Zimowa noc na grani Miedzianego

czyli

Poszedł w góry chłopcem, wrócił mężczyzną...

Irena Kozłowska

Jest upał, gdy to piszę, dziś ma dojść do 33°C ! Najlepszy moment, by wspomnieć tamtą noc przedsylwestrową, 30/31 grudnia 1978, spędzoną na grani Miedzianego. A zaczęło się to tak. Poprzedniego dnia Mówna złożyła mi nadzwyczaj dla mnie – przecież tylko turystki tatrzańskiej – atrakcyjną propozycję przejścia grani Opalonego i Miedzianego do przełęczy Szpiglasowej. Do wyprawy dołączają się jeszcze Basia Z. i Maria Teresa J. (MTJ) i niespiesznie, jak to na obozach SKT, wyruszamy. Na stokach Opalonego spotykamy naszą "dwójkę męską": Krzysia P. i Sławka B., którzy postanowili popatrzeć, jak to "panienki" będą "łoić".

Pogoda, początkowo niezła, zaczyna się psuć. Coraz mocniejszy śnieg, góry zamglone. Na przełęczy Marchwicznej dochodzą od strony Moka jacyś turyści. Droga, choć zamglona, jest "wyznakowana" ich śladami. Pytam Mówny, czy nie powinniśmy zmienić planów. Alusia decyduje inaczej: "Idziemy na Miedziane". Chłopcy idą przed nami. Od pewnego momentu trzeba się asekurować. Mówna naradza się z Krzysiem i decydują, że to on idzie w parze ze Sławkiem na swojej linie i jednocześnie z Mówną zakładają "tramwaj", czyli lotną poręczówkę dla naszej trójki: Basi, mnie i MTJ. Mówna jest na końcu liny. Zaczyna się robić późno, grudniowy dzień jest krótki. Idziemy stricte granią. Naokoło przepaście, których – jak powszechnie wiadomo – nie lubię, ale Basia, będąca w świetnej formie taternickiej, zasłania mi je w stosownych chwilach. Idziemy szybko i bardzo sprawnie. Marysia, zgodnie ze swym zwyczajem, asekuruje się bardzo starannie i nasz pochód się opóźnia. Czas mija, zaczyna się ściemniać. Pogoda coraz gorsza, mgła gęstnieje, zaczyna wiać. Pod szczytem Miedzianego refleksja: "Jakby co, to najlepiej byłoby tu kiblować, w tym śniegu można wyryć jamę". Ale nie, przecież powinniśmy zdążyć przed całkowitym zmrokiem na Szpiglasową. Dwie latarki, zaczepione o guziki skafandrów spadają w przepaść. Mokry śnieg zalepia okulary prowadzącemu Sławkowi...

W 21 lat potem Basia i Ala wspomniały coś o jakiejś kwadratowej twarzy, stale pojawiającej się im na trasie tamtej wspinaczki. Redakcja nie rozumie, sądzi, że to były jakieś omamy, często przytrafiające się alpinistom na trudnych trasach.

Gdy zaczęliśmy dyskutować, czy minęliśmy już Szpiglasową, Krzysiek objął komendę: "Koniec gadania, przygotowujemy kibel". Miejsce było marne, parę metrów od grani. Jamy nie wykopiemy. W dole widać jakieś żebra: trzeba się asekurować. Mgła całkowita, latarek mało, szczęśliwie Sławek ma czołówkę. Chłopcy byli w lepszym położeniu, mieli kurtki puchowe. Oczyściliśmy czekanami półkę, na spód położyliśmy liny. Śnieg pada, wiatr wieje coraz silniej, a ubrania wilgotne – wcale nie radosna perspektywa przesiedzenia całej nocki.

Około 19 zasiedliśmy pod płachtą biwakową, przezornie zabraną przez chłopców. Zebraliśmy do kupy wszystko, co było do jedzenia, a było tego niewiele, bo wycieczka była planowana na kilka godzin. Jak zwykle, najlepiej wyposażona była MTJ, miała dużo płatków owsianych, owoców suszonych, cukierków. Co parę godzin jedna osoba wydawała każdemu "rację żywnościową" dla wzmocnienia sił. Atmosfera na "kibelku" była bardzo dobra. Ja i Baśka byłyśmy debiutantkami, natomiast Mówna i chłopcy bywali już i na planowych zimowych biwaczkach, no i "kibel" zdarzało im się złapać. Dobrze pamiętam, że przede wszystkim dopisywał nam humor. Opowiadaliśmy sobie filmy, różne zabawne historyjki, dowcipasy. Raz po raz wybuchał śmiech. Szczególnie na początku, bo potem byliśmy bardziej zmęczeni, zmarznięci i śpiący. A spać nie było wolno. Jak się później dowiedzieliśmy, było około –8°C.

(Przyp. red.: następnego dnia było –18°C i był to początek słynnej "zimy stulecia").

