Młodość, góry, PRL

(SKT, czerwiec 2001)



Z przewodnikiem na Gerlach

Marcin Kuczma

Vodca, cztery panienki i ja. Bo to było tak. Południowe zbocza Tatr, słoneczne, pachnące. Pamiętasz, eSKaTowcze, dziś drugiej, a ongi pierwszej młodości, tamte radosne wyjazdy za Rybi Potok? Czasy były ciekawe. Rosła w siłę, żyliśmy coraz dostatniej. Każdy miał prawdziwą wkładkę paszportową, a także dokument osobisty jeszcze o wiele ważniejszy --- książeczkę walutową. Mógł co roku zakupić ileś-tam korun, a za nie przez tydzień lub dwa spać na taborisku, pić piwo, zagryzać sałatką jajeczkową, no i jeździć elektriczką i lanowką. I w żadnym razie nie wyrzucać biletów, bo na ich podstawie można było później część wymienionych korunek jakoś-tam przekwalifikować i tą metodą coś z bezcennego rocznego limitu zaoszczędzić. Jako się rzekło, czasy były niebanalne.

Łysa Polana już za nami, siedzimy w knajpce i snujemy plany. Jakie wycieczki nam proponujesz? Taka siaka góra, dolina, pleso, sedlo. Marcin, a nie poszlibyśmy na Gerlach? No bo wiesz, on najwyższy. Kochane, tyle jest miejsc tak pięknych, wycieczek tak fajnych. No tak, ale on najwyższy . Cóż, dżentelmeni nie spierają się o fakty.

Wszyscy bywalcy tamtych rejonów wiedzą, że chodzenie poza szlakami znakowanymi jest niedozwolone, co nie znaczy, że niemożliwe. Jedynie rejon Gerlacha jest pod stałą kontrolą; tam faktycznie pilnują. Pragniesz na całe Tatry spojrzeć z góry, musisz iść z przewodnikiem. Można, czemu nie, tylko że koruny... Przeliczamy zawartość portmonetek. Chcecie koniecznie na tego najwyższego? Chcemy. No to już, do biura przewodników; umawiamy się na godzinę siódmą za dwa dni przy Śląskim Domu.

Dobra pogoda, czyste rześkie powietrze, staw już za nami, pierwsze podejście, niezłe tempo narzucił, trochę sapiemy. Wieczny Deszcz, Kwietnica, kolejne piętra doliny, ależ szybko idziemy. Skały, łańcuch, “próba”, przed nami nie tak znów krótkie podejście uboczą równolegle do żlebu. Neje to t'ažke, ale namáháve. Może by na chwilkę przystanąć, odsapnąć? Nie teraz! Vodca dziarskim krokiem rżnie do góry, my za nim, chyba faktycznie nie jest ciażko, ale że namachawie jest, to fakt. Idziemy bez zatrzymania, wódz odsadził się od nas o niezłe parę kroków. Z dawnych opisów wiemy, że etos przewodnika nakazuje zachęcać uczestników wycieczki krzepiącym słowem; ten nasz raczej nas pogania słowami poirytowanymi.

Patrzę na zegarek: godzina i dziesięć minut. Dooobre tempo --- tylko, u licha, po co? Dziewczyna idąca jako pierwsza z naszej piątki staje: --- Nie dam rady za nim nadążyć, nie dogonię go. --- Na to Kama, wnerwiona tak, jak to ona potrafi: --- Nawet nie próbuj gonić! Przeciwnie, przysiądź na chwilę, uspokój oddech. On tu jest na służbie, my mu płacimy, on musi zaczekać!

Przewodnik jest już kilkadziesiąt metrów przed nami. Odwraca się ku nam, woła dramatycznie: L'udia, ja nemam čas, ja nemam čas!! Tu we mnie złe wstąpiło:

- Ty nemaš čas?! A čo že to znamena, že ty nemaš čas? To neje beh na rýchlost', to je vedéná turá ! Pozri do sprievodci, každý poveda: na Gerlachovský Št'ít, od Sliezskeho domu štyri hodiny, alebo štyri a pol! Ja nemam taku hrdost' chodit' lepšie ako Paryski, Puškáš, Andráši...

On na to: Aj ja nemam taku hrdost', ale dneska sa už tak nechodí , dve hodiny a pol to je norma}. I dyskutuj tu z takim.

Wielu górołazów uważa ten kawałek podejścia za męczącą nudę. Niesłusznie. Tu warto spoglądać za siebie, jak to dwupiętrowa ściana Granatów i Staroleśnej nabiera honornego wyrazu; jak spoza jej trzech czy czterech czubków wynurzają się Jaworowe, Lodowy, Durny, łomnica; jak staje się przejrzysta konfiguracja grani i dolin. A w oddali sinieją pasma Gór Lewockich, Rudaw Słowackich; a w dole, coraz głębiej, ów czyściuśki stawek pod Gulatym Kopcem.

