Wyspy Owcze i IslandiaNa przełomie czerwca i lipca 2002 r. Gorzowski Klub Turystyki Górskiej PTTK "Sępik" zorganizował międzyklubową wyprawę turystyczną na Wyspy Owcze i Islandię. Uczestniczyło w niej 19 osób, kierownikiem wyprawy był Zbyszek Rudziński. Ze Stołecznego Klubu Tatrzańskiego uczestnikami byli: Ewa Nowak, Hanna i Zygmunt Kudelscy, Agnieszka Siwecka, Maria Walnik i Ewa Wasiak Program przewidywał dwudniowy pobyt na Wyspach Owczych i ośmiodniowy na Islandii. W tak krótkim czasie chcieliśmy zobaczyć wszystko, co najciekawsze na lądzie i morzu. Autokar wyruszył 28 czerwca 2002 r. z Gorzowa Wielkopolskiego, grupa warszawska ze Stołecznego Klubu Tatrzańskiego dołączyła w Szczecinie. Granicę z Niemcami przekroczyliśmy w Lubieszynie, nocą przejechaliśmy Niemcy; poranny postój był już w Danii. W czasie wyprawy prowadziłam dziennik podróży. Załączam kartki z tego dziennika. Sobota, 29 czerwca 2002 r. Krótki postój, to już Dania, chłodno, wietrznie, wokół las świerkowy. Śniadanie w autokarze. Mijamy niskie domy, pastwiska, mokradła. Na polach kwitnie rzepak. Dzień jest pochmurny. Mijamy trójskrzydłowe wiatraki, pola golfowe, widać już wody zatoki. Przejeżdżamy przez most nad Lindfiordem, mamy widok na miasto położone na półwyspie. Mały postój w Vilsund Grunber, zatoka, most, jachty, stacja benzynowa. Dojeżdżamy do małego portowego miasta Hanstholm. Od morza wieje lekka bryza, tu zaokrętujemy się na prom. Narazie mamy czas wolny. Idziemy obejrzeć okolicę. Dochodzimy do latarni morskiej, na ścianie mozaika przedstawiająca rybaków. Wstępujemy na cmentarzyk; ścieżki żwirowe, skromne nagrobki z kamienia polnego, na nich nazwiska: Petersen, Nilssen, Andersen. Obok nagrobków wykute w kamieniu łodzie, kotwice. To pewnie mogiły rybaków, którzy zginęli na morzu. Dochodzimy do ogródków działkowych. Od drogi oddzielają je tylko żywopłoty. Zadbane domki - altany mają nie tylko numery, ale i nazwy. Uprawy to kartofle, truskawki i poziomki, trochę kwiatów. Wychodzimy na łąki, skąd roztacza się piękny widok na wzburzone morze z białymi grzywami fal. Autostrada biegnie tuż nad morzem, zielone łąki bez drzew, nieużytki. Idziemy do centrum miasta. Nie jest ciekawe. Nowe, niskie ceglane budynki, supermarket, ceny w koronach duńskich. Wracamy do portu. Uwagę naszą zwróciły kamienne rzeźby, dzieła współczesnych artystów duńskich. W pobliskim małym, białym domku z widokiem na morze jest wystawa malarstwa, grafiki i fotografii. Sympatyczny kustosz wystawy zaprosił nas do środka. Obejrzeliśmy obrazy przedstawiające morze, anioły, nimfy, elfy i syreny. Urzekły mnie nie tylko pejzaże morskie, ale i dwa rysunki: małej foczki i barwnego kota oraz wyroby z kolorowego szkła. Wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej. Po wyjściu okazało się, że musimy zapłacić, po jednym euro od osoby. Prom, niestety, ma odpłynąć z opóźnieniem, dopiero o 20-tej. Ustawiamy się w kolejce do wejścia. Trwa wyładunek samochodów. Linia Smyril funduje nam poczęstunek w pobliskim barze za 25 koron duńskich. Dostaję herbatę i dwa batoniki. Wsiadamy na statek dopiero o 24-ej. Kropi deszcz, na szczęście idziemy rękawem. Turyści to głównie Niemcy w średnim wieku, a nawet starsi. W kabinie mamy 4 łóżka, pościel, ręczniki i mydło. Biorę prysznic i zasypiam koło 2-ej w nocy. Niedziela, 30 czerwca 2002 r. Śpię do 10-ej, o 11-ej idę na najwyższy pokład. Jest piękny, słoneczny dzień, wietrznie, temperatura 14º C. Leżę na leżaku, nareszcie odpoczywam. Morze jest spokojne, zielono-niebieskie. Wokół prawie sami Niemcy, dość hałaśliwi. Od czasu do czasu ogłoszenia przez megafon, po duńsku, niemiecku i angielsku. Po opalaniu odpoczywamy w kajucie, o 13-ej czasu duńskiego, a o 14-ej czasu promowego idziemy na obiad do kafeterii, gdzie jest samoobsługa. Wybieram zupę, pieczeń wołową, kartofle, czerwoną kapustę i herbatę; kosztuje mnie to 57 koron duńskich (prawie 60 zł). Po obiedzie znów idziemy na górny pokład, jest słonecznie, morze jest niebiesko-zielone, lekko faluje. Obserwujemy taflę wody przez lornetkę, na horyzoncie pojawia się mały stateczek. Wracam do pokoju i studiuję przewodnik Lonely Planet po Islandii i Wyspach Owczych. O 19-ej idę na kolację, o 20-ej mamy spotkanie ze Zbyszkiem przy recepcji. Przestawiamy zegarki o jedną godzinę. Na zebraniu omawiamy program jutrzejszego dnia. Jeszcze tylko jedna noc na wygodnym łóżku, jutro już śpimy na kempingu, w namiotach. Za oknem pojawiają się wyspy - to Szetlandy, połowa drogi. Oglądam je z górnego pokładu, jest 21-sza, jeszcze widno, ale niebo zachmurzone. Widać (przez lornetkę) osiedla, pola uprawne, jakiś zamek. Z urwistych klifów dolatują do nas mewy i czarne, nurkujące ptaki. Powoli oddalamy się. Jest 22-ga, widno, Szetlandy jeszcze są widoczne. Idziemy do kajuty, jutro trzeba wstać o 6-ej. Poniedziałek, 1 lipca 2002 r. Wyspy Owcze, stolica - Tórshavn na wyspie Streymoy; mieszka tu 16 100 mieszkańców. Opuszczamy nasz prom Norröna linii Smyril o 9-ej. Wraz z nami wysiada dużo małżeństw faroeskich z dwójką lub trójką dzieci. Faroeskie dzieci są śliczne, mają blond włosy i niebieskie oczy. Zaczyna kropić deszcz, chłodno, 15º C. Jedziemy na parking, potem spacer po mieście, mamy na to 2 godziny. Wąskie ulice idące w górę i w dół, dwie główne. Dochodzimy do punktu informacyjnego, kupujemy pocztówki i decydujemy się kupić bilety na wycieczkę łodzią w Vestmanna. Liczenie osób i pieniędzy trwa bardzo długo, bo euro tu jest nowością i sprzedawcy obawiają się jeszcze przyjmowania tej waluty, wolą korony duńskie. Mamy już tylko pół godziny na Tórshavn. Chodzimy trochę po zakamarkach, wokół drewniane kolorowe domy z ogródkami. Trochę drzew, o dziwo platanów. Kwitną liliowo-różowe rododendrony, niebieskie bodziszki, czarny bez. Wilgotno, znów kropi deszcz. Wstępujemy do cukierni, kupujemy biały chleb i tartę z jabłkami, wszystko bardzo smaczne. Dochodzimy do żółtego ratusza, w pobliżu stoi nasz autokar na parkingu. Jedziemy do Vestmanna, we mgle. Odsłaniają się pierwsze widoki - to owce kremowe i czarne pasące się na zboczach zielonych gór porosłych trawą i mchami. Wznosimy się, widok na fiord, droga jest dobra, dwupasmowa, nikogo nie mijamy. Mgły idą do góry, z zielonych zboczy schodzą pasemka wody - to wodospady. Już pierwszy tunel, osada Leynar, piekny fiord, wyspa, zielone wzgórza, woda szaro-zielona, bo niebo w chmurach, kolorowe domki. Na trawiastych zboczach, wysoko pojedyncze szałasy dla owiec. Na wodach zatoki okrągłe baseny do hodowli ryb. To już Vestmanna. Kolorowe, piętrowe domy, w zatoczce małe stateczki i kutry. Stąd wypływamy. Nasza łódź nazywa się "Barbara". Jest pochmurno, pada drobny deszcz. Łódź jest niewielka, odkryta, zabiera 25 osób. Oprócz nas są Duńczycy. Kapitan pokazuje jak zakłada się kamizelkę ratunkową. Już płyniemy, po obu stronach wzniesienia wulkaniczne, na ogół o płaskich szczytach, porosłe trawą i mchem, jasnozielone. Bardzo wysoko, tuż pod szczytem pasą się owce, nikt ich nie pilnuje. Mijamy trzy opuszczone przed 40-laty domy, nie mają elektryczności, ludzie przebywają w nich tylko latem. Do II-ej wojny światowej mieszkało tu 18 osób. Krajobraz się zmienia, skały są coraz ostrzejsze, fale rozbijają się o brzeg i wracając spływają jak wodospady. Trochę huśta naszą łódką. Wpływamy do groty. Dostajemy na głowę kaski, białe, żółte, czerwone i niebieskie. Ja mam żółty. Zbyszek Rudziński kręci film. Skały coraz wyższe. Wpływamy do groty, z góry spada wodospad, w załomach skalnych dużo ptactwa, całe rodziny czarnych ptaków o białych brzuszkach. Podobne