Kilka refleksji z obozu SKT w Tatrach Słowackich

W dniach od 2 do 17 sierpnia br. odbył się obóz SKT pod kierownictwem Andrzeja Krasińskiego. W pierwszym tygodniu obóz liczył 13 uczestników a bazą było Podbanskie a w drugim tygodniu bazowaliśmy w szóstkę w Tatranskiej Strbie. Dzięki wysiłkowi organizacyjnemu Andrzeja nie musieliśmy się specjalnie o nic troszczyć, mogliśmy obmyślać szlaki górskich wędrówek. Andrzeju, nigdy Ci tego nie zapomnimy.

Życie w bazie, a była nią stylowa drewniana chata otoczona pięknym świerkowym lasem, przypominało coś z życia na jachcie morskim - no wiecie, kilkunastoosobowa załoga i parę metrów kwadratowych powierzchni łajby. Czyli wszystko zależy od zgrania załogi. Okazało się, że byliśmy nadzwyczaj zgrani, w czym zasługa pięknej, prawdziwie letniej pogody, ale także wysokiej klasy i kultury uczestników. Żadnych „sztormów” nie było a kto miał naprawdę wielką potrzebę mógł jednak „wyjść na ląd’ – czyli wejść w las. Naszych kilka koleżanek tak pokochało ten las, że każdy dzień zaczynały śniadaniem na łonie natury. Poza tą drobną różnicą pozostałe atrybuty tj. kambuz, piętrowe koje (spaliśmy na trzech kondygnacjach), zaplecze toaletowe – przypominały do złudzenia wnętrze jachtu, no powiedzmy, że z wygodami. Wierzcie, trzeba było naprawdę mieć anielską cierpliwość – mowa o tej części załogi, która zajmowała koje na pośredniej kondygnacji - aby znosić wspinaczkę tych z najwyższego piętra w dół i w górę nad głowami.

Wysoka kultura uczestników rozkwitała zwłaszcza wieczorami, gdy gromadziliśmy się w salonie przy herbacie (już nie pamiętam, czy tylko przy herbacie), aby opowiadać i słuchać, jak nam grali i śpiewali Tadeusz (Guranowski), Elżbieta (Wojnowska) i Marcin (Kuczma). Nigdy Wam tego nie zapomnimy. I również nigdy nie zapomnimy Leszkowi Śliwie, który udostępniał nam co wieczór swoją sypialnię jako salon. Nie byłabym szczera, gdybym nie przyznała, iż kulturalne życie trochę cierpiało, kosztem górskich wycieczek. Letni czas sprzyjał długim wędrówkom a niektórzy z nas tak długo „marudzili” w górach, że było już zbyt późno na wieczorne śpiewanie. I tak, nie do końca „wyśpiewany” Tadeusz zabrał któregoś dnia swoją gitarę i popłynął w prawdziwy rejs po Mazurach. Nigdy nie umiałam rozstrzygnąć, co kocham bardziej – żagle czy góry i okazuje się, iż jest to nierozwiązany problem dla wielu z nas. Są też tacy, którzy kochają w górach wchodzić na szczyty i jednocześnie schodzić w jaskinie. Dla jaskini właśnie opuścił nas Jacek Bauer, aby przyłączyć się do obozu eksploratorów z SKT (też na Słowacji).

Mieliśmy, przynajmniej ci spośród nas, którzy robili zakupy w pobliskim „leśnym sklepiku”, okazję przyjrzeć się miejscowemu życiu kulturalnemu. Sklepik oprócz funkcji czysto komercyjnej spełniał też rolę barku pod chmurką, czynnego aż do ostatniego klienta. Mimo, iż był bardzo malutki, można tam było kupić wszystko a oferta do wypicia na miejscu była urozmaicona. Sama widziałam, jak sklepowa napełniała wódką, a następnie potrząsała, dużą butlę wypełnioną splątanym korzeniem bardzo specyficznej tatrzańskiej rośliny. Takiego eliksiru mogli spróbować klienci sklepiku. Ja nie próbowałam, ale Staszek Wroński opowiadał, że to było pyszne.