Stajemy na przełączce. Otwiera się widok szeroki. Niżne Tatry w całej rozciągłości. Pasma gór i pogórzy Liptowa. Głęboko pod nami Gerlachowski Kocioł, przed nami najbardziej urokliwy kawałek drogi: trawers wysoko ponad Kotłem. Odrobina ekspozycji: przewodnik wyciąga linę. Wiąże nas w odstępach czterometrowych i rusza z kopyta. Za chwilę koniec trawersu, znów do góry.

Ma chłop parę, trzeba mu to przyznać. Jestem na końcu, cztery osoby miedzy nim a mną, a czuję, jak mnie ciągnie. Kama wrzeszczy: - Daj luzu, nie mogę się normalnie poruszać! -- Gdzie tam, lecimy w górę jak na wyciągu orczykowym.

Gdy daje się zamienić parę słów, mówię mu: - Jak ci się tak śpieszy, leć! Popraw swój rekord, my spokojnie zajdziemy w swoim czasie. Pogoda dobra, chodnik wydeptany, orientacja nietrudna, nic się nam nie stanie, to nie Matterhorn. Troszkę zwolnił, nie na długo. Ale też i do szczytu już nie było daleko. Jeszcze przekroczyć te kilka żeber na zachodniej ścianie Małego i Pośredniego G., trochę w górę, trochę w dół, i oto kociołek w Batyżowieckim Żlebie. Jeszcze dziesięć minut i koniec - wyżej iść się nie da. Czas wejścia znakomity. No, ośmieszyliśmy wręcz Paryskiego, Puškáša, Andrášiego. A może jednak oni nas?

Przewodnikowi twarz się rozjaśniła. Nawet nam pozwolił dwadzieścia minut na szczycie spokojnie posiedzieć, widoki popodziwiać. Zaczął żartować, myśmy odpoczęli, nastrój się poprawił. Zwykłe zejście żlebem, Próba Batyżowiecka, niżej znów trochę ekspozycji, i jesteśmy w terenie zupełnie bezproblemowym. Pod nami Białe Skały, a dalej ścieżka po piargach doliny. Przewodnik inkasuje opłatę, spogląda na zegarek. - Už jedenast' za štvrt', musim letiet', d'akujem, dovidenia - i wielkimi susami czmycha w dół.

Patrzymy po sobie; nasze myśli odczytujemy wzajemnie bez trudu. On rzeczywiście nemal čas. Dlaczego? czort go wie, nieważne. Schodzimy, nareszcie bez pośpiechu. Kawał dnia przed nami; układamy się w dolinie na wielkich wantach, do magistrali nam nie śpieszno. Rozkoszujemy się nieróbstwem.

Naraz patrzymy: ścieżką nieopodal, w górę doliny, w kierunku Białych Skał, a któż to idzie? Nasz vodca, a za nim posłusznie piątka turystów. Wszystko jasne, do spotkania z nimi przy Batyżowieckim Stawie o jedenastej tak się śpieszył. Idą raczej szybko, wchodzą w skały, kierują się pod Próbę Batyżowiecką, i dalej do żlebu, i żlebem w górę. Ostro ciągną. Miłej wędrówki, kochani! My już nie musimy. Po dalszej godzinie wylegiwania, leniwym krokiem, schodzimy do stawu, i magistralą w lewo, z powrotem w kierunku Doliny Wielickiej. Kocioł Gerlachowski, do którego niedawno zaglądaliśmy z góry, teraz zawieszony ponad nami. Choć jesteśmy o tyle niżej, widoki i stąd śliczne. Sielskie Podtatrze, sznureczek uzdrowisk wzdłuż trasy elektriczki. Niżne Tatry znakomicie urosły. Z pasa startowego wznosi się samolot. Na lecący aeroplan spoglądamy z góry.

Statecznie człapiąc, nieśpiesznie docieramy do Śląskiego Domu. Ale pyszne to piwo, ale smaczne żarełko! Dochodzi godzina trzecia. Przed budynkiem piątka turystów szykuje się do wymarszu. Wyglądają, jakby sposobili się do jakiejś ambitnej tury. O tej porze? Czemu nie. Tylko jakby na coś czekali.

Na coś? Na kogoś! Nasz znajomy vodca zjawia się punktualnie, poprzednią piątkę pozostawił zapewne pod Próbą Wielicką. Zbiera drużynę i raźno rusza, ścieżką wzdłuż stawu, popod Wieczny Deszcz. Nietrudno zgadnąć, dokąd ich prowadzi.