są do pingwinów, tylko mniejsze. Ewa N. pokazuje nam lecącego ptaka, szybko trzepoczącego skrzydłami. To maskonur (po ang. puffin, po islandzku lundi), uroczy, zabawny ptak; maskotka Islandii i Wysp Owczych. Jest nieduży, ma charakterystyczny, spłaszczony po bokach czerwony dziób. Zamieszkuje liczne klify nadbrzeżne. Jest ufny, nie boi się ludzi, chętnie spogląda w obiektyw aparatu fotograficznego lub kamery. Kolejna grota, wpływamy do niej; po wypłynięciu z groty widzimy skałę podobną do naszego tatrzańskiego Mnicha. Bardzo piękne jest to klifowe wybrzeże Vestmanna. Łodzią huśta coraz bardziej, to też przyjemność, tylko trudno robi się zdjęcia. Kończę już drugi film. Zbyszek nakręcił 15 minut filmu. Wracamy, dwugodzinna wycieczka dobiega końca, oddajemy kaski, płyniemy z dala od skał. Dostajemy po kubku gorącej kawy, bardzo nam smakuje, bo jest trochę chłodno. Jedziemy na kemping do Gjógv. Już nie pada, w autokarze przyjemnie ciepło. Mijamy kolorowe domki, owce i gęsi samotnie pasące się na trawiastym zboczu. W dole zatoka fiordu. Przejeżdżamy przez most "atlantycki" łączący wyspy Streymoy i Eysturoy. Mały postój na zdjęcia, tunel, znów droga wiedzie wśród wzgórz zielonych, w strumieniach kwitną żółte kaczeńce. Piękny widok na fiord, morze, maleńką przystań, kolorową osadę.To już Gjógv, tu nocujemy. Na końcu wsi drewniane schronisko młodzieżowe i kemping. Obok zagrody dla owiec, potoczek z kaczeńcami. Śpiewają ptaki. Ewa N. mówi, że to kuliki. Autokar z trudem pokonuje wąski mostek i dojeżdża do schroniska, którego dach jest porośnięty trawą, nad świetlicą rośnie mała brzózka. Noclegi tu są drogie, łóżko w pokoju 4-sobowym kosztuje 500 koron, czyli 290 zł; w świetlicy, "w szufladzie" (pierwszy raz widzimy takie spanie) po 120 koron od osoby. Decyduję się na spanie w namiocie. Zbocze jest trawiaste, niestety nieco spadziste, ale szpilki i śledzie wchodzą z łatwością w miękką ziemię. Silny wiatr od zatoki utrudnia ustawienie namiotu. Pomaga mi Zbyszek, ale i tak naciąganie tropiku zajmuje mi sporo czasu. W jadalni tłok, dobrze że Ewa N. ma czajnik elektryczny, w którym gotujemy wodę. Jem zupę szparagową, gulasz wołowy, puree ziemniaczane, pomidory, na deser mam kisiel i herbatę z ciasteczkami. Po kolacji spacer po ślicznym Gjógv. Robię zdjęcia wejścia do portu, gdzie spuszcza się i wciąga na sznurze łodzie rybackie. O klifowe brzegi rozbija się z szumem woda zatoczki. Na brązowych kamieniach dużo ptactwa. Nad osadą góruje wieża białego kościoła z 1929 r. Niedaleko maleńki cmentarzyk, tablice, pomnik kobiety z chłopcem. To symboliczny cmentarz pamięci tych, którzy zginęli na morzu. O 21-ej zebranie ze Zbyszkiem w świetlicy. Omawiamy plan na jutro i porównujemy ceny tu i w Islandii. O 22-ej idziemy spać, chociaż jest jasno. O 23-ej też jest jeszcze jak w dzień, a ptaki wciąż się kłócą. O 4-ej znów słyszę nawoływania ptaków (to podobno ostrygojady), o 5-ej beczą owce, tuż za namiotem, w odgrodzonej tylko kamieniami zagrodzie. To przecież Wyspy Owcze, gdzie jest więcej ptaków i owiec niż ludzi. Przysypiam, jest na szczęście ciepło, śpię prawie do 7-ej. Śniadanie w jadalni, już nie tak nerwowe jak wczorajsza obiado-kolacja, o 9-ej odjeżdżamy. Wtorek, 2 lipca 2000 r. Niestety, siąpi deszcz. Zakładam 400-tkę do aparatu. Jedziemy we mgle, mokra nawierzchnia, trudne zakręty. Jedziemy do Eidi po zakupy, bo nie ma pogody na spacer w góry. Punkt widokowy, widok na skały w morzu; deszcz już nie siąpi lecz pada i jest ciemno. Mimo to robię zdjęcie krzyczącego w trawie ostrygojada oraz dwóch charakterystycznych skał wystających z Oceanu Atlantyckiego u wybrzeży jednej z Wysp Owczych, Eysturoy, na której właśnie jesteśmy. To Olbrzymy - mąż i żona. Miejscowa legenda głosi, że dawno, dawno temu, nocą próbowali oni przyciągnąć Wyspy Owcze do Islandii. Zamiar połączenia wysp nie powiódł się, gdyż skały na Wyspach Owczych zaczęły pękać. O świcie moce piekielne Islandii, gdzie znajduje się przedsionek piekła - wulkan Hekla, zamieniły męża i żonę w dwie ogromne skały tęsknie spoglądające w stronę Islandii. Eidi, mała wieś, jeden sklepik ze wszystkim. Niestety nie przyjmują euro i nic nie mogę sobie kupić. Jedziemy do Saksun. Stąd planowane jest wyjście w górę ścieżką turystyczną. Kościółek, przy nim cmentarz, osada, tylko 30 mieszkańców. Tu zostaje autokar. Idziemy do najwyżej położonej chałupy i dalej ścieżką do góry. Ścieżka niebawem zanika, właściwie tędy chodzą tylko owce. Wilgotne łąki; kilkakrotnie przechodzimy pod wodospadami, po kamieniach, które o dziwo nie są śliskie, bo lawowe. Do przełęczy powinniśmy pokonać 700 m. Cały czas mży. Peleryna bardzo przeszkadza mi w chodzeniu, ale chroni plecak przed przemoknięciem. Na górze bardzo wieje. Jestem prawie na przełęczy, ale wracam, bo deszcz jest ulewny a wiatr bardzo silny. Idę starą drogą, kilka osób schodzi stromym zboczem na wprost. Dobrze, że zbocze nie jest podcięte. Od czasu do czasu odsłania się piękny widok na fiord. Już jestem w autokarze. Wszystko mam mokre, buty, skarpetki, spodnie. Przebieram się w dres. Właśnie wyszło słońce i oświetla zielone łąki, wodospady i wreszcie wierzchołki szczytów: Melin 764 mnpm i tuż nad morzem Hovdin 633 mnpm. Szkoda, że już po wycieczce, moglibyśmy ją teraz zacząć; tu pogoda jest lepsza na ogół po południu. Środa, 3 lipca 2002 r. Już opuszczamy prześliczny kemping w Gjógv. W kościółku z 1929 r. jest obraz Chrystusa wyciągającego topielca z wody, na tle skały klifowej widocznej z brzegu w Gjógv. Obok jest cmentarzyk symboliczny, domyślamy się, że na tablicach są imiona i nazwiska młodych ludzi, którzy utonęli od końca XIX wieku do czasów nam współczesnych. Mały pomnik kobiety z dwoma chłopcami, wokół skoszona trawa. Tuż przy kościele jest czynny, drugi cmentarz dla ludności z Gjógv. Brzeg częściowo kamienisty, niski opanowany przez mewy i kaczki brunatne i czarno-białe. Przystań dla łodzi jest przy wysokim brzegu, w wąwozie. Z góry, po pochylni spuszcza się tu łodzie na wodę. Jedziemy w dół, trudne esowate zakręty, przepiękny widok na fiord, maleńkie kolorowe domki, góry, które swym kształtem i warstwami na zmianę zielonymi i brunatnymi lub beżowymi przypominają smakowity tort. Różowa poświata odbija się w wodzie, niestety znów pada deszcz. Zbliżamy się do osady Funningur i fiordu Funningsfiordur. Przy drodze skały zwane Skałami Pielgrzymów. Wciąż jesteśmy na wyspie Eysturoy. Mijane góry to Middagsfjali 601 m i Grafelli 857 m. Wyglądają potężnie. W trawie para ostrygojadów z małymi, to one na kempingu w Gjógv nawoływały się o 4-ej nad ranem. Bury królik umyka z szosy, za to owce bardzo spokojnie reagują na samochody, trzeba na nie uważać. Już zbliżamy się do Tórshavn, widok z góry na miasto, bardzo rozległe, duże w porównaniu z małymi osadami. Szukamy drogi do Kirkjubour. Mijamy wyspy Koltur i Hestur. W Kirkjubour zwiedzamy ruiny niedokończonej katedry św. Magnusa z XII w. Jej budowę rozpoczął biskup Erlandeur, który nałożył na wiernych tak wysokie podatki, że ci zbuntowali się i podpalili katedrę, która nigdy nie została odbudowana. Tuż nad morzem stoi nowy kościół św. Olafa. Brzeg jest kamienisty, wśród kamieni pluskają się kaczki krzyżówki z małymi. Chłodno, idę do autokaru i jem drugie śniadanie. Pozostali uczestnicy zwiedzają wnętrza 900-letniej farmy. Dach domu jest pokryty torfem i porośnięty wysoką trawą. Do wnętrza prowadzą drewniane drzwi, pomalowano na ostry czerwony kolor. Farma pochodzi z XI w. i od 16 pokoleń jest w rękach jednego rodu. Początkowo dom ten był siedzibą biskupów, w ręce