Same slecne

Elżbieta Król

Zbliżała się godzina dwudziesta. Przez okno schroniska widać było pustą halę i kolejne plany nastermanych wzgórz i szczytów Małej Fatry i nieco odleglejszych Beskidów - blado oświetlonych wieczorną poświatą. We wrześniu, o tej porze szybko zapada ciemność....Z kąta hali, pod lasem snuł sie dym z jedynego tu szałasu pasterskiego. Panowała cisza i spokój, cała przyroda szykowała się do nocnego wypoczynku.

Stałyśmy w otwartych drzwiach balkonu zbiorowej salki sypialnej. Najmłodsza z nas, Ania Moryto krążyła niespokojnie, powtarzając: "To się na pewno źle skończy".

W duchu trudno było nie przyznać jej racji, postanowiłam jednak trzymać fason do końca. I starać się jakoś zracjonalizować naszą sytuację. Mniej więcej przed kwadransem stary baca ze wspomnianego szałasu szparkim krokiem opuścił halę udając się, jak można było przypuszczać - do Terchovej, tzn. tam, gdzie na wiejskim weselisku bawił się chatar z żoną i z pozostałym personelem schroniska. Do "naszego" bacy nie trafiły widocznie argumenty, ze jesteśmy bardzo zdrożone i zmarznięte po całodziennej wędrówce. Był wyraźnie zaskoczony tym, że "jakoś" weszłyśmy do chaty. Przecież specjalnie pofatygował się na nasz widok i wytłumaczył, dlaczego chata jest nieczynna! Uważał, że przenocować mogłybyśmy albo na dworze, pod wiatą zabudowania gospodarczego na tyłach schroniska, albo razem z jego owieczkami w maleńkim szałasie. Obie propozycje były nienadzwyczajne - pod wiatą wiało i było zimno - nawet jeszcze przed zachodem słońca, a zaduch i ciasnota w szałasie na pewno nie pozwoliłaby nam na należyty odpoczynek. Grzecznie, ale stanowczo podziękowałyśmy za nocleg u bacy...

Myśl o tym, by wejść do nieczynnego "chwilowo" schroniska wpadła mi do głowy natychmiast po tym, gdy zorientowałyśmy się, że jest zamknięte, o czym już z daleka informował komin przewiązany jakaś szmatą i brak jakichkolwiek oznak obecności gospodarzy lub turystów.

Z daleka od razu wypatrzyłam jedyne uchylone drzwi. Te na balkoniku, na pięterku - niewątpliwie prowadzące do jednej ze zbiorowych sal sypialnych. Zważcie, drodzy czytelnicy, ze ćwierć wieku temu "zrobienie" przewieszki balkonowej nie przedstawiało dla nas żadnej trudności technicznej.

Reakcja na moją propozycję była pozytywna, tylko Janeczka miała wątpliwości, czy wypada w ten sposób rozwiązać problem naszego noclegu - reszta od razu zaczęła rzucony pomysł wcielać w życie. Baca został przy swoich owieczkach, a my tymczasem szybko i niepostrzeżenie "zdobyłyśmy" balkon. Wnętrze zbiorowej salki sypialnej było standardowe - piętrowe prycze, materace z gąbki . Salka była przytulna, w sam raz na jeden nocleg we własnych śpiworach. Od razu postanowiłyśmy, że zostawimy równowartość w koronach zgodną z cenami wypisanymi w cenniku w sali jadalnej na dole.

W czasie, gdy penetrowałyśmy parter schroniska w poszukiwaniu toalety i możliwości nabrania wody na herbatę - pod chatą ponownie zjawił się stary baca. Gdy tylko zorientował się, ze jesteśmy wewnątrz - wyraźnie zdenerwował się, nie na żarty. A że rozmowa z nim przez zamknięte drzwi była utrudniona, nie byłyśmy pewne, czy dobrze zrozumiał, że mamy dobre intencje i chodzi nam jedynie o nocleg, w normalnych schroniskowych warunkach. Fakt, ze wyruszył właśnie w dół, do wsi wskazywał, że niestety po swojemu zinterpretował nasze "najście " na chatę....

"Mamy przed sobą, co najdalej 3 do 4 godzin spokojnego snu" - powiedziałam głośno.

To wynikało z mapy i z oceny hipotetycznego tempa marszu pod górę chatara oderwanego nagle od stołu weselnego. "Zresztą, w przyjemniejszym wariancie, może dopiero jutro rano ktoś się tu pofatyguje, żeby zainkasować należność za nasz nocleg".