I tylko nie wiem, czy to już tego dnia ostatni jego kurs na najwyższy szczyt tatrzański, czy też przy Batyżowieckim Stawie jest umówiony z kolejną grupą o dziewiętnastej. Latem dni długie, a spod Próby można schodzić i po ćmoku. Ale nawet jeśli przyjąć, że dniówka obejmuje tylko trzy tury, po przemnożeniu przez trzydzieści dni w miesiącu wychodzi dość sensowny zarobek. Tylko robota chyba ciut nudna, no i denerwująca, gdy klienci się zbyt niezdarnie wloką.

Za parę dni koniec naszej tegorocznej Słowacji. Przeliczamy zachowane bezcenne bilety z kolejek i autobusów. A pokwitowanie za vedéný výstup na Gerlachovský Št'ít, czy też się do czegoś przyda? Jasne! Kama: Przecież on nas regularnie wciągnął na górę, w czym to gorsze od lanowki? .....

Jak to śpiewał Bard niezapomniany głosem ochrypłym? Otwiesnyje stieny, a nu, nie zjewaj, ty zdjes' na wiezjenje nie upawaj. Zawsze się dziwiłem, o jakie wiezienie chodzi. Teraz wiem. Choć ścieżka na Gerlach nie prowadzi przez otwiesy, myśmy zostali na ów szczyt autentycznie wywiezieni.


Z bratnią wizytą u przyjaciół

Andrzej Krasiński

Wstęp (po latach)

W czasach PRL można było odwiedzać słowacką stronę Tatr w ramach tzw. “konwencji turystycznej”. Należało wypełnić druczek w rejonowej komendzie Milicji Obywatelskiej i po odczekaniu paru tygodni dostawało się “przepustkę”, która uprawniała do pobytu po słowackiej stronie Tatr i w ich bliskiej okolicy przez 7 dni. W ciągu roku kalendarzowego można było wykorzystać dwie takie przepustki. Był to marny szczątek prawdziwej konwencji, która obowiązywała do 1939 r., ale w latach 1956 – 1981 była to jedyna powszechnie dostępna metoda zwiedzania słowackich Tatr.

W roku 1968 pojawiła się jednak niespodziewana przeszkoda. Czechosłowację odwiedziła duża zorganizowana grupa turystów z krajów Układu Warszawskiego, poruszająca się, wyjątkowo w tamtym sezonie, nie autobusami, jak to zwykle bywało, ale, z powodu dużej ilości sprzętu, czołgami. Aby ograniczyć naturalne trudności, związane z przyjęciem tak dużej liczby gości, władze PRL zawiesiły wydawanie przepustek na pewien czas.

Autor niniejszego tekstu złożył swój formularz w MO z dużym wyprzedzeniem i przepustkę dostał. Jego kolega i ówczesny partner wycieczek tatrzańskich, Paweł S., złożył swoje papiery za późno. Nie chcieliśmy się rozdzielać, więc postanowiliśmy powetować sobie tę stratę inaczej. Pewnego sierpniowego dnia przeszliśmy z Morskiego Oka na Halę Gąsienicową starą, klasyczną trasą Chałubińskiego. Poniższy tekst jest fragmentem dziennika górskiego, napisanym jesienią 1968 r., nieco podretuszowanym stylistycznie.

----------*****----------

Dziś znów od rana snują się chmury. Nie chcemy marnować jeszcze jednego dnia. Rezygnujemy z powtórnego ataku na Wołowy Grzbiet i decydujemy się na naszą nielegalną wycieczkę.

Deszcz zaczyna lekko kropić, gdy jesteśmy na zakosach “ceprostrady” poniżej progu Doliny za Mnichem. Potem stopniowo mżawka przechodzi w zwyczajny deszcz, ale dzięki takiemu stopniowemu przejściu nawet nie zauważamy zmiany.

W Dolinie za Mnichem od razu zdobywamy nowe doświadczenie – zielony porost na głazach, który dobrze trzyma, gdy jest suchy, pod wpływem deszczu staje się zdradziecko śliski. Najpierw ja tracę równowagę, pośliznąwszy się na głazie, potem Pawełek siada z rozmachem z tej samej przyczyny. Kawałek dalej znów widzę, jak Pawełek tańczy “kozaka” na jakimś zielonym głazie.

Przykre głazy kończą się u stóp żlebu pod Wrotami Chałubińskiego. Żlebem podchodzi się znośnie. Na przełęczy stoi tablica, głosząca w pięciu językach, że znajdujemy się na granicy państwa, której, broń Boże, nie wolno przekraczać. Naszą pierwszą reakcją jest próba zwalenia tablicy, ale jest przyśrubowana do solidnej metalowej rury mocno wbitej w skałę. Ktoś bardzo się nad tym napracował. Dwa lata temu jeszcze jej tu nie było – widać szybki postęp w stosunkach międzynarodowych.

