Październikowe refleksje
Dwie wycieczki
Michał Szurek
Miałem szczęście – zaplanowany na początek
października 2013 r. wyjazd w Tatry (no, do Kościeliska) udał się nadzwyczaj.
Pogoda była nadzwyczajna: choć rano były „minusy”, to w południe dało się
chodzić w koszulce z krótkim rękawem. Słońce, kolory,… ech. Zrobiłem dwie
większe wycieczki (powiedzmy, spacery) po bardzo sztampowych trasach. Były tak
ciekawe, że postanowiłem się podzielić z Wami wrażeniami. A dlaczego były
ciekawe? Zapraszam do lektury.
Autoportret |
|
Wycieczka 1, „nostalgiczna”.
Dość późno, bo dopiero około 10 znalazłem się na
Łysej Polanie. Było jeszcze mroźnie, marzły mi ręce bez rękawiczek. Mostek
graniczny trochę pordzewiał, budynki b. straży granicznej niszczeją.
|
Oczywiście
przypomniałem sobie różne historie związane z przekraczaniem granicy przyjaźni.
Basia opowiadała o sytuacji patowej, kiedy przy zmianie przepustek kolegę
wypuszczono z Czechosłowacji, ale wpuścić nie chcieli, bo miał za długą brodę.
Nie miał ze sobą przyborów do golenia, kupić się nie dało … i sytuacja wydawała
się bez wyjścia. Rozsądni pogranicznicy słowaccy chcieli go nawet wpuścić, bo
widzieli absurdalność sytuacji, ale ich szef się uparł. Nie i nie. W końcu
zastosowano manewr opisywany przez Wańkowicza, którego chciano wziąć do wojska
rosyjskiego. Po prostu zaczekano, aż szef pójdzie do toalety. Wańkowiczowi się
udało, ale na Łysej Polanie szef zdążył wrócić przed ostatecznym wydaniem
nieszczęśnikowi dokumentów. Po paru godzinach jednak dzielni obrońcy granicy
poddali się…
I tu kolejne wspomnienie. Mój szkolny kolega
został powołany do wojska, wypadło na Wojska Ochrony Pogranicza, w batalionie
(a może kompanii, czy plutonie) w Tatrach, kwaterowali na Palenicy. „No, to ci
zazdroszczę, całe Tatry za darmo…” wyraziłem się, gdy przyjechał na przepustkę.
„Z byka spadłeś? Leżysz osiem godzin w trawie, deszcz czy upał, zamaskowany,
żeby cię nie było widać i gapisz się na krzaki. Wszyscy wiedzą, że taternicy
chodzą w te i wewte, ale przecież żaden dowódca nie pośle żołnierzy gdzieś pod
Żabią Przełęcz, żeby się pozabijali….. Pieska służba….!”
Angielskojęzyczni
turyści muszą przepraszać za nadmierny hałas w parku narodowym .
No, tyle mi
się wspomniało na kilkunastu metrach drogi przez mostek. Pan parkingowy
zapytał, czy płacę 5 euro, czy 20 złotych. Akurat miałem polski banknot. „Do
videnia, do widzenia”. Obok dwójka młodych Polaków. Udzielają mi rad co do
wycieczki doliną, ale przyznają, że są tu po raz pierwszy. Ja nic nie mówię, a
w szczególności, że byłem tu po raz pierwszy przed 47 laty. Namówiłem wtedy
dwóch kolegów, żeby po sierpniowym obozie wojskowym pojechać we wrześniu w
Tatry Słowackie. Zanocowaliśmy po polskiej stronie na Łysej Polanie (tam,
gdzie potem był sklep, a teraz nie wiem, co) – wtedy było tam małe schronisko.
Pamiętam, że nie mogliśmy spać … Zapis w notesie: Łysa Polana 6:40, polana pod Wysoką 8:55, Polski Grzebień
12:05, Smokowiec 14:40. No cóż, młodość.