Z perspektywy czasu oceniam, że nie miałyśmy wtedy specjalnych wątpliwości, czy miałyśmy prawo "wtargnąć" do chwilowo nieczynnego schroniska.... Myślę, że wynikało to z zakorzenionego w nas od najmłodszych lat przeświadczenia, czemu ma służyć górskie schronisko. Przez myśl nam nie przeszło, ze wejście do zamkniętej chaty turystycznej może być potraktowane jako próba włamania !

Przecież, jak się nam zdawało, dostatecznie jasno i to nawet po słowacku starałam się powiedzieć temu bacy, skąd przyszłyśmy i kim jesteśmy....A nasz turystyczny wygląd, wyładowane plecaczki są chyba wystarczająco wymowne .... Snując takie i podobne myśli szybko zasnęłam w swoim puchowym śpiworze.....

Spałam twardo, jak zwykle po całodziennej wycieczce. Wtem, przez sen poczułam, że jakiś ciężar wskoczył na mój śpiwór. Otworzyłam oczy, by natychmiast je zamknąć. Tuż nad moją twarzą warował wielki wilczur. Ten okaz "Szarika" był niewątpliwie nieźle wytrenowany - jakakolwiek próba mojego ruchu, ciągle jeszcze w śpiworze była niewykonalna..

Tymczasem w ciemnej salce rozległy się liczne zdziwione głosy: "Same slečne! Same slečne??"

"O co im, u licha, chodzi ?!"- pomyślałam już zupełnie przytomnie. Leżymy zakutane w śpiworki, a oni j u ż ocenili, że jesteśmy ś l i c z n e ..... W drzwiach salki sypialnej kłębił się zwarty tłumek podpitych, wiejskich chłopaków przybyłych prosto z wesela, pomiędzy którymi dostrzegłam kilka umundurowanych w zielone wojskowe stroje mężczyzn. "To pewnie pogranicznicy słowaccy" - przemknęło mi przez myśl. No to, zapewne odstawią nas na granicę i zaczną się "wykrakane" wieczorem przez Anię kłopoty.... Fatalnie, przecież nasze duże horolezki i namioty zostały paręnaście kilometrów od Małej Fatry, w gościnnych szałasach słowackich turystów pod Kralovanami, na pięknej hali pod szczytem Sipu.... I czy uda się tam szybko wrócić???

"Wstawać, wstawać, tu Verejna Bezpiecnost" - rozległo się głośne i stanowcze wezwanie. Nie było rady, trzeba było wyjaśnić sytuację, szybko ubrać się i zejść do sali jadalnej schroniska. Chwilę jeszcze trwały targi, żeby pozwolono nam ubierać się za zamkniętymi drzwiami.

I oto siedzimy, stłoczone w kącie rzęsiście oświetlonej salki jadalnej pod eskortą jakiegoś słowackiego policmajstra o wyglądzie dobrego wojaka Szwejka. Gawiedź wiejska bardzo licznie przybyła "na odsiecz" napadniętego schroniska posila się przy kontuarze postawionym przez chatara piwkiem, gdy tymczasem jego energiczna małżonka biega po całym schronisku i uparcie sprawdza , czy aby nic im nie zginęło.... Atmosfera jest bardzo niesympatyczna; ba, wręcz wroga. Każda próba naszego wytłumaczenia się spełza na niczym, nikt nas zresztą nie słucha i na pewno nie ma zamiaru wysłuchać.... Zerkam na zegarek, jest już grubo po pierwszej w nocy, przy barku z piwem jest coraz weselej, a my, winowajczynie całego zamieszania , tkwimy w niepewności, co będzie dalej. Zdążyłyśmy już sobie wyjaśnić zawiłości słowackiego języka, że VB to ichnia milicja, co jest lepszym wariantem niż straż graniczna oraz to, że "slečne" to po prostu panny, a nie żadne tam "śliczne", jak się mi zdawało....A skoro się tak dziwili, że zastali w schronisku grzecznie śpiące "same panienki" - to widać ten staruszek baca wziął nas za chłopaczyska. I podejrzewając chęć okradzenia schroniska postanowił wszcząć alarm. Ponownie prosimy, żeby pozwolono nam tu zanocować za odpowiednią opłatą tłumacząc nasze motywy wejścia do sali sypialnej przez balkon, ale nasze argumenty nie trafiają do żony kierownika schroniska, który przyznaje wprawdzie, że nic jej nie zginęło, ale jednocześnie oświadcza, że nie ma mowy o udzieleniu nam noclegu. Za to milicjanci przejmują inicjatywę i zarządzają nasz wymarsz w stronę Terchovej.... Musimy przyznać w duchu, że było to słuszne posunięcie, gdyż nasza dalsza obecność wśród coraz bardziej podpitych "ratowników" ze wsi stawała się niebezpieczna. Opuszczamy chatę bocznymi drzwiami, zostawiając wewnątrz dalej popijającą grupę gości ze wsi....