Odpoczywamy chwilę na przełęczy, a potem schodzimy na południową stronę, w obcy kraj. Obcy? Ale przecież on jest taki sam! Tym niemniej, od tej pory człowiek ubrany w zgniłozielony mundur ma prawo do nas strzelać, ponieważ przekroczyliśmy linię, którą grupa innych ludzi nazwała “granicą dwu państw” i przywiązuje do niej duże znaczenie.

Południowe zbocze jest porośnięte gęstą, wysoką trawą. Deszcz tu nie pada. Widzimy w dole Ciemnosmreczyński Staw Wyżni.

Niedaleko stawu trawki się kończą, wchodzimy na rumowisko tu i ówdzie przetykane ściankami skalnymi. Zielony porost znów daje się we znaki, ale teraz jesteśmy ostrożni.

Na jakiś czas przejaśnia się, nawet wychodzi Słońce. Odsłania się górny kocioł Doliny Piarżystej, widzimy ściany Cubryny, Cubrynki, Piarżystych Czub, Koprowego Wierchu i Pośredniego Wierszyka. Na prawo, w dali, widać masyw Kop Liptowskich: Krzyżne, oba Gołe Wierchy, Wielką Kopę i Cichy Wierch. U stóp Cichego Wierchu widać Kobylą Dolinkę. Pawełek proponuje trawers do niej. Rzeczywiście, leży ona na tym samym mniej więcej poziomie, co Dolina Piarżysta. Po drodze jednak mogą być trawki i kosodrzewina, a poza tym byłby to czyn niesportowy – jeśli już naruszamy granicę, to tym lepiej, im bezczelniej.

Idziemy więc nikłą ścieżynką. Nasze buty ustawicznie zbierają wodę z mokrej trawy i wkrótce są straszliwie przemoczone. Niebo zakrywa się chmurami z powrotem, wkrótce zaczyna padać, potem lać. Nad Niżnim Stawem Ciemnosmreczyńskim ścieżka idzie cały czas przez podmokłe trawki lub śliskie kamienie.

Pawełek przypadkiem znajduje kolebę – dwa olbrzymie, płaskie bloki skalne ustawione w domek z kart, jedno wejście do domku zastawione trzecim blokiem. Wewnątrz kapie woda ze stropu, ale koleba jest tak przestronna, że wystarcza suchego miejsca na ustawienie plecaków, rozłożenie peleryn i wygodne usadowienie się. Wchodząc do koleby zauważamy na ryglu Niżniego Stawu dwóch podejrzanie zachowujących się ludzi. Mimo ulewy chodzą tu i tam po brzegu, długo przystają i najwyraźniej obserwują nas przez lornetkę. Są jakieś 200 m od nas i mogą nas widzieć równie wyraźnie, jak my ich. Staramy się zachowywać w sposób jak najmniej podejrzany, toteż zabieramy się do jedzenia. Faceci cały czas krążą.

Po zjedzeniu “obiadu” Pawełek wpada na pomysł pozbycia się wilgoci zawartej w jego ubraniu: bez skrępowania zdejmuje spodnie i wyżyma wodę z nogawek, potem to samo robi ze skarpetami. Kiedy następnie ja wykonuję tę samą czynność, w tajemniczych facetach najwyraźniej znikają ostatnie podejrzenia, bo podreptawszy w miejscu odchodzą.

Korzystając z przerwy w deszczu ubieramy się szybko i wychodzimy. Przez ten czas na ryglu stawu pojawia się na krótko dwu innych facetów, ale zaraz odchodzą. Ledwo opuszczamy kolebę, deszcz zaczyna lać znów. Nie zwracamy na to uwagi, teraz nam nawet sprzyja, bo wchodzimy w najbardziej niebezpieczny obszar – tu najłatwiej spotkać turystę, strażnika lub WOP-istę. Po przeraźliwie śliskim błotku, niemalże korytem strumienia, schodzimy w kierunku Ciemnych Smreczyn. Wokół nas wysoka, niezbyt gęsta kosówka, rosnąca płatami.

Cały czas z niepokojem wypatrujemy ludzi, gotowi ukryć się lub rzucić do ucieczki. Umawiamy się, że jeśli kogoś spotkamy, to pozdrowimy go z niemiecka “Guten Tag” – Niemców tutaj lubią, więc od miejscowych nic nam nie zagrozi. Jeśli będzie to Niemiec, to oczywiście rozpozna cudzoziemców, ale od Niemców tym bardziej nic nam nie grozi.

Tymczasem znienacka coś, co z daleka wyglądało jak biały głaz, okazało się Niemcem przykrytym peleryną z folii. Niemiec podniósł się na nasz widok, a rozmowa z nim przebiegała mniej więcej tak:

- Guten Tag – powiedział Niemiec.