Inny zapis, 15 lipca 1976: Zbójnicka Chata 7:40, Rohatka
8:35 – 9:00, polana pod Wysoką 12:20, Bielovodska Polana 13:35, Łysa Polana
14:15. To był spacer z Ireną; tego dnia musieliśmy zmienić przepustki na Łysej
Polanie i tylko my zdecydowaliśmy się na pójście w jedną stronę na piechotę. Ale
tu komentarz. Wracając już (mowa o dniu obecnym, 5 października 2013), spotkałem
na Bielovodskej Polanie młodzieńca w adidasach, idącego szybko pod górę z dużym
plecakiem. Z butów typu „adidas” podobno nie należy się już wyśmiewać, bo mogą
być naprawdę wysokogórskie. Może. Nie o to chodzi. Zapytałem młodzieńca, dokąd
idzie. „Do Zbójnickiej”. „No, to dojdzie pan w środku nocy”. „No, może
wcześniej” i poszedł. A ja zacząłem obliczać. Za półtorej godziny będzie już
ciemno, szczególnie w lesie. Jakby nie szedł szybko, to będzie wtedy na
zalodzonym podejściu lasem. Wejście na Rohatkę będzie robił naprawdę już po
ciemku, a nie jest ono łatwe – podobnie jak zejście do Zbójnickiej chaty.
Wyglądało na to, że chłopak wie, co robi, ale mimo wszystko ogarnęła mnie
złość.
No
cóż, był chyba przygotowany na biwak. Ale i tak nie rozumiem takiej turystyki.
U wejścia do doliny TANAP grzecznie przeprasza za
hałasy. Poprawiają drogę, ścinają drzewa, a na polanie buduje się druga
leśniczówka. Nie drewniana, ale z solidnych cegieł. Po polskiej stronie
równolegle idzie droga do Morskiego Oka. W lecie szokuje widok na ciągnące tam
tłumy. Na polanie domek; „pitna voda”. Wypijam duży kubek, choćby dla pamięci .
Smakuje niesamowicie. Już się rozklejam. Przypomina się spacer sprzed 10 lat z
osobą, która już nie żyje. Było tak samo pięknie. Jedliśmy jeszcze jagody.
W międzyczasie zrobiło się ciepło. Nie chciało mi
się ruszać z polany; patrzyłem, patrzyłem, patrzyłem. Ale wracać? Jeszcze za
wcześnie. Z minuty na minutę robiło się cieplej. Zdjąłem te ciepłe, no, to, co
się nosi w zimne dni pod spodniami, uczciwszy uszy Czytelników, gacie.
Rozejrzałem się dokoła. Przyszedł mi do głowy wiersz nie wiersz, takie sobie
porównanie tego, co widzę, do koncertu, pięknego koncertu w eleganckiej
filharmonii, a choć teraz, gdy powtórnie czytam to, co napisałem, to wydaje mi
się przesadzoną egzaltacją. Ale wtedy, na polanie, w pełnym jesiennym słońcu,
pod tatrzańskim szczytami … brzmiało naturalnie i wcale nie z przesadą. Było mi
wesoło…
Symfonia „Kolory gór”, Polana Białej Wody, 5
października 2013
Muzyka: Tatry
Wykonawcy: zespół pod dyrekcją pogody
Słuchacz: Michał Szurek
Części:
Largo: zanikający biały szron na trawie
Lento: szare wierzchołki, przyprószone
śniegiem, zaczynają błyszczeć
Andante: błękit nieba jaśnieje coraz
bardziej
Moderato: żółte słońce wtacza się wyżej
Moderato
cantabile: buki,
buki, buki…
Allegro ma
non troppo: Pełna
czerwień jarzębin,
Allegro: białe chmurki wesoło ganiają się
po niebie,
Presto: Zieleń świerków nabiera połysku
Prestissimo: biały kolor wody na Bielovodskim
potoku w dolinie Białej Wody.
Całość kończy się
efektowną kodą (w tempie vivace) : kolor nieba o zmierzchu.
Biletów już nie ma, wysprzedane.