farmerów przeszedł w czasach Reformacji tj. w połowie XVI w. Obecny właściciel farmy chętnie udziela turystom informacji o historii siedziby przodków. Jedziemy do Tórshavn, po drodze stajemy przy supermarkecie, gdzie robimy zakupy; wysyłam kartki na poczcie. Znaczki z Wysp Owczych są rarytasem. W Tórshavn Ewa W. kupuje koszulkę z maskonurem i idziemy do parku Vidarlun. Park, jedyna oaza drzew w tym mieście, jest dumą stolicy Wysp Owczych pozbawionych lasów. Wokół parku kolorowe, parterowe domy na łysych wzgórzach. Oglądamy metalową rzeźbę dłuta Hansa Olsena przedstawiającą tancerkę. To Tarira, dziewczyna-elf, postać literacka stworzona przez pisarza z Wysp Owczych Willama Heinesena. Idziemy wzdłuż kanału, znów kaczki krzyżówki z małymi, na stawie para łabędzi. Dochodzimy do pomnika pamięci marynarzy poległych w latach 1939-45 i do katolickiego kościoła Mariakirkjan. We wnętrzu kościoła robię zdjęcie bardzo ładnego, nowoczesnego witraża. Kończy się nasz czas na zwiedzanie. Z Ewą W. dochodzimy do Vesturkirkjan. Ten nowoczesny budynek w kształcie piramidy to kościół luterański a jednocześnie sala koncertowa. Wracamy do portu. Już przyjechał z Bergen nasz prom Smirline. O 18-ej odpływamy na Islandię. O 20.30 przychodzi Zbyszek i omawiamy program jutrzejszego dnia. Jest z nami poznany na promie bardzo sympatyczny instruktor narciarski z Zakopanego, który wraz z rodziną od 5-ciu lat mieszka w Reykjaviku, gdzie szkoli snowmobilistów czyli amatorów jazdy na skuterach śnieżnych. Na mapie Islandii pokazuje nam kempingi, baseny, gejzery, lodowce i inne miejsca, które warto zobaczyć. Udziela nam też cennej rady - Islandię należy okrążać z wiatrem, nie odwrotnie; wówczas jest duża szansa na ucieczkę przed deszczem, który na tej wyspie pada kilka albo i kilkanaście razy na dobę, pionowo, poziomo a nawet - przy bardzo silnym wietrze - z dołu do góry. Czwartek, 4 lipca 2002 r. Wstajemy przed 7-mą, śniadanie jemy o 8-ej. Do naszej kajuty przyszła Bożena M., uczestniczka konkurencyjnej wyprawy na Islandię, organizowanej przez Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Islandzkkiej i opowiada o trasie i kosztach ich podróży. O 8.30 jestem na górnym pokładzie, jest pochmurny wietrzny dzień, widać ląd, to już Islandia. Dobijamy do brzegu wyspy w Seydidsfjördur. To małe, senne, portowe miasteczko. Z dala widać niebieski kościół, góry, w załomach śnieg. Wysiadamy, są celnicy z psami, nikogo nie kontrolują, ale Ewę W., która wraz ze Zbyszkiem reprezentuje naszą grupę "na zewnątrz", pytają o wiek uczestników wyprawy. Chodzi o narkotyki. Podobnie było na Wyspach Owczych. Widocznie nasza średnia wieku uspokoiła ich, bo nikogo nie podejrzewają o przemyt narkotyków i nie sprawdzają naszych bagaży. Jest pochmurno, chłodno, 10° C, ale bezwietrznie. W punkcie informacyjnym bierzemy dużo folderów szczegółowo i kolorowo informujących, co turystę czeka na Islandii. Już jest nasz autokar, odjeżdżamy. Pierwsze wrażenie po kilku godzinach jazdy w głąb wyspy jest szokujące. W krajobrazie dominują pozbawione roślinności czarne i ponure góry, z wierzchołkami pokrytymi śniegiem. Wokół pola lawy, a na nich tylko porosty i mchy. Dalej jednak są cuda natury, ostatnie dzikie miejsca w Europie, które budzą zachwyt coraz większych rzesz turystów z różnych stron świata. Ukazują się pierwsze wodospady, okolica górzysta, na zielonych halach pasą się owce. Krajobraz przypomina Norwegię, ale jest surowszy. Jedziemy drogą oznakowaną na mapach i w przewodnikach jako Ring Road Nr 1, czyli obwodnicą, która liczy prawie 2 tys. km, ale tylko w 30% jest pokryta asfaltem. Można nią okrążyć całą wyspę. Drogi Nr 2 – nie ma. Mijają nas samochody terenowe z napędem na cztery koła. Inne nie maja szans na przejazd przez interior. My też tam nie pojedziemy naszym autokarem - wygodnym, ale nie dostosowanym do jazdy przez pustynię. Mijamy jezioro Loguvatn i zatrzymujemy się w miasteczku Egilsstadir. Posadzono tu sporo drzew, świerków i brzóz. Jest rześko - 7° C. Idziemy do punktu informacyjnego, aby – za radą naszego rodaka poznanego na promie - dowiedzieć się, jaka cyrkulacja wiatrów jest prognozowana na najbliższy tydzień. Okazuje się, że jest przewidywany wiatr zachodnio-południowy, a zatem lepiej jechać w kierunku północno-zachodnim niż południowo-zachodnim, jak było wcześniej planowane. Zbyszek zmienia pierwotny plan i jedziemy na północ. Wkrótce okazało się, że była to słuszna decyzja; mieliśmy wyjątkowe szczęście; w czasie naszej islandzkiej przygody deszcz złapał nas tylko raz; wprawdzie lało jak z cebra, ale jedynie przez 20 minut. Postój na zdjęcie, widok z mostu na ciekawy kanion. Roboty drogowe, w autokarze pełno pyłu. W tej części "jedynka" nie jest asfaltowa. Jedziemy do wodospadu Dettifoss. Przystanek, oglądamy kanion rzeki Gilsa, jest ciepło, 20° C. Wysiadamy, aby obejrzeć tzw. schron. Jest to drewniany domek wyposażony w dwa miejsca noclegowe. Wokół teren błotnisto-skalny bez traw, rosną tu tylko wyglądające jak pufy kępki różowych kwiatków podobnych do goździka szydlastego i macierzanki. Wciąż masa pyłu w autokarze. Zakraplam sobie krople do oczu. Krajobraz księżycowy, żeby nie rzec piekielny. Wokół tylko czarne, ponure skały, żadnej roślinności. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów ukazują się małe wyspy zieleni, rzeki płyną po płaskim przedgórzu, nie mają koryta i brzegów. Skręcamy z "jedynki" w boczną drogę, już tylko 28 km do wodospadu Dettifoss. Droga kamienista, trzęsie. W szare kamienie wtulone znajome białe kwiatki, to dębik ośmiopłatkowy. Widać Dettifoss. To najpotężniejszy wodospad w Europie. Wprawdzie woda spada "tylko" z wysokości 44 metrów, ale w ogromnej masie – 500 m3 na sekundę! Siła spadającej wody jest ogromna. Piękno i potęga tego zjawiska są fascynujące. Ogłuszający huk przelewającej się wody, a przede wszystkim ogrom samego wodospadu budzą respekt wobec natury. Dopiero dalej, w przepięknym kanionie rzeki Jökulsa a Fjöllum, do której wpada Dettifoss, woda płynie spokojniej i ciszej. Dettifoss jest podobny do Niagary, ale otoczenie dzikie, szaro-bure, spowite mgłą. Grupa poszła do drugiego wodospadu, też na rzece Jökulsa a Fjöllum. Jedziemy dalej. Kolejny wodospad Hafragilsfoss ma 27 m wysokości, szeroki przełom rzeki, wokół czerwonawo-rdzawa ziemia. Okolica pełna stożków wulkanicznych. Jedziemy na kemping. Przy wysokich klifowych ścianach Asbyrgi rozbijamy namioty, gotujemy kolację, jest widno, chociaż to już 22.30. Mamy za sobą pełen wrażeń pierwszy dzień pobytu na Islandii. Przed nami chłodna noc, bo jest tylko 6° C, ale w namiocie już 10° C, więc nie jest źle. Piątek, 5 lipca 2002 r. Słoneczny dzień, w namiocie zrobiło się wręcz gorąco. Śniadanie, pakowanie i o 9.15 wyjeżdżamy. Jedziemy obejrzeć ściany Asbyrgi. Jest to kanion w kształcie podkowy na północnym wschodzie Islandii. Ma długość 3,5 km, szerokość 1 km i głębokość 100 m. Są dwie teorie dotyczące jego powstania. Pierwsi norwescy osadnicy na Islandii wierzyli, że dawno temu ogromny skrzydlaty koń boga wojny Odyna przypadkowo uderzył kopytem w ziemię i zostawił ślad podkowy. Druga teoria zakłada, że kanion Asbyrgi powstał w wyniku apokaliptycznego wybuchu wulkanu Grimsvötn znajdującego się pod lodowcem Vatkajökull, który leży na południu wyspy. Erupcja wyzwoliła ogromne masy wody, które wyżłobiły kanion - koryto rzeki Jökulsa a Fjöllum. Po kilku wiekach przepływu przez Asbyrgi rzeka zmieniła swój bieg kierując się na północ. Przekraczamy bramy Parku Narodowego "Jökulsargljufur National Park". Robię sobie zdjęcie na