22 węzłów, zaczynamy płynąć z potrójnie zryfowanym grotem, ze strachu w swoim kierunku aby nie tracić więcej czasu. Jacht nadal buja się razem z falami. Nie mogłem zasnąć. Zmoczony, zmarznięty, z obolałą głową i przejęty bardzo, z myślą o niedawnej sytuacji mogącej skończyć się tragicznie. Jeszcze tylko brakowało kilku minut sztormu a może i sekund, i był by to koniec z podróżą dookoła świata, i koniec z nami. Jacht mógłby się położyć na wodę, maszt by się złamał a my udusilibyśmy się pod wodą przywiązani do jachtu, jak psy do budy, jak kapitanowie statku, bohaterowie co walczą do końca z żywiołem przyrody.

Jacht to nie samochód, nie można wysiąść po drodze gdy widzi się zbliżające niebezpieczeństwo i schować się w bezpiecznym miejscu. Tu trzeba walczyć do końca i nie poddawać się żywiołowi. Być może się uda. To jest urok żeglowania! Sport dla odważnych i wytrwałych charakterów. Tak niewinny gdy oglądamy z zazdrością lśniące jachty, w słoneczny dzień przycumowane do kei. Już widnieje, deszcz mniejszy, chmury rzedną na niebie, pokazuje się utęsknione słoneczko pierwszy raz od paru dni. Ocean Pacyfik (Spokojny) wygląda jak zawsze, spokojny, cichy, bez przykrych niespodzianek. Nikt by nie uwierzył, że przed paru godzinami pochłonął by nas bez wieści w swą otchłań. A jednak? Płyniemy dalej z dobrym Aniołem Stróżem! Do celu już około 120 mil. Przestaje padać, zaczynamy suszyć ubranie; w pierwszej kolejności to, co mamy na sobie. Czuję, jak kończyny w stawach mam zablokowane. Z tego też powodu przestałem bawić się dalej w żeglarstwo będąc jeszcze w Polsce, nabawiając się reumatyzmu podczas wilgotnych lat na Mazurach. Czuję, że teraz ta kontuzja się odzywa.

Pod koniec słonecznego dnia dopływamy do locji wyznaczonej bojami. Musimy trzymać się ściśle zasad, jakie panują w okolicy Tonga. Nie ma żartów w tym archipelagu wysp. Nie wolno płynąć na skróty. Kosztować to może nadzianiem się na rafę koralową. Nie jeden jacht pozostał tam na wieki. Widzimy, jak daleko przed nami piętrzy się powierzchnia wody oznaczająca istnienie raf podwodnych, najbardziej niebezpiecznych w żeglowaniu. Już widzimy brzeg wyspy Tongatapu. Nadchodzi noc, nie ryzykujemy płynąc na oślep, kotwiczymy w środku atolu pomiędzy wyspami w Królestwie Tonga. Odpoczywamy po tych żeglarskich zmaganiach.