Powlokłem się dalej; odsuwają corocznie tę polanę
pod Wysoką, czy co? Smutny widok na chory las. Myślałem sobie: oj, jak mi się
udało. Widziałem, jak ten las był kiedyś piękny. Jak to dobrze, …, że jestem
taki stary! W końcu doszedłem, po niespełna czterech godzinach (no, z długim
byczeniem się). Było pięknie. Z góry zeszła dwójka, młody chłopak i dziewczyna,
mieli nie więcej niż po 20 lat. Grzecznie powiedzieli „dzień dobry”, usiedli na
ławce, zaczęliśmy rozmawiać o górach i o wszystkim. Wyczuwałem, że traktują
mnie, starego dziada, z szacunkiem, byli grzeczni… a w pewnej chwili dziewczyna
powiedziała do mnie z pewną dozą nieśmiałości: „przepraszam, że tak siedzę
tyłem do Pana, ale słoneczko tak nap….”
Zbaraniałem.
Chciałem jej zwrócić uwagę, ale …. Popatrzyłem na słońce i ….. nic nie
powiedziałem.
Chory las.
Przyszła jeszcze jedna para, położyli się na
karimacie, nie byli rozmowni. Gdy słoneczko już przestało nap…., zaczęliśmy wszyscy
wracać. Zatrzymałem się przy małym potoczku, który według żądań Polski w sporze
o Morskie Oko miał być potoczkiem granicznym. Przypomnę, że pod koniec XIX
wieku Węgrzy (władający wówczas Słowacją) uważali, że granica winna iść przez
środek Czarnego Stawu i Morskiego Oka. Polska żądała granicy grzbietem Żabiego.
W procesie w Grazu przyznano Polsce (tzn. Galicji, tzn. Austrii) teren prawie
dokładnie zgodnie z naszymi żądaniami, tylko na samym dole poprowadzono granicę
innym potoczkiem i przepadło 30 morgów „polskiej ziemi”. Fotografia pokazuje
aktualny potok graniczny, wpadający do Bielovodskiego Potoku – od tego momentu
rzeka nazywa się Białką, aż do ujścia do Dunajca.
Granica miała iść takim potoczkiem …
… a idzie takim (od połączenia Rybiego Potoku z Białowodskim
zaczyna się rzeka Białka) . Na lewo Słowacja, na prawo Polska.
I
tu jest miejsce na dłuższą dygresję. Choć trudno w to uwierzyć, to w 1919 roku
Polska żądała, by Smokowiec i Łomnica Tatrzańska oraz cała dolina Popradu były
włączone do naszego kraju. W opublikowanych w Wierchach (rocznik VIII,
1930) wspomnieniach Władysława Semkowicza, członka komisji
polsko-czechosłowackiej, mającej w 1919 roku załatwić sprawę spornych granic,
czytamy, że w instrukcjach polskiego MSZ minimum żądań stanowiła granica
etnograficzna z włączeniem miasteczek Namiestowa i Trzciany. Na Spiszu należało
żądać powiatów: Starej Wsi, Lubowli i Kieżmarku oraz części powiatu
popradzkiego (...). Względy gospodarcze wymagają żądania całej doliny Popradu,
w ostatecznym jednak razie dążyć należy do poprowadzenia granicy na południe
[! – tak jest, na południe, przyp. Wiad. SKT] od traktu Smokowce –
Łomnica, a dalej wododziałem Popradu i Hornadu do koty 671 na granicę
galicyjską. (...) Polska poczyni ewentualne udogodnienia dla pociągów
czechosłowackiej linji Smokowce – Szczyrbskie Jezioro, do czasu wybudowania
linji na zachód od jeziora. Utrzymanie ruchu na kolejce zębatej Szczyrba –
Szczyrbskie Jezioro, ewentualnie też Wielka – Smokowiec, nie natrafi ze strony
polskiej na żadne przeszkody. W zamian za to Czechosłowacja winna uprzystępnić
komunikację kolejową górnego Spisza Polsce (...) na przeciąg lat pięciu,
koniecznych dla przeprowadzenia kolei łączącej Podoliniec z Nowym Sączem.