"Skoro przyjdzie nocować pod gołem niebem, to wybierać należy miejsce zaciszne, a więc między drzewami, pośród kosodrzewiny, w ostatecznym razie, gdy tejże niema, pomiędzy wielkimi głazami. Bez ogniska dużego nocy przepędzić niepodobna, a wtedy tylko ono dostatecznego ciepła użyczy, gdy żadnego wiatru niema."

Walery Eljasz, Ilustrowany przewodnik do Tatr i Pienin, 1886.

Wiatr hulający po grani nawiewał na naszą stronę śnieg – efekt był taki, że potem przez całe lato musiałam rehabilitować prawe ramię, żeby następnej zimy móc używać czekana. Późniejsze godziny były trudniejsze, byliśmy bardzo wyziębieni. Głównie my, kobitki, siedzące w marnych, lekko ocieplanych ortalionowych kurtkach. Od raków na mokrych, a potem zamrożonych butach ciągnęło zimno. Zaczął mnie potwornie boleć krzyż – kurtkę miałam dość krótką, sweterek marny. Gdy byłam w ruchu, nic mi to nie przeszkadzało, ale przy wielogodzinnym nieruchomym siedzeniu dawało się we znaki. Obok mnie siedział Sławek w cudownej, ciepłej, czerwonej, puchowej kurteczce. W pewnej chwili, myśląc tylko o tym intensywnym bólu w krzyżu, poprosiłam go cieniutkim głosikiem: "Sławuś, obejmij mnie". On, niewinne młodziutkie chłopię, ostrożnie położył mi rękę na ramieniu. "Niżej" zawołałam, myśląc tylko o tym, żeby wreszcie poczuć trochę puchowego ciepła na tej "pierwszej krzyżowej". On ostrożnie i delikatnie obniżył rękę. "Jeszcze niżej", już rozpaczliwie zawołałam, żeby osiągnąć swój cel, ... ale tu rozległ się po całej ośnieżonej i zamglonej grani wesoły śmiech! "Poszedł chłopcem, wrócił mężczyzną" skomentował to pospiesznie Krzysiek, a Sławek B. zyskał od pory zasłużone miano Puchowej Łapki. Zdarzenie to ożywiło nas i dodało ducha. A mnie ciepło kurtki od razu podniosło nastrój, ból krzyża się zmniejszył.

Który moment był najtrudniejszy? Bez wątpienia wychodzenie o siódmej rano spod płachty biwakowej. Prosiłam Krzysia o odwleczenie tej chwili jeszcze trochę. Ale zrobiło się jasno, czas iść. Na pewno i koledzy w schronisku się denerwują, nie wiedząc, co się z nami właściwie dzieje. Potem dowiedzieliśmy się, że Piotr ze Szpotami i Andrzejem G. przez całą noc wypatrywali na grani jakiegoś światełka i że wychodzili w kierunku przełęczy Marchwicznej i Szpiglasowej.

Cóż, my nie mogliśmy sygnalizować, mgła była bardzo gęsta. Pierwsze kroki na zmrożonych rakach były bardzo trudne, a trzeba było bardzo uważać, żeby nie obsunąć się na zaśnieżonym stoku. Pakowaliśmy do horolezek zmrożone liny – nasze "materacyki" z tej upojnej nocki. Okazało się, że "kiblowaliśmy" około 200 metrów od przełęczy Szpiglasowej.

Na przełęczy Krzyś wyciągnął linę i w dolinę schodziliśmy już z asekuracją. Na morenie pod grzędą Miedzianego dostrzegliśmy już z góry grupę ludzi. Była to formalna wyprawa GOPR-u, pod wodzą Daniela. Dali nam upragnionej gorącej herbaty; wysłuchali relacji. Za leki podziękowaliśmy, wszyscy byli w dobrej formie, odprężeni, już rozgrzani zejściem z przełęczy w dolinę i szczęśliwi, że tak dobrze zakończyła się dla nas ta górska przygoda.

Przez cały sylwestrowy dzień przeleżałyśmy z Mówną w ciepłych, puchowych śpiworach, wypiłyśmy po ćwiarteczce wódki i śpiewałyśmy na całe schronisko w Pięciu Stawach – tak nas rozpierała radość życia!

Jeziora górskie

Pośród skał twardych, złomów z granitu,
W dolinach górskie jeziora śpią.
W spowitych sennie ciszą i mgłą
Śnieg się przegląda ze szczytu.

W oprawie mocnej, w pierścieniu z głazów
Świecą ich sine, przejrzyste dna.
Potok nad nimi jak struna łka
Szmery miłosnych wyrazów.

Dzień wstaje z wolna, patrzy w zadumie,
Zanurza palce różowe w toń,
Później ze wstydu podnosi dłoń,
Że pieścić lepiej nie umie

Jerzy Liebert