tle ścian, aby było widać, jak są wysokie. Wreszcie jakieś drzewa, to brzozy karłowate, niebieskie kwiaty bodziszków i żółtych mleczy w pełnym rozkwicie. Pod drzewami krzewy jagodowe. Wąska ścieżka doprowdza nas do jeziorka, po którym pływają kaczki z małymi. Nad jeziorkiem zacienione skalne ściany. Dalej ścieżka prowadzi do miejsca widokowego- wreszcie widać wrota Asbyrgi. Potężne skalne wrota nie mieszczą się na jednej klatce filmu. Pomiędzy ścianami - morze. Nad nami pomarańczowo-cynobrowe skały rozświetlone słońcem, w zagłębieniach mnóstwo ptactwa, głównie mewy z małymi (to przecież okres lęgowy), rwetes, pokrzykiwania. Ścieżką przebiegają małe drozdy. Jest słonecznie, ciepło, ok. 22° C. Na słonecznej platformie Ewa N. rozpoznaje pięknego petrela, słychać szczebiotanie, pewnie ma małe. Opuszczamy teren Parku. Jedziemy do Húsavik. Mijamy jezioro Wikingów, płaskie, błotniste. Piękny widok na fiord Öxarfjördur. Niebo dziś jasnoniebieskie, wody fiordu też, woda bez fal, nie ma wiatru. Przystanek na zdjęcia zatoki, klifu i ośnieżonych, kakaowych szczytów. Chłodno, mimo słońca. Mijamy Bredavik. Dojeżdżamy do małego portu - to już Húsavik. Tu w portowej restauracji "Salka" kupujemy bilety na łódź, którą popłyniemy oglądać wieloryby. Decyduje się 12 osób, o 13-ej wypływamy. Pozostała grupa zostaje na ciepłym basenie w Heidarbaer. Basen do pływania nieduży, temperatura wody 28° C, do tego jeszcze dwa małe baseny do siedzenia, z bąbelkami, o temperaturze wody 37° C. Ochłodzić można się wychodząc z basenu (temperatura powietrza ok. 20° C). Zdążyliśmy wykąpać się i już jedziemy z powrotem do Húsavik. Wsiadamy na nieduży kuter (zmieściły się 34 osoby). Wciąż jest słonecznie, ale chłodno. Mam na sobie podwójne spodnie (te drugie to od wiatru i deszczu), wiatrówkę, czapkę i rękawiczki. Już płyniemy, kapitan Islandczyk, obsługa to dwóch chłopców pochodzenia arabskiego. Jedziemy na przeciwległy brzeg, ku ośnieżonym szczytom gór. Lekka fala, morze koloru zielonego. Łódź jest drewniana, ostro przechyla się na jedną lub drugą stronę. Siedzę na dziobie, chłopcy pokazują gdzie już coś widać; czarną płetwę lub ogon. Wykrzykują godzinę np. 1-szą i wszystkie głowy obracają się w stronę cyfry z wyimaginowanej tarczy zegarowej. Napięcie rośnie, aparaty fotograficzne w pogotowiu. Pierwsze płetwy ogona bardzo daleko. Mimo to podniecenie ogromne. Następne płetwy i ogon już bliżej. To wieloryb, ale niewielki, jak mówi nasz przewodnik, mierzy tylko 10 m, a waży zaledwie ok. 10 ton. Zbliżamy się do brzegu, czyli do ośnieżonych gór. W załomach i kraterach śnieg, w wąskich dolinach płyną potoki, przy obrywach skalnych przechodzą w wodospady i wpadają do morza. Jest bajkowo pięknie, lustro zielonej wody bardzo blisko, czujemy mocny zapach tranu. Mijamy ptasią wyspę, okupowaną przez mewy i maskonury. Podniecenie ogromne, tuż obok nas nurkujący delfin., nieco dalej znów wieloryb, widzę chyba nie tylko płetwy ogona, ale i ogromny łeb. Zobaczymy, co udało mi się utrwalić na zdjęciu. W dali, w słońcu widać syfon wody - tam też jest wieloryb. Już zawracamy. Mocno kołysze naszą łupinką, jest wietrznie, powierzchnia zielonego morza z falami, to na nich tak się kołyszemy. Wciąż widać skaczące delfiny. Nasz przewodnik sumuje, co widzieliśmy, a więc 10 wielorybów i 40 delfinów. Jest chłodno, drugi chłopiec podaje w kubeczkach goracą czekoladę. Jest pyszna! Już widać wyniosłą, białą wieżę kościoła w Húsavik. Dobijamy szczęśliwie do portu. Jedziemy do największego jeziora Islandii. Ma powierzchnię 37 km2 i nazywa się Myvatn czyli Jezioro Komarów. Zasługuje na swoją nazwę. "Przy jeziorze Myvatn wpadam na kilometrowym odcinku w chmarę malutkich muszek. Cały oblepiony jestem tym paskudztwem – lecą do oczu, pchają się do uszu, nosa i ust" pisał Przemek Pawłucki, który objechał Islandię na rowerze. Przysypiam. Jedziemy wzdłuż jeziora, na którym jest ok. 50 małych, bezludnych wysp. Są płaskie lub w kształcie stożków wulkanicznych. Zatrzymujemy się w Parku Narodowym Dimmuborgir czyli Czarnych Wież. To rezerwat czarnych, dziwacznych, niesamowitych formacji skalnych o przeróżnych kształtach. Powstały 2000 lat temu podczas erupcji dwóch wulkanów. Lawa, płynąca przez stare pola lawowe (sprzed 9000 lat), stygnąc tworzyła zaporę w postaci poskręcanych, bezkształtnych formacji. Rezerwat zwiedza się chodząc po wytyczonych ścieżkach; łatwo tu zabłądzić. Wybieramy najpierw ścieżkę oznakowaną na niebiesko, a potem wracamy żółtą. Dziś już jest za mało czasu, aby dojść do krateru wulkanu Hverfell i wrócić. Podziwiamy niezwykłe kształty, w jakich zastygła czarna i ciemnobrązowa lawa. Jedna z takich form skalnych nosi nazwę Kirkjan – kościół; przypomina gotycką katedrę. Robię tu zdjęcie Hani. Żółta ścieżka wyprowadza nas poza teren wysokich form z lawy. Przed nami pola zastygłej, lekko pofałdowanej lawy, porośniętej jasnozielonymi porostami. W dali ośnieżone szczyty, to też wulkany, jest ich w tej okolicy podobno ok. 100. Widok na rozległe wody jeziora Myvatn, są też brunatno-szare, ale jest późne popołudnie i niebo nieco zachmurzone. Ścieżka zawraca i znów jesteśmy wśród brunatnych tworów. Oglądamy głębokie pęknięcia ziemi, przechodzi się nad nimi po mostku. Niespodziewanie spłoszyliśmy tutejszą kuropatwę, jest prawie biała, ma barwy ochronne, na zimę. Ewa N. i Zygmunt zgodnie orzekają, że to pardwa, czyli kuropatwa północy. Jedziemy na kemping. Kolejny przystanek, oglądamy pseudokratery, czyli miejsca po erupcji wrzącej wody, powstałe po wybuchu wulkanu, gdy do wód jeziora wpłynęła gorąca lawa. Jeden z nich obchodzimy wkoło. Zbocza zielone, dużo kwiatów łąkowych. Wciąż przy zachodzącym słońcu piękny widok na jezioro Myvatn. Dojeżdżamy do wodospadu Godafoss, czyli wodospadu Bogów. To jeden z najpiękniejszych wodospadów Islandii. Jego nazwa pochodzi od wydarzeń sprzed dziesięciu wieków. Gdy w 1000 r. Althing uchwalił przyjęcie chrześcijaństwa (jedynie w dziejach przyjęcie wiary drogą aktu administracyjnego), do tego wodospadu wrzucono posążki pogańskich bożków, (w których Islandczycy długo jeszcze wierzyli). Teren wciąż wulkaniczny, rzeka Skjálfandafjót płynie w głębokim wąwozie i nagłe spada jako imponujący wodospad. Drobne kropelki wody tworzą w słońcu tęczę. Robimy masę zdjęć w zachodzącym słońcu. Tu zostajemy na kempingu o nazwie Fosshoel, chociaż brak na nim wygód (nie ma kuchni ani pryszniców, są tylko dwie umywalki) a właściciel obcesowo żąda opłaty z góry za korzystanie z pola namiotowego. Wszyscy już są bardzo zmęczeni, za nami dzień pełen wrażeń. Jest 9-ta wieczór, rozbijam namiot, gotuję na butanie tylko zupę. Tłok w pobliskiej damsko-męskiej umywalni znoszę bez sprzeciwu i zasypiam przy szumie wodospadu. Sobota, 6 lipca 2002 r. Opuszczamy nieprzyjazny kemping przy wodospadzie Godafoss. Mamy przed sobą 5 dni pobytu na Islandii. Pochmurno, ale ciepło. Wstajemy o 7-ej, wyjeżdżamy punktualnie o 9-ej. Wczoraj wieczorem po raz pierwszy wyciągnęłam palnik i butlę butanową. W łazience był tłok, bo jedni się myli, a inni gotowali. Położyłam się o 23.30, słońce schowało się za górami opuszczając różowo zabarwione niebo. Tu słońce zachodzi o 24.58 a wschodzi o 1.30, czyli noc trwa nieco ponad godzinę. Wodospad szumiał, ptaki nawoływały się, nie było ich jednak tak dużo, jak w Gjógv. Mijamy ośnieżone szczyty, płaskie jeziora, trochę domów, odległości między farmami 20-30 a nawet 50 km. Jedziemy do Akureyri. Po Reykjaviku to drugie, co do wielkości miasto Islandii; ma 15 600 mieszkańców. Handlowe i przemysłowe centrum północnej części