Spór o
wyznaczenie granicy polsko-czechosłowackiej nie był dobrym tematem do
poruszania w PRL, ale i teraz jakoś głupio pisać o kłótni z narodami tak
związanymi z nami. Warto wiec przypomnieć w bardzo telegraficznym skrócie,
dlaczego żądania polskie były całkiem logicznie uzasadnione. Czechosłowacy
stali na stanowisku, że granica powinna biec po prostu tak, jak granica między
Austrią a Węgrami. Polacy argumentowali, że powinno decydować kryterium
etnograficzne, a według polskich kryteriów w wioskach orawskich i spiskich –
nie liptowskich – żyli Polacy, Rusini, Niemcy, Cyganie, Żydzi ... i garstka
Słowaków. Smokowiec, Łomnica – były to kurorty założone przez węgierską
burżuazję, a więc okupantów i przegranych w wojnie. Słowaków tam nie było. Poza
tym, że 13 miast spiskich zastawionych przez Zygmunta Luksemburskiego w 1412
roku jest de iure polskich, bo nikt nigdy nie zwrócił owych 37 tysięcy
kóp groszy praskich, które wypłacił Zygmuntowi Władysław Jagiełło. Ile to może
być teraz w euro... ? Można pokusić się o obliczenie. Walery Eljasz
pisze w 1891 roku, że „w czasie zastawu miały wartość około miliona
dzisiejszych złr.” Było to zatem około pół miliona dolarów amerykańskich (z
dziewiętnastego wieku). Resztę obliczeń może sobie Czytelnik sam przeprowadzić.
Jak wiadomo,
granica polsko-czechosłowacka została ustalona przez Radę Ambasadorów, która
nie zagłębiała się w jakieś tam detale, a w 1920 roku mieliśmy chyba naprawdę
większe problemy. Innym razem streszczę książkę, stanowiąca reportaż z pobytu w
Paryżu dwóch chłopów polskich ze Spisza i Orawy, których przyjął nawet sam
prezydent Wilson, a choć wizyta trwała w sumie siedem minut, to pisano o niej
epopeje. Nikt jednak nic nie wskórał, Czechosłowacy byli mocniejsi. W sumie to
jednak wyszło na dobre … dolinie Białej Wody. Położona daleko od Popradu,
Smokowca i Łomnicy, nie stanowiła dla Słowaków specjalnej atrakcji
turystycznej; stała sobie pusta. Gdyby była przyłączona do Polski, moglibyśmy
mieć powtórkę z Morskiego Oka.
Pożegnanie
W sklepie słowackim na Łysej spotkałem parę, która
rano udzielała mi wskazówek co do doliny i zgodnie porechotaliśmy ze wspomnień
o szmuglowaniu Złotego Bażanta. W drodze powrotnej ułożył mi się taki wiersz
(?), stanowiący odpowiedź na narzekania niektórych Kolegów (Koleżanki jakoś
mniej narzekają!), że już skapcanieli.
Odpowiedź
Nie pójdę na
Mnicha nawet przez płytę
Nie dotknę
już skalnego chłopka na Zamarłej
Nie siądę na
grani Litworowego
Nie wejdę tu
nie pójdę tam nie wylezę nie dam rady nie zdołam za daleko za trudne
Smętnie
smutno
Nie zdam już
egzaminu magisterskiego
Pani nie
odpyta mnie z historii
Nie przyjmą
mnie do podwórkowej drużyny piłkarskiej
Nie pobawię
się pluszowym misiem
Wygadany
zakątek duszy mówi do mnie smuć się smuć rozpaczaj
Ale słyszę
cichy szept
Dotykałeś
skał na Gierlachu
Widziałeś
kozice na Miedzianem
Chlupotało ci
w butach gdy w ulewie wracałeś z Koziego
Szedłeś
Czerwoną Ławką
Leżałeś na
ostrej trawie pod Starorobociańskim patrząc w niebo
Byłeś tu tam
wszędzie
Znałeś
na pamięć przewodnik Nyki i widziałeś, że jest prawdą co pisał że jak wyspa
światła pływa polana Mostownica po morzu ciemnych smreczyn roztapiając się w
najpiękniejszym widoku gorczańskim
Jak tu się
smucić to jakby przekreślać to wszystko
Nie da się po
prostu się nie da
*
* *
Wycieczka 2 „tylko dla ludzi o
mocnych nerwach”, 7 października 2013.