- Y.....Y – powiedzieliśmy my (to znaczy zapomnieliśmy języka w gębie i zrobiliśmy miny nadzwyczaj głupie).

- Es ist ja alles nichts – dodał składając pelerynę.

- Y.....Y.

- Waren Sie dort am See?

- Y.....Y.

- Zurück?

- Ja.

Po tak miłej rozmowie rozstaliśmy się. Ścieżka wyszła znów na podmokłą trawiastą polankę. Tu była ułożona dróżka z głazów, ale zdążyłem już nabrać tyle wody do butów, że czułem, jak chlupie i przelewa się.

Na przeciwległym krańcu polany – rozwidlenie ścieżek i drogowskaz. Nasza dotychczasowa ścieżka idzie dalej przez Dolinę Koprową do Trzech Źródeł (a tam, w chacie kapitana Rašu, bosko wygodne łóżka...), my zbaczamy w prawo, do tyłu. Osiągnęliśmy punkt najbardziej oddalony od granicy – około 1 km, i zarazem najbardziej niebezpieczny. Teraz z każdym krokiem niebezpieczeństwo wykrycia przestępstwa będzie malało.

Idziemy przez ponury bór świerkowy. Świerki rosną rzadko, ale są potężne i bardzo stare. Między nimi – gąszcz wielkich krzaków jagodowych, gęsto obsypanych jagodami. Po polskiej stronie takich nie ma.

Las wkrótce się kończy, dalej idziemy ścieżką przez rozległe trawiaste zbocze. Ścieżka jest w nie wkomponowana tak dyskretnie, że z daleka, z Doliny Piarżystej, w ogóle nie mogłem jej dostrzec. Zupełne przeciwieństwo polskich ceprostrad.

Wychodzimy wreszcie na próg Kobylej Dolinki. Jej dno jest niemal poziome, płaskie i bardzo rozległe, łagodnie podchodzi pod same Zawory. Muszą tu być bardzo dobre tereny narciarskie. Cały kocioł porasta bujna trawa, nie ma kamieni, pod stokami Kotelnicy widać ładny mały stawek.

Za nami odsłania się widok, rozpoznajemy Mięguszowiecki, Cubrynę, Zadniego Mnicha na jej tle, Koprowy Wierch. Ogromnymi żlebami, przecinającymi całą wysokość ścian Grani Hrubego, walą potoki, których szum dociera aż tutaj. W masywie Hrubego Wierchu oraz w jego grani widać groźne, wspaniale skrzesane, płytowe ściany.

Na Zaworach – ani żywego ducha. Również od słowackiej strony zamknięto dojście do Gładkiej Przełęczy. Pod Gładką Przełęczą od tej strony Dolina Wierchcicha tworzy podobny kocioł, jak Kobyla Dolinka. Deszcz ustał, chmury odsłoniły widok. Pawełek powtarza rytuał wyżymania spodni, tym razem uwieczniam to na c

Ścieżka trawersuje skośnie w górę przez rozległe trawiaste stoki Walentkowego Wierchu. Widać szybko zwiększającą się różnicę wysokości między nami a dnem Doliny Wierchcichej.

Po osiągnięciu krawędzi bocznego grzbietu, wysyłanego przez Walentkowy Wierch, ścieżka stromo schodzi w dół i daleko w dole przecina w poprzek Dolinę Walentkową. Potem czeka nas ciężkie, ale już ostatnie podejście na Liliowe. Jesteśmy już zmęczeni, ale trudy i niebezpieczeństwa mamy w zasadzie za sobą. Lawirujemy ostrożnie wśród oślizgłych głazów, potem na ogromnych trawiastych stokach Pośredniej i Skrajnej Turni musimy uważać na odsłonięte płyty, pokryte tym samym zdradliwym porostem.

Niedaleko Liliowego przysiadamy, aby popatrzeć na wspaniałą panoramę. Pogoda zrobiła się wręcz ładna, z naszych butów i spodni, gruntownie przemoczonych, bucha para. W dole widać ogromną Dolinę Cichą, wysoko nad nią, w masywie Kop Liptowskich, zawieszone polodowcowe kotły. Daleko widać całe Tatry Zachodnie, zabawiamy się rozpoznawan

Na Liliowem znów krótki odpoczynek. Nie chce nam się wchodzić na Beskid, więc okrążamy go ścieżką od południowej strony.