wyspy. Dużo tu sklepów dla turystów, kwiatów i drzew a słonecznych dni więcej niż na południu wyspy, co sprawia, że wielu mieszkańców Reykjaviku spędza urlop w Akureyri. Mijamy fiord Eyjafjördur. Rozległy widok na fiord i ośnieżone szczyty, najwyższy ma 1445 m. Pola z białymi kulami, pełnymi zebranego siana, przygotowanymi w ten sposób na paszę dla trzody. Pojedyńcze farmy, konie i krowy na łąkach, murowane, białe domy z czerwonymi dachami. Przez chmury przebija słońce, oświetla ośnieżone szczyty. Już widać Akureyri, po drugiej stronie zatoki. Sporo drzew w tym mieście. Jedziemy niską groblą przez most na fiordzie. Już tylko 2 km do miasta. Murowane i drewniane domy dwu- i trzypiętrowe np. Hotel Björk. Nasz autokar zostawiamy na dworcu autobusowym i jak zwykle idziemy do informacji. Wszyscy kupują pocztówki, dostajemy mapę miasta, które jest niewielkie, czyste, urokliwe. Ewa N. i jeszcze kilka osób idą do Ogrodu Botanicznego. Regina, ja i Ewa W. idziemy do sklepu fotograficznego, bo Reginie zaciął się aparat. Po drodze wstępujemy do dużego sklepu z wyrobami z wełny. Podziwiamy piękne swetry i czapki. Kupuję granatowe rękawiczki i czapkę z otokiem z gwiazdami. Przed sklepem ‘’Kodaka’’ kwietnik ze znajomymi kwiatami – to różowe i białe "warszawianki". Uwieczniamy je na zdjęciu wraz z miłą tutejszą dziewczyną, która zaprowadziła nas do tego sklepu. Islandczycy są powściągliwi, zachowują dystans wobec cudzoziemców, są przy tym jednak bardzo bezpośredni i uczynni. Kupuję pół chleba i rogaliki z kminkiem, robię zdjęcie portu. Opuszczamy Akureyri, mijamy zielone, kopiaste góry, w dali widać jeszcze wyższe, ośnieżone kopy. Płaska rzeka, ukwiecone na żółto łąki, zbliżamy się do ośnieżonych gór. Po jednej stronie drogi trochę terenów porośniętych lasem, który w niczym nie przypomina lasów na kontynencie europejskim. Na Islandii nie ma lasów. Rosły tu jeszcze w średniowieczu, ale zostały wycięte przez wikingów, którzy potrzebowali drewna do budowy swych wspaniałych okrętów, a osadnicy na opał. Surowy klimat w pierwszej połowie drugiego tysiąclecia nie sprzyjał odradzaniu się lasów. Obecne zalesienia - krzaczaste zarośla karłowatej polarnej brzozy i wierzby - to próba odbudowy lasów na Islandii. Pusto, bezludnie, od czasu do czasu jakaś farma. Przystanek, farma Holdrl, piękny widok na grań z iglicą (1440 m). Na łące ogromne polne bratki. Jedziemy szeroką doliną, po obu stronach wysokie szczyty, z lewej ośnieżone, po prawej rzeka, wstążki wodospadów, zielone łąki, pasą się owce. Wreszcie przełęcz (wysokość ok. 1000 m). tu wolno biwakować na dziko. Urokliwie. Na tym odcinku "jedynka’’ znów jest asfaltowa, dwupasmowa. Most nad płaską, rozlaną drobnokamienistą rzeką, widok na ciasteczkowe, stożkowe góry, po których nikt nie chodzi. Mały kanion pokazuje budowę warstwową tych gór. Mijamy farmę i biały kościółek. Przystanek na zdjęcia. Wodospad, chmury w połowie szczytów, zielone, łagodne zbocza. Przy drodze teren podmokły, zielony mech i biało kwitnąca wełnianka. Na zboczach pasą się czarno-białe, łaciate i beżowe krowy, gniade i czarne konie. Dojeżdżamy do miejscowości Parisjördur nad fiordem Skagafjördur. Białe murowane domki, kościółek. Tu idziemy na basen termalny. Są dwa, jeden spory, o długości 20 m, do pływania i dwa okrągłe, do siedzenia, jeden dla dzieci, płytszy, drugi dla dorosłych, woda ma temp. 400C. Dużo radości, pływamy, masujemy plecy w ciepłym basenie, niektórzy grają żółtą piłką. Jest też sauna, ale mokra, kafelkowa. Temperatura powietrza 11ºC, a wody do pływania 28ºC. Oprócz nas jest też grupa turystów ze Szwajcarii i z Danii z przewodnikiem, puszystym, bardzo sympatycznym Islandczykiem. Jest też trochę młodych osób. Islandczycy to blondyni i rudzi, a dzieci o prawie białych włosach i niebieskich oczach - prześliczne. Po basenie odpoczywamy w sali, pijemy kawę, jest przyjemny, wesoły nastrój. O 17.15 odjeżdżamy, kierunek Reykjavik, 191 km. Mgliście, siąpi deszcz. Ochłodziło się, jest tylko 7°C. Po obu stronach drogi nieużytki, trochę owiec, wełnianka, mchy. Mgła jak mleko, już nic nie widać. O 18.00, wyszło słońce, teren pofałdowany, monotonny, znów pokazały się góry, małe płaty śniegu w zagłębieniach, płaskie meandry rzeki, lawa na polach, pojedyńcze farmy, wzniesienia wulkaniczne. Widać żółtą łąkę, stada koni, płaska rzeczka, kilka letnich domów, w dali ośnieżone szczyty. Wjeżdżamy w rejon wyższych gór - najwyższy szczyt to Skardsheidi (1041 m). Śliczny fiord Borgafjördur, widok na miasteczko Borgarnes, małe wulkaniczne wyspy. Jesteśmy w strefie deszczu. Już tylko 51 km do Reykjaviku. Jedziemy tuż nad morzem, przejeżdżamy tunel (długi 3 km, płatny). Widać już katedrę. Po obu stronach drogi pasą się konie; wśród nich najpiękniejsze dla mnie - białej maści. To koniki islandzkie; są ulubieńcami turystów. Chętnie pozują do zdjęcia za kostkę cukru. Choć są nieco niższe od swych braci z kontynentu, mają dużą siłę i odporność na warunki klimatyczne. Sprowadzone przed tysiącem lat z Norwegii, dostosowały się do życia w surowych warunkach. Na zimę pokrywają się długą, jedwabistą sierścią, która chroni je przed chłodami. Są jednochodami tzn. stawiają raz parę lewych, raz parę prawych nóg. Na wyspie żyje ok. 80 tys. tych inteligentnych i sympatycznych zwierząt. Mijamy zabudowania przemysłowe, wreszcie drzewa, a wśród nich ukryte domy mieszkalne. To Reykjavik. Duży ruch, sporo samochodów osobowych, autostrada dwupasmowa. Brzeg płaski, pięciopiętrowe, kolorowe domy tuż nad zatoką, pola golfowe, gotowe trawniki kładzione na gliniasto-lawową ziemię. Bloki mieszkalne, pierwsze co najwyżej dziesięciopiętrowe wieżowce. Dojeżdżamy do kempingu. Płacimy po 700 koron od osoby za możliwość ulokowania się na polu namiotowym. Miejsca na trawie, z tyłu choinki, stadion sportowy i basen. Jest ciepły wieczór, gotujemy na kuchenkach butanowych przy namiotach. Już 23.05, słońce wciąż świeci. Na jutro planujemy zwiedzanie miasta. Niedziela, 7 lipca 2002 r. Wstaję o 8-ej. Piękny, słoneczny dzień, leniwie zaczynam go śniadaniem. Jedziemy do miasta. W części portowej tuż nad zatoką nowoczesny pomnik dłuta Jóna Gunnara Arnasona - stylizowana łódź Wikingów. Nasz autokar zostawiamy na parkingu, przy portowej ulicy Tryggvagata. O 11.30 jesteśmy w katedrze katolickiej, Dómkirkja z 1796 r. na Mszy Świętej celebrowanej w języku islandzkim i łacińskim przez miejscowego biskupa. Kościół bardzo ładny, nowoczesny. Po Mszy ksiądz zaprosił nas do sali parafialnej na kawę. Zapytaliśmy biskupa, ilu katolików mieszka w Reykiaviku. Odpowiedział, że 5 tysięcy, w tym 2 tysiące Polaków. W stolicy Islandii mieszka 118 000 mieszkańców, co stanowi 62% wszystkich mieszkańców wyspy. W pośpiechu zwiedzamy miasto. Na skwerze Austurvöllur, otoczonym niewysokimi domami robimy sobie zdjęcia przy pomniku Jóna Sigurdssona, który w parlamencie duńskim w Kopenhadze w połowie XIX w. wielokrotnie domagał się swobody handlu dla Islandczyków (prawo prowadzenia handlu było zastrzeżone dla Duńczyków) i niepodległości dla Islandii. Tę niepodległość Islandia otrzymała dopiero 17 czerwca 1944 r. po 680 latach braku własnego państwa (w 1264 r. Islandia została przyłączona do Norwegii; w 1380 r. Norwegię wraz z Islandia zajęła Dania). Naprzeciwko skweru - stary budynek parlamentu. Dochodzimy do Tjörn, parkowej, starej części miasta, z jeziorem, po którym pływają kaczki i gęsi. Tu zbudowano w 1992 r. nowy budynek parlamentu. Szeroka ulica Leakjagata prowadzi nad zatokę. Po prawej stronie mijamy Stare Miasto i skromną siedzibę prezydenta, a następnie