Była niewielka, ale zmęczyłem się tak, że musiano
mnie w Kuźnicach wpychać do busa, a na Rondzie kierowca wyszedł, żeby mi pomóc.
Wysiadły mi nogi; no ale…
Pewnie byłem zanadto sentymentalny w opisie
poprzedniego spaceru. Będę się teraz pilnował. Ale czy się uda – nie wiem. Dlaczego
była to wycieczka dla ludzi o mocnych nerwach? Po prostu – było tak pięknie.
Niecodzienne oświetlenie, inna przyroda, cieplusieńko, pusto (jak na Tatry)… a
wszystko w dolinie Gąsienicowej. Wjechałem kolejką (przepraszam, Winnetou), w
Kuźnicach musieliśmy czekać na komplet pasażerów. Mam swój rytuał – poszedłem
najpierw w stronę doliny Cichej, niewiele, kilkaset metrów. Posiedziałem,
napawiłem się ( = forma dokonana od napawać się), wszedłem z powrotem,
poszedłem prawie na Liliowe … i wróciłem na Suchą Przełęcz, trochę głupio. Ale
myślałem, że zejście z Liliowego może być oblodzone. Może i było – podobno za
Świnicką Przełęczą już praktycznie nie dało się iść. Poszedłem ścieżką w
kierunku Hali. Wyprzedzała mnie wycieczka szkolna. Na przedzie przewodnik i
trzech chłopców, a potem ze trzydzieści dziewcząt. Szły małymi grupkami; do
ostatnich trzech dziewczyn powiedziałem: „No, po waszej grupie widać, że
mężczyźni to gatunek wymierający.” Po sekundzie zaczęły chichotać, jednak z
nich powiedziała „Tak, jesteśmy zawiedzione”, a druga pisnęła „oj, ale może dla
mnie jeszcze wystarczy?”
Przy odgałęzieniu ścieżki na Liliowe skręciłem w
prawo, z powrotem, do góry, do kotlinki. Gdy ścieżka zaczynała się już piąć
bardzo stromo, zawróciłem i poszedłem do Zielonego Stawu. Spojrzałem na Karb. E
tam, za wysoko. Zszedłem na Halę, posiedziałem dość długo i powlokłem się do
Czarnego Stawu. Doszedłem do ścieżki na Granaty, poszedłem nią w górę nie
więcej niż sto metrów. Wróciłem. Mam sentyment do tej właśnie ścieżki. Powody
są prozaiczne, rodzinne (opowieści ojca, jeszcze o czasach przedwojennych) – i
nie tylko. Ale mniejsza z tym. Wróciłem do stawu … i tu wykonałem coś, czego
nie powstydziłby się nawet Andrzej Krasiński, nie zważający w Tatrach na
farbowane drzewa i kamienie. Przypomniałem sobie, że do szpanu taternickiego
należało (a może i jeszcze należy), by wracać na Halę przez tzw. Czarne Wody.
Idzie się wzdłuż potoku, wypływającego ze stawu; za kamieniem Karłowicza należy
wspiąć się (tzn. wejść pod górkę z 50 metrów) na pospolitą ścieżkę, już niedaleko schroniska. I tak zrobiłem, nie tylko z turystycznych względów.
Zawsze z pewnym afektem wchodzę do Murowańca. Znam
takich, którym się to bardzo nie podoba. Że takie ciemne i ponure w środku. To
fakt, okna są małe. Ale teraz było bardzo nastrojowe, niewiele miejsc zajętych.
Odpocząłem. Nie wiem, czy wypicie piwa było rozsądne, ale mnie tak pobudziło,
że bez trudności sforsowałem najpierw Betlejemską Górę a potem Mordercze
Podejście. Co to takiego? Pierwsza to podejście do Betlejemki (pamiętam, że
kiedy mieszkałem w Betlejemce, to była to niekiedy Bardzo Duża Góra) , a tę
drugą nazwę nadałem już z pięćdziesiąt lat temu podejściu na Halę Królową
(czyli ze Stawiańskich Rówienek na Królowe Rówienki). Chodzi o to, że zwykle
podchodzimy tam zmęczeni po całym dniu – w młodości po Orlej Perci, teraz … po
spacerze po dolinie. Tak czy owak, zmęczenie jest podobne.