Jest piękna, księżycowa, zimna, głęboka noc. Idziemy do aresztu w Terchovej, a droga w dół jest o tyle zabawna, że nasza milicyjna eskorta w sile dwóch oficerów i wspomnianego kaprala o posturze i usposobieniu Szwejka posuwa się po wyślizganej, gliniastej leśnej ścieżce daleko mniej sprawnie niż my. Mają, po prostu, buty bez protektorów - więc co chwilę któryś z panów ląduje na pupie i długo gramoli się z gliniastego błotka. Pies pobiegł już dawno naprzód , a my mamy właściwie okazję do ulotnienia się. Jednak rozsądek zwycięża. Posuwamy się do tego, że w co bardziej stromych fragmentach szlaku zejściowego doradzamy naszej eskorcie, jak powinni schodzić. Nasz Szwejk martwi się po drodze, kto mu upierze wypaprany w błocie mundur i kiedy dane mu będzie wrócić do chałupy pod ciepłą pierzynę.

A oto i szosa wiodąca dnem Vratnej doliny w stronę wsi. U wylotu szlaku na szosę czeka już osobowe auto milicji. Pada propozycja, że zostaniemy p o j e d y n c z o odstawione tym auticzkiem na posterunek położony około 10 km od punktu, w którym się znajdujemy. Naturalnie z tej bezczelnej propozycji nie chcemy skorzystać. I za nic nie chcemy rozdzielać się. Bardzo niezadowoleni panowie oficerowie odjeżdżają wraz ze swoim pięknym wilkiem, rozkazując "Szwejkowi" dalszą eskortę naszej pięcioosobowej grupki na komisariat.

Dolina Vratna jest bardzo długa, droga jednak ma swój nocny urok. Księżyc jest akurat w pełni, krajobraz przypomina Kościeliską. Ten nocny rajd zapamiętałybyśmy na pewno bardziej pozytywnie, gdyby nie nękająca nas niepewność, jak nas dalej potraktują oraz gdyby nie senność i zmęczenie. Do tego "Szwejk" domaga się od nas zaśpiewania czegoś marszowego, bo widać, że jest też senny i wyraźnie zły na swych szefów, za to, że musi "nawijać" z nami taki szmat drogi. Twardo i hardo staramy się trzymać fason.

Wreszcie dochodzimy na komisariat. Atmosfera poprawia się. Wymieniamy się papierosami, a młody komendant posterunku przy krótkofalówce odwołuje alarm, który jak się orientujemy zaabsorbował kilka innych posterunków w pobliskich miejscowościach. W końcu młody służbista zaczyna nas pojedynczo przesłuchiwać, a najbardziej dokucza Janeczce, za to, że jako jedyna wśród nas mężatka nie potrafiła nas powstrzymać przed wejściem do schroniska. Trwa to wszystko strasznie długo, bo pan komendant wysmaża protokół przesłuchań. Oj, nie zmrużyłybyśmy pewnie oczu tej nocy, gdyby nagle nie nastąpił zasadniczy zwrot w całym zdarzeniu. Z pięterka Komisariatu zeszła na dół młoda i powabna dama w pięknym peniuarze i zdecydowanym tonem oświadczyła : "A pójdziesz ty wreszcie spać?"

Trzeba było tylko kilku chwil, by niedokończony protokół wylądował na dnie biurka pana komendanta, a on sam już wbiegał za małżonką na górę. Po drodze zdążył rzucić, że jesteśmy wolne, a jeśli sobie życzymy, to możemy ewentualnie skorzystać z noclegu w "gościnnym" areszcie.... Ale tego było już nam za wiele.... Hardo wymaszerowałyśmy z posterunku, zanurzając się w ciemność doliny. Spałyśmy pod smreczkami, a rano przebudził nas deszczyk....