pomnik Ingólfura Arnarsona, odkrywcy Islandii, który w 874 r. założył osadę w Zatoce Dymów (a raczej pary wodnej), miejscu, gdzie dziś leży Reykjawik. Dochodzimy do nowoczesnej katedry luterańskiej Hallgrimskirkja. Jej wyniosła wieża góruje nad miastem i jest widoczna z odległości 20 km. Katedra jest poświęcona pamięci Reverenda Hallgrimura Petursona, autora 50 hymnów. Przed stoi katedrą pomnik Leifura Eirikssona, wikinga, który w 1000 r., czyli pięć wieków przed Kolumbem, odkrył Amerykę. Pomnik jest darem od rządu Stanów Zjednoczonych. Jedziemy do skansenu, położonego poza Reykjawikiem. Oglądamy wnętrza typowego domu mieszczańskiego, domu rybaka, rolnika, stary kościółek z dachem porośniętym trawą. Dziewczyny w strojach ludowych, starszy pan grający na harmonii, zagrody, owce, imponująca wystawa starych samochodów. Hafty, porcelana, stare zegary, parowóz, powozy, bryczki, lampy naftowe, pianino, w kościółku-fisharmonia. Kupuję pocztówkę przedstawiającą dawny Reykjavik. Na kempingu szykuję szybki obiad i o 15.15 wyjeżdżamy z miasta Naszym celem jest Błękitna Laguna położona w odległości 40 km za Reykjawikiem. Za miastem spękana lawa, bez drzew i traw, tylko porosty. Już widać kłęby białej pary. To Laguna. Po obu stronach drogi wybrzuszona, wulkaniczna lawa, okolica bezludna, nawet owce nie miałyby tu co jeść. Dojeżdżamy do białych dymów, napis Bláu Lónid, czyli Błękitna Laguna, najsłynniejszy ośrodek termalny na Islandii. Dostajemy opaski na rękę z magnesem. To własny numerek do szatni, gdzie spotykamy dużo kobiet z dziećmi. Powietrze chłodne, 12° C, ale woda gorąca 40° C, koloru mleczno-niebieskiego. Dymiący gejzer, jezioro i jego zatoczki otoczone są brunatno-czarnym żużlem. Chodzi się po drewnianych kładkach. Największą radość sprawia nam malowanie ciała łącznie z twarzą białą krzemionką, która zastygając tworzy maseczkę. Za takie maseczki w salonie kosmetycznym elegantki sporo płacą, bo obumarłe algi morskie korzystnie działają na skórę. Tu maseczka jest gratis, jeżeli nie liczyć "słonej" ceny biletu wstępu na Lagunę. Szczególny basen, tu nikt nie pływa, tylko się spaceruje w mlecznej wodzie. Spędzamy tu 2 godziny, wypoczęci, wymoczeni, z wygładzona skórą, wracamy do Reykiaviku. Grindavik, nadmorska miejscowość, płaski brzeg umocniony kamieniami, drewniany kościół z jasną wieżą, na polach skoszone siano, hodowla koni. Jest 19.30, ostre słońce. Po drugiej stronie drogi pola pokryte lawą i stożki wulkaniczne. Krajobraz zmienia się, brzeg morza klifowy, morze jasno-zielone. Jedziemy żwirową, zapyloną drogą. W autokarze masa pyłu. Niesamowity, bajkowy widok w dół na klifowe wybrzeże pełne białych mew. Droga fatalna, hałdy żużlu, mijamy trójkę rowerzystów. To okolice Krisuvik. Dojeżdżamy do solfatarów dymiących parą wodną z siarkowodorem. Przez pozbawione roślinności żółto-rdzawe pola geotermalne prowdzą drewniane kładki. Po obu stronach kładek bulgocze gorące, popielate błoto, w powietrzu zapach siarkowodoru, dla mnie bardzo nieprzyjemny. Mamy wypadek, Henia wpada jedną nogą w gorące błoto temperaturze ponad 100° C. Mimo polewania nogi wodą z zapasów pozostawionych w autokarze na skórze szybko tworzą się bąble. W Reykjawiku jedziemy do szpitala. Dojeżdżamy do jeziora Kleifarvatn. Czarne plaże, żużlowe góry, dolina wulkaniczna, krajobraz księżycowy, bez roślinnności. Jedziemy do Hafnarfjördur, przedmieścia Reykjawiku. Nowe domy, sporo drzew, kemping, lotnisko. Wreszcie szpital, nowe budynki 6-ciopiętrowe. Wciąż jeszcze mocne słońce, a zbliża się godzina 22-ga. Za późno na odwiedzenie polskich sióstr-klarysek, ktore tu mają swoja siedzibę z ogrodem. Wreszcie wracamy z Henią na nasz kemping, jest 23.30, słońce nisko, niebo czerwonawe. Opatrunek i moczenie nogi przez 30 min. w zimnej wodzie kosztowało Henię 257 $. Dobrze, że Staszek miał kartę. Na kempingu jesteśmy koło 24-ej, zasnęłam jednak koło 2-ej, gdy Ewa W. wróciła z Reykjawiku. Zrealizowała swój plan i obejrzała przejmujący film "Lawa", ale potem poszła wzdłuż zatoki w odwrotną stronę i zabłądziła. Przywiozła ja na kemping uprzejma, młoda Islandka, wspaniałym terenowym samochodem z napędem na cztery koła; gdybyśmy taki mieli, pojechalibyśmy zobaczyć interior. Ci, którzy tam byli, z zachwytem mówią, że to dzika, wspaniała, niepowtarzalna część Islandii. Poniedziałek, 8 lipca 2002 r. Wstaję o wpół do ósmej. Pochmurno, bardzo ciepło, 17° C. Leniwie szykuję śniadanie, mam czas do 10-ej. Żegnamy Reykjawik, śliczne miasto, czyste, zielone. W stolicy Islandii brak błyszczących szkłem wieżowców i ulic o wielu pasmach, ale mieszkańcy Reykjaviku żyją bez tłoku na chodnikach i korków na jezdniach. W rozmowach z cudzoziemcami z dumą podkreślają, że ich miasto to jedyna stolica na świecie, gdzie w przepływającej przez nią rzece można złowić łososia. Dzięki wykorzystywaniu do ogrzewania budynków wód geotermalnych jest to chyba najczystsze miasto świata. Szkoda, że zabrakło mi czasu na obejrzenie wnętrza katedry luterańskiej, domu prezydenta i zrobienie zdjęcia pomnika Ingólfura Arnarsona, założyciela miasta, i domku Hofdi, gdzie w 1986 r. spotkali się Reagan i Gorbaczow. Droga asfaltowa, dwupasmowa, rondo obsadzone bratkami, wokół góry, zielone pastwiska, z daleka widać morze. Przystanek na zdjęcie - widok na góry i jezioro Tingvallavatn. Ziemia sucha, od czasu do czasu kępki fioletowej macierzanki. Kropi deszcz, ochłodziło się. Widać dymiące błota. Dolina Thingvellir, pierwszy w Islandii Park Narodowy utworzony w 1928 r. Jest to miejsce historyczne i dla Islandii bardzo ważne. Tu w 930 r. zebrał się Althing, czyli powszechne zgromadzenie przedstawicieli Thingów, t.j. wieców prowincjonalnych gromadzących wolnych mieszkańców wyspy. Islandczycy nie bez dumy uważają Althing za najstarszy parlament świata. Wszystkie ważne dla kraju wydarzenia były i są ogłaszane w Dolinie Thingvellir. Tu w 1000 r. przyjęto chrześcijaństwo; w 1264 r. Islandia poddała się Norwegii, a 17 czerwca 1944 r., po blisko sześciu wiekach uzależnienia od Danii, tu została ogłoszona niepodległość. W czerwcu 1986 r. na uroczystej sesji wyjazdowej Althingu w Dolinie Thingvellir przemawiał papież Jan Paweł II. Idziemy drogą pomiędzy murami lawy wulkanicznej. Z drewnianego podestu z flagą Islandii rozległy widok na jezioro, biało-niebieski mały kościół, 5 domków ukrytych wśród choinek. Patrzymy na Almannagja czyli Grzbiet Środkowoatlantycki. To niespokojna granica geologiczna między dwiema płytami tektonicznymi: euroazjatycką i północnoamerykańską. Grzbiet rozcina Islandię na całej długości wyspy a płyty oddalają się od siebie – jedna w kierunku Ameryki, a druga w kierunku Europy - w tempie ok. 2 cm rocznie. Na zastygłej lawie, ok. 10 tys. lat temu, utworzyły się szczeliny o głębokości do 40 m. Stoimy na mostku, nad taką szczeliną wypełnioną wodą. Turyści wrzucają tu monety, znak chęci powrotu na Islandię. Już 13-ta, jedziemy dalej, wciąż deszczowo, przysypiam. Przystanek, stacja benzynowa, robimy małe zakupy; kupuję chleb, biały ser, pomidory. Jedziemy do gejzerów. Termin gejzer pochodzi od islandzkiej nazwy największego kiedyś gejzeru na wyspie Stori Geysir (Wielka Fontanna). Wielki Gejzer leży wraz z kilkunastoma innymi gejzerami u stóp łagodnego zbocza, z którego nieustannie wydobywa się para. Wokół bulgoce gorąca woda w licznych sadzawkach. Sam Geysir odpoczywa. Kiedyś regularnie co 2 a później co 7 dni wyrzucał słup wody na wysokość do 100 metrów. Pod koniec XIX wieku jego aktywność jednak spadła. W latach 30-tych XX wieku jeszcze tryskał parą. Po trzęsieniu