Stanisław Urbański – „Aresztant”
Leśnobród
/ Kadr pochodzi ze zdjęcia zrobionego w Morskim Oku w 1960 r. - z archiwum Ani Milewskiej-Zawadowej./
zobacz oryginał
Leśnobród - Zbyszek Lesnobrodzki na pierwszy
rzut oka był postacią dość niecodzienną. Szczupły, średniego wzrostu, lekko rudawy, o
nieco plamistej, jasnej karnacji. Miał nawyk powolnego cedzenia
słów przez zęby i dziwną zdolność do zginania kręgosłupa w dowolnym
miejscu, co nadawało jego postaci przedziwne nieraz kształty.
Zadziwiało mnie to tym więcej, że dotąd sądziłem, iż jest to
umiejętność nabyta długimi ćwiczeniami przez gimnastyków lub cyrkowców. Był
bardzo dokładny, żeby nie rzec pedantyczny, we wszystkim, co robił. Miało to,
być może, źródło w jego zawodzie, był bowiem z wykształcenia matematykiem i chociaż
porzucił swój fach dla bardziej opłacalnej hodowli goździków w szklarni,
gdzieś na warszawskim przedmieściu, dokładność i logika królowej nauk na zawsze
ukształtowały jego charakter. W Tatrach był organizatorem wielu
kursów i obozów wspinaczkowych warszawskiego środowiska
taternickiego.
Te cechy fizyczne i psychiczne były
przedmiotem i źródłem wielu żartów i prześmiewania, każda bowiem
organizowana przez niego impreza warszawskiego Koła Klubu Wysokogórskiego
miała ogromną i szczegółową dokumentację, nad którą spędzał długie
godziny, zatrudniając przy tym społecznie tak zwane sekretarki,
wybrane z grona adeptek taternictwa. Kursowały na ten temat
plotki, że pełnią one nie tylko rolę sekretarek, ale w tej
materii nie wyrażam żadnych poglądów.
Sam Leśnobród wspinał się bardzo rzadko,
pochłonięty bez reszty ulubionym administrowaniem, biurem i
haremem sekretarek. Z rzadka jedynie dobierał sobie jako partnera któregoś
ze znanych i zaufanych instruktorów, by dokonać jakiejś, nietrudnej
najczęściej, wspinaczki. Aby być sprawiedliwym, trzeba jednakowoż
stwierdzić, że wynikało to prawdopodobnie z jego nienajlepszej już wówczas
kondycji fizycznej, a może i stanu zdrowia. Nie mniej zadziwiał on czasem
dokonaniami w rodzaju kąpieli w potoku przy słotnej, deszczowo-śnieżnej
pogodzie, który to widok budził głośne dzwonienie zębów otulonych puchowymi
kurtkami taternickich asów.
Wielokrotnie pracowałem na organizowanych
przez niego kursach i obozach jako instruktor lub kierownik. Pamiętam
jak kiedyś, gdy musiał wcześniej opuścić nasz namiotowy obóz na polanie Włosienica,
omawiał ze mną zakończenie imprezy, które miałem przeprowadzić.
- Zobowiązałem uczestników - mówił - do
pełnej i starannej naprawy ewentualnych uszkodzeń sprzętu biwakowego, który
jest własnością Klubu. Dotyczy to w szczególności namiotów. Dokonałem już
ich przeglądu i masz tu, proszę bardzo, inwentarz dziur w
podłogach namiotowych. Reperaturka do ich naprawy znajduje się w
namiocie biurowym.
Taki właśnie był Leśnobród – i chociaż ten i
ów wyśmiewał go w niezbyt miłych nieraz słowach, ja na ten temat miałem
swoje zdanie. A znałem go przez wiele lat.
***
Tego roku, a był to rok 1960, objąłem
stanowisko instruktora – kierownika organizowanego przez niego kurso-obozu w
Morskim Oku.
Pewnego wieczoru Leśnobród wyraził chęć pójścia
ze mną na Żabi Szczyt Niżny drogą zwaną Filarem Sokołowskiego. Nazajutrz rano, gdy spotkaliśmy się w schroniskowej jadalni,
wpadłem nieledwie w szał. Ku mojemu osłupieniu Zbyszek, jak zwykle uprzejmie,
poprosił mnie o zabranie do plecaka
niewielkiej walizki.
„ Z walizką na wspinaczkę! – zawyło coś we
mnie. – Tego jeszcze
nie było!”