Spacer
zaspokoił moje pragnienie … takiego właśnie spaceru. Nie wchodzić na szczyty,
tylko powałęsać się po dolinie. Rzadko to robimy, prawda, dążąc Ku Szczytom.
Nie zrobiłem tylko pięknej trasy z Kotlinki Świnickiej na Karb. Podobno
niebezpieczna. Nie „podobno”, tylko na pewno jest miejsce, gdzie łatwo się
pośliznąć i zlecieć kilkadziesiąt metrów po skałach. Ale właśnie dlatego, że
szwendałem się powolutku, co chwila przystawałem, patrzyłem – dlatego nazwałem
to wycieczką dla ludzi o mocnych nerwach.
Porcję
sentymentalizmu przeżyłem, jak zwykle, na Karczmisku. Po pierwsze, to ten
cholerny dylemat: czy przez Boczań wracać, czy przez Jaworzynkę (szlak
niebieski prosto, żółty skręca krzynkę…). Po drugie to jest prawda, że tam
żegnamy góry, a witamy … Zakopane. Po trzecie, normalne wspomnienia z kategorii
„gdzieżeś, druhu!”. Po czwarte, przypomniałem sobie o kolejnym „szpanerskim”
zejściu z przełęczy, praktykowanym niegdyś przez taterników. Schodzimy
(zbiegamy) do Jaworzynki, ale nie ścieżką, tylko wprost z przełęczy w kierunku
widocznych w dole skałek przypominających koguta (i dlatego nazywało się to
zejściem „na koguta”). Istotnie, dla sprawnego młodzieńca jest to atrakcyjna
droga. Stromym szybko się zbiega, a potem idzie się prawie płasko doliną. Ale
na to się nie odważyłem. Z dużą ulgą powitałem mostek na strumyku w Kuźnicach.
Nogi mnie już bolały, bardziej wepchnięto mnie do busa, niż sam wsiadłem. W
restauracji na Rondzie (byłem na krótko przed zamknięciem) poprosiłem o coś do
picia … i zobaczyłem, że stoi kilka szklanek kompotu, miał w sobie jabłka,
gruszki i jeszcze chyba coś. „Poproszę je wszystkie”. Pani bufetowa (nie mówię
tu o pani prezydent Warszawy!) doceniła moją fantazję i powiedziała: „a, one
już i tak nie zejdą, może pan wypić wszystkie za darmo”. Powiadam wam, siódma
szklanka była równie smaczna jak pierwsza. Dla tej siódmej szklanki kompotu
warto było się szlajać po górach. Polecam.
Poniżej:
kilka zdjęć. Ale najpierw wiersz Anny Milewskiej, z tomiku „Zawirowania”.
Czarny
Staw Gąsienicowy
Witam
się z nim po latach – latach
tak samo
pięknych jak za młodości
naszej a
chwili dla niego
koloru nie
zmienił
kosówki nie
przerosły
jagodziska te
same
za to widzę
że chyba
można by
przejść suchą stopą
po jasnej
smudze co leci
z Karbu na
wyspę wprost
gdyby ktoś
umiał chodzić po świetle
Gdyby to
umiał ktoś! 6
czerwca 2003
Nie umiem chodzić po smudze światła. Ale piękne
to to jest. Tak, jak Twój wiersz, Aniu!
Światło i cień. Granaty
jeszcze w słońcu, Kozi w cieniu, a zza Karbu słońce figlarnie oświetla ten
charakterystyczny ząb nad Zmarzłym Stawem. Godzina 14:30.
Zielony Czarny Staw
UFO NAD GĄSIENICOWĄ. Szuka miejsca do
wylądowania. Mam nadzieję, że Was to przeraża.
No i czego
się było bać? To tylko
czternastościan . I takie małe…
No, ale
może to początek inwazji? Na wszelki wypadek weźcie aspirynę.
Dziękuję,
że przeczytaliście moje refleksje. Michał Szurek
|