ziemi w 2000 r. Wielki Gejzer nieco się ożywił. Wybucha jednak bardzo rzadko, choć gwałtownie. Bywa też "uruchamiany" z okazji np. ważnych świąt państwowych. Odbywa się to poprzez wlanie do jego otworu kilku wiader roztopionego mydła, które zwiększając napięcie powierzchniowe powoduje wybuch pary. Niestety, w czasie naszego pobytu na wyspie nie było żadnego święta państwowego. Obecnie najaktywniejszym gejzerem na Islandii i jedną z największych atrakcji turystycznych wyspy jest Stokkur czyli Maselniczka. Przebudził się w 1789 r. po trzęsieniu ziemi i od tej chwili "działa" z regularnością szwajcarskiego zegarka. Mamy godzinę na podziwianie gejzerów. Dużo autokarów, sporo turystów. Stoimy za liną odgradzającą nas od dziury z wrzącą wodą. Stokkur wybucha co 8 minut i wszyscy na to czekają z aparatami i kamerami. Najpierw na powierzchni błękitnej wody tworzy się bąbel, następnie lejek, z którego wytryska słup wody na wysokość 20 m rozpyląjcy w powietrzu biały pył wodny i po chwili wszystko opada na ziemię. Idę ścieżką na pobliskie wzgórza. Ziemia tu jest prawie czerwona. Wchodzę na kamienisty wierzchołek, stąd też widać gejzer w całej okazałości. Obejrzałam 6 wybuchów Stokkura. Już kończy się czas zwiedzania. W pobliskim pawilonie podziwiamy ruszające się sztuczne białe misie, kupujemy pocztówki, pamiątki, swetry, szale i czapeczki z owczej wełny i odjeżdżamy. Tylko 10 km do wodospadu Gulfoss, czyli Złotego Wodospadu. To jeden z najpiękniejszych wodospadów Islandii. Tworzy go rzeka lodowcowa Hvita zasilana przez wody wypływające z lodowca Langjökull. Widok na Gullfoss jest zachwycający. Woda spada z dwóch następujących po sobie progów o łącznej wysokości 32 m do kanionu o długości 2,5 km i głębokości miejscami 70 m, a następnie skręca pod kątem 90o w stosunku do swego dotychczasowego kierunku. Kipiel pod drugim progiem jest nie do opisania. Spadająca woda nie ma ujścia na wprost, uderza w pionową skałę i zakręca pod kątem prostym w lewo. Huk zagłusza zachwyty licznych turystów. Mieliśmy szczęście, gdy doszliśmy do wodospadu, słonce wyszło zza chmur i w jednej chwili cała dolina stała się wręcz nierealnym krajobrazem z bajki: mokre skały lśniły wszystkimi odcieniami brązu, czerwieni i czerni; pędząca woda odbijała w sobie nie jedno a tysiąc słońc i okrywała się złotą kurzawą wodnego pyłu, który jest niemal wszędzie; w powietrzu pojawiły się liczne tęcze – nad kanionem, nad progiem i nawet koło nas nad skałami. Wodospad stał się jedną wielką rzeką złota. Jar, którym płynie Gullfoss jest efektem erozyjnej działalności rzeki sprzed 10 000 lat. Na początku XX wieku planowano budowę elektrowni wodnej przy Gullfoss, ale z projektu zrezygnowano. Podobno, dlatego że mieszkająca w pobliżu dziewczyna o imieniu Sigridur nie zgodziła się na sprzedaż ziemi i zagroziła, że rzuci się do wodospadu, jeżeli powstanie elektrownia, która pozbawi Gullfoss jego piękna. W pobliżu wodospadu, na jednej ze skał umieszczono tablicę z płaskorzeźbą przedstawiająca dzielną Islandkę. Wypogodziło się, jest słonecznie. Przystanek w szczerym polu. Znów wodospad, przepiękny, choć nie wysoki, nazywa się Faxa Tunda. Wokół zielono, na pastwisku owce i konie. Przyjeżdżamy wreszcie na kemping. Nagle lunął rzęsisty deszcz. Decyduję się z Hanią i Zygmuntem spać w pokoju, w schronisku. Po deszczu kilka osób korzysta z jakuzzi, małych geotermalnych baseników koło schroniska. Kąpiel w nich wspaniale usuwa zmęczenie. Noc jest ciepła, ale wietrzna. W oddali odsłonił się ośnieżony wierzchołek Hekli. Może jutro uda nam się na nią wejść. Wtorek, 9 lipca 2002 r. Dzień słoneczny, wietrzny, chłodno, ale widoczność dobra. Wstaję 6.15, o 8-ej wyjeżdżamy. Naszym celem jest Hekla. To najbardziej znany wulkan Islandii, wygląda groźnie, choć przypomina wielką hałdę żużlu podobną do tych, jakie leżą przy polskich elektrowniach. Ma 1491 m. Jest wciąż czynny. Ostatnie erupcje miały miejsce w 1970 r. i zupełnie niedawno – w lutym 2000 r. Lawa zniszczyła wszystko w promieniu 50 km. Na rozległym wierzchołku widać śnieg. Jedziemy wśród łagodnych wzgórz, pokrytych czarna lawą, bez żadnej roślinności. Droga ledwo odróżnia się od poboczy, wszędzie czarny żużel. Wierzchołek Hekli tonie w chmurach, poniżej duże płaty śniegu. W autokarze pył wciska się wszędzie, nawet na kartki zeszytu i trudno mi pisać. Pojedyńcze, małe kępki białych i jasnoróżowych kwiatów na polach lawowych. Nasz autokar jest jedynym pojazdem na tej trasie. Czarno, teren nierówny, podziwiamy naszego kierowcę Leszka, jak odnajduje drogę, chyba tylko po ledwo już widocznych śladach wczorajszych dżipów. Parking, oprócz nas tylko jeden samochód typu land-rover. Ubieramy się, jest spory wiatr, wchodzimy na ścieżkę dosyć dobrze oznakowaną metalowymi palikami. Jest 9-ta, przed nami trzy a może trzy i półgodzinna droga do pokonania. Grupa bojowa ze Zbyszkiem na czele jest na szczycie już o 12-ej. Grupa weteranów (wśród nich i ja) o 13-ej. Ścieżka znakowana kończy się wśród lawowych, czekoladowo-czerwonych ścian. Na szczęście jest dobra widoczność i wciąż mamy przed sobą ośnieżony wierzchołek Hekli. Przechodzimy przez pola śniegu. Nie jest trudno, bo nie ma dużego nachylenia, a śnieg jest miękki. Wciąż silny wiatr wieje w twarz, czasem brakuje mi tchu. Szczęśliwi dochodzimy do wierzchołka, o dziwo czarnego, na nim puszka na księgę wpisów (ale bez księgi). Rozległy widok na okolicę - bezludną, pełną gór w niebieskawej poświacie. Krater wulkanu szeroki, wypełniony śniegiem. Zbyszek ze swoją grupą schodzi w dół, Ewa N. obchodzi krater dookoła, a ja i pozostałe towarzystwo wyciągamy termosy i jedzenie, pora na drugie śniadanie. W przewodniku czytam, że w średniowieczu wulkan ten nazywano przedsionkiem piekła. Siedzenie na żużlu niezbyt wygodne, więc o 13.30 zaczynamy schodzić. Wiatr tym razem wieje nam w plecy. Po 2-ch godzinach nużącego marszu po chrzęszczącym żużlu jesteśmy na dole. Chodzenie po lawie okazało się nietrudne, a lawa, mimo że czarna - niebrudząca. Wpisujemy się do księgi wejść (przyniosła ją - nie wiem skąd - Joanna) i już żegnamy księżycowy krajobraz. Wracamy na kemping przygotować obiad. Po obiedzie jedziemy na nowy kemping, pod lodowcem. Dojeżdżamy do wodospadu Skogafoss. Ma wysokość 60 m, jest bardzo fotogeniczny, bo cały mieści się na zdjęciu i wkoło jest bardzo zielono. Tu robimy sobie pamiątkowe zdjęcie całej grupy. Jedziemy malowniczą drogą, po jednej stronie góry z lodowcem Myrdalsjökull, po drugiej morze, brzeg lawowy, płaski. Zbliżamy sie do miejscowości Vik, biały kościół, brzeg morza wysoki klifowy, czarna plaża; to piasek ma taki kolor. Jest godzina 21-sza i bardzo ostre słońce. Znów zmienia się krajobraz. Po obu stronach drogi kamieniste, lawowe pola porosłe mchem. Wreszcie jesteśmy na kempingu Tjaldsvaedi usytuowanym tuż przy lodowcu Vatnajökull. To największy lodowiec w Europie (nie licząc Grenlandii). Jego powierzchnia liczy 8400 km2, czyli jest mniej więcej równa powierzchni wszystkich lodowców na kontynencie europejskim. Jest to lodowiec żywy. Cofa się i pozostawia po sobie puste obszary nie zarośnięte jeszcze roślinnością i nie zmienione przez człowieka. Pod czapą lodowca Vatnajökull, mającej w niektórych miejscach ma grubość ponad 1000 m, drzemie jeden z najbardziej aktywnych wulkanów Islandii Grimsvötn. Gdy wybucha, ogromne masy stopionego lodu tworzą jezioro głęboko pod powierzchnią lodowca. Ostatni jego wybuch miał miejsce w 1938 r. Jest godzina 23.00; jeszcze jasno. Zasnęłam koło 1-ej, gdy już świtało. Noc była stosunkowo ciepła, 10° C, ptaki