Oliwy do ognia dolewali koledzy, drwiąc
niemiłosiernie i sugerując, że poniosę zapewne w góry część leśnobrodowej
biurokracji, z którą nie może się rozstać nawet na szczytach Tatr. Do
dziś jest dla mnie zagadką, dlaczego nie zapytałem go wtedy
o zawartość dziwnego bagażu.
Filar Sokołowskiego wyrasta z trawiastego
stoku. W strome zbocze powtykane są większe i mniejsze skałki, ale można je
obejść tak, że pod właściwe spiętrzenie, gdzie zaczyna się
prawdziwa wspinaczka, podchodziło się zwykle bez asekuracji. Z Leśnobroda
wylazł jednak pedant-matematyk i upewniwszy się, że od miejsca, w którym znajdowaliśmy
się, rozpoczyna się w przewodniku opis drogi filarem, zażądał, abyśmy się
związali w normalny zespół linowy.
Nie w smak mi to było, bo wędrówka ze sztywną
asekuracją na prawie całkiem bezpiecznej przecież „łące" przedłużała
bardzo czas trwania dzisiejszej imprezy, a z pewnych względów chciałem
możliwie szybko powrócić do schroniska.
-
No, to prowadź - powiedziałem, sadowiąc się na trawie pod małą skałką, aby przypadkowo strącony liną
kamień, których sporo leżało na
stoku, nie spadł mi na łeb.
Z wolna, wypuszczałem w górę linę, w miarę jak
Leśnobród brnął trawiasto-skalistym stokiem w kierunku początku filara. W
pewnym miejscu zatrzymał się.
- Jak teraz ? - zapytał. - W prawo, lewo czy na wprost ?
Spojrzałem w górę. Stał poniżej
wystającej z trawiastego niemal
stoku skały, którą ominąć można
było w dowolny sposób.
-
Idź jak ci wygodniej ! - zawołałem. -To
przecież wszystko jedno !
- Ale ja chcę iść tak, jak napisano w przewodniku
! – usłyszałem i poczułem, jak wzbiera we mnie coś gorącą falą.
- Idź jak chcesz ! - zaryczałem prawie. - To przecież jest przewodnik wspinaczkowy, a nie po łąkach i uprawnych polach
!
- A gdzie ty widzisz jakieś uprawy ? -
zainteresował się Zbyszek.
- O, cholera ! - powiedziałem znękanym
głosem do siebie i opadłem pod moją skałkę.
- No to idę w prawo - poinformował mnie po
chwili namysłu i lina zaczęła z wolna pełznąć w górę wśród głazów i
traw.
Tak doszliśmy do spiętrzenia filara. Po
nocnym deszczu ociekał jeszcze wodą. Staliśmy dłuższą chwilę, obserwując
ciemne od wilgoci skały. Wreszcie Leśnobród spojrzał na mnie i
westchnął.
-
Wygląda to strasznie mokro i ślisko -
powiedział. - A ja nie czuję się w
zbyt dobrej formie. - Tu jakby się zawahał. - Może, może wybierzesz coś innego na dzisiaj ?
Jego samokrytyczna szczerość w ocenie aktualnych możliwości
jakby mnie rozbroiła. Darowałem mu nagle wszystkie dzisiejsze dziwactwa i nawet
tę cholerną walizkę w moim plecaku.
- Dobrze Zbysiu - rzekłem . - Zaraz coś wykombinuję.
Zajrzałem do
przewodnika i zdecydowałem się na drogę „Pokutników" Górki i Kędziora,
którą uznałem za odpowiednią dla Zbyszka na ten dzień i warunki. Jest to
wspinaczka łatwa, ale dość zabawna, wiodąca w środkowej części kominkiem z zaklinowanym ogromnym głazem.
- Nie jest to trudne ale ładne - powiedziałem. - Nie
będzie to żaden wyczyn. Ubawimy się jednak całkiem fajnie.
Nie przewidziałem, że ubaw będzie większy,
niż sobie wyobrażałem. Doszedłem bowiem do owego zaklinowanego
w łatwym kominku głazu-przewieszki, kiedy dała o sobie znać
niesiona w plecaku walizka. Jakkolwiek próbowałem pokonać tę nietrudną przecież
przewieszkę, kanciasty kształt plecaka-walizki zaczepiał o skalne występy
wąskiego kominka, nie pozwalając mi ruszyć w górę. Męczyłem się dłuższy
czas i znów zaczęło mnie to złościć, gdy nagle uświadomiłem
sobie, że z walizką, jak dotąd, nie wspinał się chyba nikt, nawet
największe sławy alpinizmu. Ta myśl tak mnie rozśmieszyła, że
rechocząc jak żaba, o mało nie spadłem ku Leśnobrodowi, który z zainteresowaniem śledził moje
zmagania ze swego stanowiska.