Kasprowy jak zwykle robi wrażenie wstrząsające. Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy, to wielki napis, że to granica państwa, a jak ktoś ją przekroczy, to dostanie w łeb. Szczyt opleciony jest gęstą siatką lin, a druga tablica głosi, że to dla regeneracji roślinności. Tuż obok trzecia tablica ostrzega turystów, że na tymże szczycie prowadzi się roboty strzałowe. Ha! dziwny jest ten świat. Stoi też czwarta tablica, na której wymalowano sraczkowato-upiorny znaczek TANAP. Piąta stoi nad rozrytym wykopem, ukrywającym gruby kabel, i głosi, że zła izolacja jest przyczyną porażenia prądem. Szerokim, wygodnym, równym traktem dochodzimy do stacji kolejki, mijając jeszcze kilka tablic.

Dowiadujemy się o możliwości noclegu w budynku stacji, ale sytuacja jest niejasna, więc schodzimy razem z Kacprem, którego tu spotkaliśmy. Gdy odchodzimy, na taras stacji wychodzi kolejarz i wielkim głosem woła w pustkę zapadającego zmroku:

- Uwaga, ostatni kurs!

----------*****----------

Komentarz (znów po latach). Byliśmy wtedy studentami po 4-tym roku. Typową karą za nielegalne przekroczenie granicy było w tamtych czasach, na początek, wyrzucenie ze studiów, po którym następowały inne nieprzyjemności, do kary więzienia włącznie. Pokusa wyzwania i ośmieszenia bestii była jednak silniejsza niż obawa przed konsekwencjami, a młodzieńczy optymizm podpowiadał, że złe przygody spotykają innych, ale nie nas – co się zresztą sprawdziło. Od tej pory znosiłem z filozoficznym spokojem wszystkie szykany kontroli granicznej w PRL, na przykład częste awantury o to, że na zdjęciu w paszporcie albo dowodzie osobistym nie mam brody. Myślałem wtedy ze złośliwą satysfakcją: “Nie jesteście wcale tacy groźnie skuteczni i niezawodni, jak byście chcieli. Czegoś o mnie nie wiecie.”

Po upływie ponad 30 lat rzuca się w oczy, jak wiele zmieniło się w Tatrach. Dziś (w roku 2001) byłoby nie do pomyślenia, aby w sierpniu, nawet przy bardzo złej pogodzie, przekroczyć granicę na Wrotach Chałubińskiego, a tym bardziej na Liliowem, nie zostać przez nikogo zauważonym, i na całej trasie spotkać z bliska tylko jednego człowieka. Zielony porost na głazach w Dolinie za Mnichem został wzdłuż całej ścieżki starty bez śladu butami tysięcy turystów i taterników. Chata kapitana Rašu w Trzech Źródłach już od dawna nie jest schroniskiem. Przez długi czas była domem wczasowym przedsiębiorstwa Prior, dziś pewnie zmieniono też jej nazwę. Szlak z Zaworów na Gładką Przełęcz dziś jest otwarty, ale ścieżka, kiedyś też znakowana, z Zaworów w poprzek Doliny Walentkowej na Liliowe, zarosła bez śladu i trudno nawet rozpoznać, którędy biegła. Nie do pomyślenia byłoby też, żeby konduktor z kolejki linowej zwoływał pasażerów na ostatni kurs. Jest ich dziś pod dostatkiem o każdej porze, a troska o spóźnionych i zagubionych sama zagubiła się w zamęcie rewolucji ustrojowych.

Jedno tylko zjawisko trwa niezmiennie – demonstracyjna (choć raczej pozorna) czujność służb granicznych po obu stronach. Tablice na granicach są dziś może mniej okazałe i wielojęzyczne, ale nadal nie przywrócono większości starych szlaków znakowanych, które kiedyś, jeszcze w latach 60-tych, dochodziły do granicy z obu stron. Od niepamiętnych czasów zamknięte pozostają słowackie szlaki na Przełęcz pod Chłopkiem i Wrota Chałubińskiego oraz polskie na przełęcze Gładką i Bobrowiecką. Jedyne szlaki przekraczające granicę, które przetrwały, są albo połączone z bardzo dalekimi dojściami (jak przez Rysy czy Wołowiec), albo łatwe do obserwowania (na Kasprowym), albo patrolowane przez żołnierzy po obu stronach (Doliny Tomanowe i Dolina Cicha).

 

Komentarz do komentarza (M.Sz.). W latach międzywojennych Polska i Czechosłowacja bardzo się nie lubiły oficjalnie ... a granicę w Tatrach można było przekraczać w dowolnym miejscu, jeśli tylko miało się bumagę ze starostwa w Nowym Targu albo legitymacje PTT. Po wojnie weszliśmy w skład wielkiej rodziny socjalistycznej i trzeba było bacznie na siebie uważać, jak to w rodzinie....