głośno śpiewały. Środa, 10 lipca 2002 r. Kropi deszcz, wstaję o 8.30, nie decyduję się iść na lodowiec. Ze Zbyszkiem poszła Ela i Ewa N.; Janek, Mania i Ewa W. wycofali się przy wejściu "na dziko" na czoło lodowca. Ewa W. nie dała za wygraną i pojechała z przewodnikiem islandzkim i trzema Dunkami na lodowiec Skaftafellsjökull, który jest jednym z 43 lodowców wypustowych (tzw. jęzorów) czaszy lodowej Vatna. Jego zmrożoną powierzchnię pokrywa lawa wulkaniczna (z wulkanu Grimsvötn), nadając mu koloryt od szarego po głęboką czerń. Ich wycieczka po lodowcu, w rakach, trwała 3 godziny. O 12-ej idę spacerową ścieżką w górę do wodospadu Hundafoss. Leje ulewny deszcz, gdy dochodzimy do bardzo ciekawego wodospadu Svartifoss czyli Czarny Wodospad. Jest wyjątkowej urody. Spada z pionowej skały zbudowanej z pięknych, czarnych, bazaltowych kolumn, które mają zadziwiający kształt regularnych ośmiokątów. Tu spotykamy Islandczyka polskiego pochodzenia z żoną i dzieckiem. Nazywa się Matusiak. Jego dziadek, Polak przybył na Islandię z wojskiem amerykańskim w 1945 r., tu się ożenił i pozostał. Młody człowiek nie mówi po polsku, ale wybiera się do Polski, do Krakowa jeszcze w tym (tzn. w 2002) roku. Trochę się wypogadza, nawet są przebłyski słońca, więc idziemy wyżej, do punktu widokowego Sjónarnipa. Stąd świetnie widać czoło lodowca. Tu lód jest szaroniebieskawy, widać poziome warstwy wulkanicznego żużlu. U podnóża zbierają się wody koloru szaro-brunatnego, dalej płyną jako potoki i rozgałęziona rzeka po czarnych polach aż do morza. Po obiedzie o 15-ej odjeżdżamy. Ostatnie spojrzenie na zielony kemping i biały jęzor lodowca. Ewa W. opowiada wrażenia ze swojej wycieczki na lodowiec. Przewodnik ma na imię Einnar, mieszka w Reykjaviku, jest informatykiem, alpinistą. Co roku część urlopu (w Islandii każdy pracujący ma ustawowo zagwarantowany 6-tygodniowy urlop wypoczynkowy) spędza prowadząc turystów po lodowcach. Zarobione w ten sposób pieniądze wydaje na wyprawy wspinaczkowe w Alpach. W Tatrach nie był, ale słyszał, że są piękne i chciałby wejść na Rysy. Bardzo ciekawie mówił o lodowcu Skaftafel, po którym prowadził tę duńsko-polską mini-wyprawę kobiecą. Miły dla nas akcent: zna "naszego" zakopiańczyka, uważa go za bardzo dobrego instruktora i przewodnika snowmobilistów i ciepło mówi o nim "my friend Christoph." Mijamy góry, wodospady i kolejne jęzory lodowca. Płaski brzeg morza. Po trzech godzinach jazdy zatrzymujemy się. Jest godzina 19-ta, słonecznie, chłodno, tylko 5° C. Przed nami niepowtarzalnej urody Laguna Jökulsárlón. Dla wielu turystów to najpiękniejsze miejsce w Islandii, a może i w Europie. "Ujrzeć Jökulsárlón w pełnym słońcu – to był dla mnie najsilniejszy impuls, aby odwiedzić Islandię ponownie" pisał Przemek Pawłucki. Tu "cieli się" lodowiec. Oznacza to, że jeden z jęzorów wielkiego lodowca Vatnajökull, Breidamerkurjökull, schodzi do laguny i co jakiś czas wielkie bryły lodu odrywają się i dryfują po wodach jeziora. Są przezroczyste, błękitne, szare i biało-czarne. Znikają w wodach Oceanu Atlantyckiego. Widok na granatowe góry, biały lodowiec i pływające w szmaragdowej wodzie wyspy lodu jest bajkowy. Wśród skał lodowych pływają kaczki morskie z małymi. Nad wodą masa ptaków - to pewnie mewy i rybitwy, robią ogromny rwetes. Wypatrujemy fok, muszą tu być. Już widzę łepek nurkującej foczki, niebawem pokazuje się druga. Idę na most, stąd widok jeszcze na morze, gdzie wyspy lodu znikają rozpuszczając się w cieplejszej wodzie. Czarne, płaskie plaże, brzeg morza pod mostem porośnięty żółtymi i fioletowymi kępami kwiatów. Wśród niskich wysp lodowych nurkują dwie foki. Robię im zdjęcie, jedna z nich spojrzała na mnie "ludzkim" wzrokiem i zanurkowała w przejrzystej wodzie. Już pora wracać. Na brzegu pojawiła się ekipa telewizyjna, filmują reklamówkę z kajakarzem wśród lodowych wysepek laguny. Jest 20-ta, odjeżdżamy. Tę noc spędzamy w autokarze. Jedziemy przez górzysty teren, droga kręta, trudne zakręty, mgła. Wysoki brzeg, zamglony widok na morze z jednej strony, z drugiej góry. Budzę się o 1.30, jasno, kierowca zmaga się z kolejnym zakrętem. Przy rozwidleniu dróg stajemy. Jedziemy do Seydisfjödur, skąd odpływa nasz prom. Czwartek, 11 lipca 2002 r. W Seydisfjödur jesteśmy o 3-iej w nocy. Stajemy na stacji benzynowej, kierowca myje autobus, budzę się. Większość osób w autokarze śpi. Ewa W. na podłodze w śpiworze, na tylnym siedzeniu Hania, my z Ewą N. mamy też luksusowo, bo zajmujemy dwa miejsca na osobę. Nie można jednak wyprostować nóg. Mam na szczęście kołnierz dmuchany pod plecami, a pod głową jasiek. Śpimy do 7.30. Korzystamy z umywalni na kempingu, tu też gotujemy wodę na śniadanie w czajniku Ewy N. Prom się spóźnia, mamy wolny czas na spacer po miasteczku. Kolorowe domy, niebieski kościół, przystań. Słonecznie, rześkie, górskie powietrze; góry wysokie, w załomach śnieg, po zboczach spływają potoki-wodospady, z dołu wyglądają jak cienkie niteczki. Uczestnicy wyprawy wydają ostatnie korony islandzkie. Już 12.30, jesteśmy na promie, kąpię się, piję czekoladę i wychodzę na najwyższy pokład - to już pożegnanie z Islandią. Płyniemy, góry z obu stron ośnieżone, wąski fiord, wpływamy w strefę mgły. Gdy ląd znika z pola widzenia idę do kajuty. Śpimy do 18.20, na 19-tą Zbyszek zarządził zebranie przed informacją. Jem zupę pieczarkową za 25 koron, kupuję maskonura za 39 koron i tym samym wyczerpuję limit wydatków na ten prom. Oglądamy film z ostatniego dnia na Islandii nakręcony kamerą przez Zbyszka. Góry lodowe i foki w Lagunie Jökulsárión. O 21-ej spotykamy się ponownie pod zegarami z różnym czasem: islandzkim, Wysp Owczych i duńskim. Joanna z Daną ułożyły piosenkę o każdym uczestniku wyprawy na melodię "Glory glory, alleluja" i razem ją śpiewamy. Piątek, 12 lipca 2002 r. Spałam do 7-ej, obudził mnie hałas w maszynowni. Prom stał na Wyspach Owczych. O 10-ej pijemy kawę, rozmawiamy o wyprawie, o wejściu Ewy N. na lodowiec, które było trudne, bo jeden rak nie trzymał się buta, dopiero później udało się dokręcić śrubę. Wejście Ewy W. na lodowiec z przewodnikiem było bezstresowe, łatwe, tyle, że lodowiec nie był zachwycający, bo przemieszany z czarną lawą z leżącego pod nim czynnego wulkanu. Wieczorem zebranie o 20-ej. Zbyszek poinformował nas o konieczności dopłaty, wymienił dwie kwoty: jedna uwzględniała koszt jego udziału jako organizatora i kierownika wyprawy, druga – nie; zdecydował, że każdy z nas dopłaci według swego uznania. O 21.50 wychodzimy na pokład i oglądamy zachód słońca. Utonęło w morzu o 22.05. Została czerwono-łososiowa poświata na chmurach. Fale ciemno-zielone, niebo prawie granatowo-szare, bardzo piękny widok. O 24-ej część grupy poszła do klubu Viking i bawiono się tam do 2-iej nad ranem. Sobota, 13 lipca 2002 r. Śpimy do 10-ej. O 13-ej wychodzę na pokład, jest słonecznie, ale wieje silny wiatr, lądu nie widać. O 16.30 dopływamy do Hanstholm. Pochmurno, kropi deszcz. Jedziemy przez Danię. Przystanek na kolację dopiero o 21-ej w Sjoborg. Idziemy z Marylą i Renią do pobliskiego kościoła i na cmentarz przy kościele. Jest bardzo starannie utrzymany; żwirowe ścieżki, kwiaty, kamienne nagrobki. Ciepły wieczór. Wjeżdżamy na autostradę, już po zachodzie słońca, większość osób w autokarze przysypia, jest 22.00 Budzę się o 7-ej, przejście graniczne w Lubieszynie, kontrola paszportów i już tylko 2 km do Szczecina. Jesteśmy w Polsce, kończy się nasza wyprawa na Wyspy Owcze i Islandię. Mówimy sobie do widzenia, do zobaczenia w przyszłym roku, na kolejnej wyprawie. Tekst: Agnieszka Siwecka
|