- Czy tam tak trudno ? - zaniepokoił się. -
Mówiłeś, że to łatwa droga.
- Cholernie trudno! - wysapałem, dusząc się od
śmiechu.
- To czemu się śmiejesz ? - coraz bardziej
niepokoił się Zbyszek.
- Bo zwariowałem ze strachu ! - odkrzyknąłem.
- I chyba zaraz spadnę z tym twoim sakwojażem.
- Ach, rozumiem - rzekł Zbyszek głosem, w
którym czuć było troskę
i obawę.
- Jeśli spadnę, żądam pogrzebu na koszt
twojego obozowego biura – wydyszałem,
dławiąc się śmiechem.
Moment później udało mi się przeciągnąć
kanciasty kształt walizki między skalnymi występami. Ziając jak
pies, wlazłem na przewieszony głaz i założyłem stanowisko asekuracyjne.
Zbyszek ruszył za mną. Ową małą przewieszkę z
zaklinowanego głazu pokonał bez trudu w sposób, który do dziś budzi
moje zdumienie. Najpierw pojawiły się jego nogi, a potem on sam i w tej przedziwnej,
cyrkowej nieomal pozycji wywędrował w górę. Dalej, górną częścią kominka
przechodzącego w formę żlebiku, dotarliśmy na grań, a nią na niedaleki
szczyt. Zwinąłem linę, schowałem sprzęt i dłuższą chwilę podziwialiśmy widok, który
stamtąd jest naprawdę bardzo piękny.
-
Daj mi proszę walizeczkę - poprosił Leśnobród.
Wyjąłem ją z plecaka i podałem mu. Zżerała
mnie ciekawość, co też stanowi jej zawartość. Zdążyłem
jeszcze pomyśleć, że jeśli będą tam jakieś papiery i uruchomi tutaj swoje biuro, to nie odpowiadam za siebie. W następnym momencie
zastygłem w niemym osłupieniu. We wnętrzu bowiem, jakie objawiło się moim
zdumionym oczom, poukładane
były pedantycznie opakowane w celofan wspaniałe kanapki, termosy z kawą i herbatą oraz
słodkie desery w postaci ciasteczek i czekolad.
Niezgorszy ubaw musiał mieć Leśnobród na
widok mojej miny, bo
prawie niedostrzegalny cień uśmiechu przemknął przez jego twarz. Rozpoczęliśmy bankiet.
-
Przepraszam cię za ten bagaż dość, jak
widziałem, nieporęczny – rzekł,
częstując mnie tymi wspaniałościami. - Ale ja nie dałbym rady wnieść tu takiego ciężaru. - Tu uśmiechnął
się: - A walizka to dlatego, że
chciałem, by była to zupełna niespodzianka. Wiedziałem, że byłeś trochę niezadowolony, może nawet zły.
Ale wejście na ten szczyt miało
według mego założenia być takie, no... uroczyste.
Chwilę milczał patrząc na Lodowy, Staroleśną,
Gerlach, Wysoką i całą gromadę znajomych szczytów, ku którym zawsze dążyliśmy myślami i
wspomnieniami.
- Bo
wiesz... - tu jakby się zawahał – czas biegnie coraz szybciej i wydaje mi się że...
Znów zamilkł i dłuższy czas błądził wzrokiem
w kierunku Tatr Bielskich, gdzie skały Murania różowiały już w
słońcu, z wolna chylącym się ku zachodowi. Zrobiło mi się jakby smętnie. Nie
umiałem zdać sobie sprawy, co wywołało to uczucie smutku, i dłuższy czas
siedzieliśmy w milczeniu, pojąc oczy widokiem ciemniejących z
wolna szczytów, aż z dolin zaczął wypełzać zmierzch - chłodny i szary. Wtedy poczułem coś
jakby dreszcz, bardziej może psychiczny niż fizyczny.
- Pójdziemy już ? - zapytałem nieśmiało.
Zbyszek spojrzał na mnie, a potem odwrócił
wzrok ku szczytom, które ponad wzbierającym morzem wieczoru paliły się
gasnącą czerwienią. Po chwili zaczął pakować leżące na głazach drobiazgi.