Druga wizyta u przyjaciół

Andrzej Krasiński

Komentarz dopisany po latach: Opisana wyżej wycieczka przez Ciemne Smreczyny odbyła się w pierwszej połowie sierpnia 1968. Trwały już przygotowania do “bratniej pomocy” w Czechosłowacji – turyści w czołgach już tam krążyli, ale nazywało się to “wspólnymi manewrami Układu Warszawskiego”. Ludzie przewidywali możliwość inwazji, ale myśleliśmy o niej z niedowierzaniem. Przecież przez tyle lat uczono nas w szkole o wspólnocie narodów socjalistycznych miłujących pokój. Wyczuwaliśmy w tych naukach fałsz, wydawało nam się jednak, że teoretycy ustroju będą dbać o pozory wiarygodności. Inwazja byłaby zdarciem maski. Reżim już raz tę maskę zdjął w naszej obecności – w Warszawie w marcu 1968, ale tamto można było jeszcze ukryć i załgać przed światem. Inwazja na drugi kraj byłaby otwartym przyznaniem się do klęski całej ideologii – do tego, że całe to “braterstwo” jest wymuszone.

Wszyscy dziś wiemy, co się potem stało. Byliśmy, w drugiej połowie września, znowu w Tatrach. Nie wiedzieliśmy wtedy, na jak długo zostaniemy odizolowani od Słowacji. Tym silniejsza była pokusa, żeby jeszcze raz tam zajrzeć. Zła pogoda była, rzecz jasna, korzystną okolicznością. Tak doszło do wycieczki w niezwykłych warunkach – podczas wiatru halnego. Cytuję z dziennika.

----------*****----------

Już rano, gdy obudziliśmy się, wiało dość silnie, a na dworze było niezbyt ciepło. Zostawiliśmy zbędne bagaże w schronisku i idziemy. (Dopisek po latach: to było prywatne schronisko rodziny Blaszyńskich “Pod Zawiesistą”, dziś już od dawna nieistniejące, choć budynek nadal stoi.) Pogoda nie wygląda na deszczową, ale nad Wołowcem i Jarząbczym Wierchem bez przerwy włóczą się chmury o ponurych kolorach.

Gdy dochodzimy do grani (między Wołowcem i Rakoniem), skrywają ją chmury. Na samej grani wita nas silna wichura, wymrażająca każdą odsłoniętą część ciała. Chowam ręce do kieszeni, ale nie mam dziś berecika ani kapturka, więc moja głowa cierpi.

Mimo wichury otacza nas jednolita, gęsta mgła, wiatr jej nie przewiewa. Posuwamy się rządkiem w stronę szczytu Wołowca. Mgła dziś nam w pewnym sensie sprzyja, bo osłania przed oczami niepożądanych gapiów, ale też ukrywa przed nami wszelkie widoki.

Osiągamy po nieciekawej wędrówce grzbietem w gęstej mgle szczyt Wołowca, gdzie odpoczywamy. Przyszliśmy tu w niecałe 3 godziny od schroniska zamiast czterech. Wicher ziębi niemiłosiernie i wkrótce, zupełnie przemarznięci, ruszamy w dalszą drogę. Z początku wysuwam się z Markiem na prowadzenie, ale trójka naszych towarzyszy zostaje zbyt daleko z tyłu i czekamy na nich. Gdy tak oczekujemy, wiatr, jakby zapowiadając dalsze sensacje, cichnie na moment, po czym ze zdwojoną siłą uderza z całkiem innego kierunku, w chwilę później gwałtowne zawirowanie rzuca nas na trawę i obsypuje drobnymi kamykami.

Po połączeniu się grupki na czoło wychodzi Pawełek z Hanią. Zbiegają szybko. Ewa nie ma ochoty biec, zostajemy więc nieco z tyłu. Cały czas jesteśmy w gęstej mgle, tylko teraz wściekły wicher miota od czasu do czasu duże krople wody. Nasze kurtki i włosy są mokre.

Na Jamnicką Przełęcz schodzimy w 10 minut. Spotykamy tam Pawła i Hanię i razem idziemy dalej. Mgła nie rzednie ani na chwilę.

Ścieżka na Rohacze prowadzi z początku łatwymi zakosami przez trawiasto-piarżyste zbocze, potem przez pas łatwych skałek, wreszcie podprowadza pod skały grani. W kilku miejscach ekspozycja jest duża, na obie strony. Kilka razy trzeba przejść na nogach po wąskim grzbiecie grani, przed jednym z takich miejsc Marek zostaje i nie chce iść dalej. Miejscami trzeba się wspinać na całkiem ciekawe ścianki, wreszcie ubezpieczony łańcuchem komin wyprowadza na wierzchołek Rohacza Ostrego. Cały czas gęste mleko i wicher, który teraz staje się lodowaty. Przy wspinaczce trzeba chwytać się wilgotnej skały rękami, zmoczone przy tym ręce tym bardziej marzną.