Pragnę wspomnieć o pięknej postawie niektórych uczestników obozu, która oszczędziła przykrych doznań niektórym z nas. Pewnego dnia, na sygnał z zapytaniem o pomoc - dany do bazy późną wieczorową porą - wyruszyła swoim samochodem natychmiast Basia Czarnek i zdjęła kilkoro nas z szosy, na którą zeszliśmy z gór, kilometry od domu. Basiu, nigdy Ci tego nie zapomnimy. Wierzcie, iż komórki bardzo mogą się przydać i warto je nosić w góry. Bohaterem innej akcji ratunkowej też była kobieta (a dokładniej – były kobiety). Pewnego dnia schodziłam sama z gór, też daleko od domu, i skręcona niefortunnie w górach stopa odmawiała już z bólu dalszego marszu. Tym razem po zaalarmowaniu bazy wyruszyła na pomoc Ala Wrońska i przywiozła mnie do domu. Alu, nigdy Ci tego nie zapomnę.

Druga nasza baza, pod względem przestrzeni życiowej była prawdziwym komfortem. Życie towarzyskie trwało do późna w „niezależnym salonie” a Elżbieta wynagradzała nam brak towarzystwa tych, którzy nas niestety już opuścili (dla Mazurskich Jezior, jaskiń, Niżnych Tatr, wybrzeża Adriatyku, Alp Austriackich), swoim śpiewaniem. Grała i śpiewała wszystko czego dusza pragnęła, tak że aż duszę z serca wyrywało. Elu, nigdy Ci tego nie zapomnimy. Któregoś kolejnego dnia musiała wracać do domu Ania Jasnorzewska; zerwała się raniutko i pomaszerowała z powrotem przez Rysy. Ach ta Ania – nigdy Jej dosyć jest gór.

W góry chodziliśmy w kilku zespołach, które się przeformowywały w trakcie obozu, i na różne warianty tras, prowadzących w doliny i na szczyty. Wszyscy wracaliśmy zauroczeni Tatrami. Niechaj uczucia te oddadzą słowa poety:

„.........................................
tylko przychodzą stare sny –
swoboda – oh! swoboda! ..

Nie przypominaj mi się śnie
młodości mojej zdrowej,
bo mi żal w piersi duszę rwie
nad siłę ludzkiej mowy!

Nikt tak nie kochał smolnych watr,
trzasku i dymu stosów,
i nikt z nad głuchych szczytów Tatr
patrzących w dół niebiosów...

I w świecie nikt nie kochał tak
samotnej skalnej drogi –
urwisk, gdzie w dole buja ptak
i groza pieści nogi ...”

fragment wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera
Poezye, t. VI

Gdy obóz zakończył się, nie wszyscy musieliśmy wracać do domu. Niektórzy z nas przenieśli się na polską stronę i teraz już luzem włóczyli się po górach. Pogoda nadal sprzyjała. Na tłumnie uczęszczanych tatrzańskich szlakach lub jeszcze tłumniej uczęszczanych Krupówkach w Zakopanem natykałam się na „naszych” z obozu lub z SKT – Staszka Wrońskiego, Andrzeja Szpocińskiego, Tomka Ciągałę z córką Kasią. Cóż za zbieg okoliczności!!!

Zobowiązana do napisania sprawozdania z tegorocznego obozu w Słowackie Tatry, przekazuję je w imieniu wszystkich uczestników, którzy, jak mam nadzieję, podzielą moje odczucia lub też opiszą własne. Ponieważ moja pamięć jest zawodna, ograniczyłam się raczej do kilku refleksji, dlatego po wszelkie szczegóły kieruję drogich Czytelników do pozostałych uczestników obozu lub do kierownictwa.

Katarzyna Grzejszczyk

P.S. Andrzeju, nigdy nie zapomnę Ci, iż mogłam oglądać takie miejsca w Tatrach, których „zwykły turysta” nie ogląda. Bo skąd zwykły turysta może wiedzieć, że są takie miejsca, skoro nie czyta przewodników napisanych 50 czy 100 lat temu przez „odkrywców Tatr”?


Komentarz kierownika:

Kasia podkreśliła wyjątkową rolę każdego uczestnika obozu, ale zbyt skromnie potraktowała samą siebie. Chciałbym więc dodać, za co będziemy pamiętać Kasię.

Będziemy pamiętali dziewczynę o powierzchowności salonowej damy, która bez wysiłku zostawiała daleko z tyłu wszystkich mężczyzn, a z długiej wycieczki wracała lekkim krokiem i uśmiechnięta, jak po spacerze do parku. Zapamiętamy też jej białe spodnie, które po dwugodzinnym morderczym przedzieraniu się przez kosodrzewinę nadal były czyste, podczas gdy np. moje zamieniły się w brudną szmatę z wyszarpniętą dziurą.