Włożyłem do plecaka walizkę, która, o dziwo, nie budziła
już we mnie żadnej emocji, i zeszliśmy wschodnią stroną grani na przełęcz pod Żabią
Czubą, spoglądając na srebrzące się w resztkach dziennego światła
Stawy Białczańskie i ciemniejące kontury tatrzańskich szczytów.
Pod pionowymi skałami i płytami opadającymi z naszego dzisiejszego szczytu do
żlebu prowadzącego w dół z przełęczy dreptaliśmy z wolna w dolinę, z której na nasze
spotkanie mrok unosił się w górę, jak mgła.
Wkrótce byliśmy w schronisku. W czasie
kolacji Leśnobród uśmiechał się do mnie wesoło i powiedział, jak zwykle cedząc
słowa przez zęby:
- Dzięki ci, Staszku, bardzo dziękuję. Niewielki to
szczyt ten Żabi Niżni i wspinaczka nietrudna, ale naprawdę było
cudownie. Nie gniewasz się o tę walizkę?
Wybuchnąłem śmiechem, bo przypomniałem sobie
ów kanciasty bagaż i moje z nim zmagania przy pokonaniu przewieszki.
- Wyobraź sobie, Zbyszku, że polubiłem nawet
takie taternictwo walizkowe - odpowiedziałem.
- No to się cieszę - wycedził Leśnobród . - I
raz jeszcze dziękuję. Dobranoc!
Gdy
szedłem do sypialni, spotkałem Antka.
- Powiedz wreszcie, po co wam była ta waliza ? - zapytał. - I co on w niej miał ? Te swoje papiery?
- Nie uwierzysz - odrzekłem. - Herbata, kawa, kanapki, ciastka i czekolada.
- Pewnie, że ci nie wierzę - zaśmiał się. - Pieprzysz jak najęty, tylko nie wiem po co. Kawa z
ciastkami w walizce na Żabim Niżnim! Ogłupiałeś
?
- Stary... - rzekłem konfidencjonalnie - powiem ci prawdę. Ale
nie mów nikomu. On tam miał papiery i akta, które rozłożył i urzędował. A
w tych papierach miał zamelinowane pół litra, które mi dał, żebym się nie
niecierpliwił. No i wygazowałem się trochę, tak że musieliśmy poczekać, aż
wytrzeźwieję. Dlatego tak późno zeszliśmy. Tylko błagam, nie
mów o tym nikomu.
Zełgałem tak, bo Antek bardzo lubił się
napić. Spojrzał więc na mnie jakby z wyrazem zrozumienia i
zazdrości. Jednak w pewnym momencie w jego wzroku pojawiło się
niedowierzanie.
- Niemożliwe – powiedział. - On przecież nie pije.
- Toteż piłem tylko ja – wyjaśniłem. - A on sobie
urzędował.
- Nie wierzę - rzekł - żeby tylko patrzył, jak
ktoś ma przyjemność.
- Jak nie wierzysz, to idź z nim w góry - powiedziałem.
- Tylko poproś, żeby wziął ze sobą walizkę.
- Leźć na szczyt, żeby się napić ? - rzekł Antek. -
To bzdura. Chyba bujasz. Ale po co?
- Nie wiem – odrzekłem. - I bardzo mi się chce spać.
Więc dobranoc. Ale
pamiętaj, że Leśnobród wcale nie jest taki, jak ci się wydaje. Cześć!
***
Dziś Leśnobroda chyba mało kto pamięta. Laśnobroda
- biurokraty, jak mówiono. Człowieka, dla którego ginące w mroku tatrzańskie szczyty
stawały się obrazem szczęśliwej przeszłości. Widać to było po jego
spojrzeniu, jakim wtedy z Żabiego Niżnego ogarniał tatrzańską
panoramę.
Dla mnie zaś była to nauka, jak łatwo jest
się pomylić, osądzając człowieka po najbardziej rzucających się w
oczy cechach.
I chociaż nie był on nigdy wyczynowcem, to
jednak Tatry były dla niego czymś więcej niż tylko skałkami do ćwiczeń i
terenem do wykazania swej wielkości i wyższości nad innymi.
Stanisław Urbański – „Aresztant”
(ze zbioru opowiadań górskich pt.: „ Sennik egipski i inne opowiadania”,
wydanego w Krakowie w 2007 r.)
publikujemy za zgodą wdowy po Autorze P. Alicji Urbańskiej
|