Na szczycie siedzimy krótko, bo i tak nic nie widać. Przy takiej wichurze i we mgle nie ma sensu chodzić na Rohacza Płaczliwego – nie uznalibyśmy go za “zaliczony” i musielibyśmy pójść tam jeszcze raz. Posilamy się kostkami cukru, najbezczelniej w świecie zostawiamy w puszce bilecik z naszymi nazwiskami i przemarznięci na kość zaczynamy zejście. Ewa boi się trochę ekspozycji, więc w kominku schodzę przed nią i dyktuję jej, krok za krokiem, stopnie i chwyty. Muszę przy tym stać przez dłuższy czas w jednym miejscu, trzymając się ręką lodowatego, mokrego łańcucha. Po zejściu rękę mam niemal odmrożoną. Długo dokucza mi piekący ból; takie coś nie zdarzyło mi się dotąd nawet w zimie. A przecież to jeszcze ostatni dzień kalendarzowego lata!

Marek, zziębnięty na kość, zawrócił i zaczekał na nas niżej. Szybko wracamy na Jamnicką Przełęcz i idziemy dalej w kierunku Wołowca.

Wiatr oszalał. Ze stałą siłą, bez porywów, dmie tak mocno, że utrudnia utrzymanie równowagi, trzeba się pochylać. Nie dochodząc do szczytu Wołowca idziemy długim trawersem przez jego zbocza na Doliną Rohacką. Postanawiamy, dla urozmaicenia, wrócić grzbietem Długiego Upłazu.

Dochodzimy do grzbietu Wołowca i zbiegamy w dół. W pewnej chwili, w jakimś podmuchu wiatru, chmury unoszą się w górę i odsłaniają widok na Stawy Rohackie, Dolinę Smutną i Dolinę Rohacką. Stajemy, aby przyjrzeć się panoramie; nagły silny podmuch zmusza mnie do oparcia się dłonią o ziemię. Zanim zdążyłem ją cofnąć, Pawełek zrobił nieświadomie krok w dół i przydepnął mi rękę, unieruchamiając mnie w zgiętej pozycji. Huk wiatru zagłuszył moje protesty, musiałem klepnąć go drugą ręką w łydkę i pokazać, co się dzieje.

Widok wkrótce zasłonił się, poszliśmy więc dalej. Mniej więcej w połowie Długiego Upłazu wychodzimy z zasięgu chmur, zostawiamy za sobą pełen grozy, ponury pejzaż. Wiatr dmie tu tak silnie, że aż popycha naprzód. Rozpinam kurtkę, rozpościeram na boki jej poły i próbuję żeglować. Ustawiony “pełnym żaglem” do wiatru, podskakuję do góry. Ale nie zostałem pchnięty naprzód nawet o pół metra. Za ciężki jestem.

Od Łuczniańskiej Przełęczy idziemy trawersem po stokach Grzesia na siodło w jego grzbiecie. W momencie wyjścia na grań daje się odczuć zmiana siły wiatru – to już nie wichura, lecz huragan. Spycha nas w bok, w kosodrzewinę. Trzeba z całych sił nastawić się przeciwko niemu, aby nie zwalił z nóg. Romantyczny termin “świst wiatru” nie ma tu zastosowania, w uszach słychać nie świst, lecz drażniący, głośny hałas. Aby się porozumieć, musimy z wysiłkiem przekrzykiwać wiatr. Wieje on od mojej prawej strony, stok opada w prawo, muszę iść ustawiony prostopadle do zbocza, aby utrzymać równowagę. W pewnej chwili odwróciłem się w prawo, aby spojrzeć “potworowi” w oczy. W ten sposób powiększyłem mój przekrój prostopadły do kierunku wiatru i momentalnie zostałem powalony. Stojąc twarzą do wiatru mogę utrzymać się na nogach tylko z wielkim wysiłkiem, odruchowo zaciskam przy tym zęby i pięści. Mało tego. Jeśli otworzyć usta, nadymają się one sprężonym powietrzem jak balon.

To wszystko jest ostatecznie na swój sposób zabawne, lecz kiedy w pobliżu grzbietu wiatr zaczyna podpychać mnie do góry i usiłuje przerzucić na drugą stronę, zaczynam, szczerze mówiąc, bać się go trochę.. Schodzimy czym prędzej i gubimy ścieżkę, która schodzi tu niezgodnie z mapą. Trafiamy na rozległe borówczyska z mnóstwem borówek i jagód. Wiatr jeszcze tu płata nam figle – jest na tyle silny, że potrafi wydmuchnąć z dłoni wszystkie borówki, gdy zbliża się ją do ust.

Schodzimy z Grzesia nowym dla nas szlakiem, wprost do Bobrowieckiego Żlebu. Las ani trochę nie ucierpiał od wiatru. Wyobrażam sobie teraz, jaką straszną siłę musiał mieć majowy huragan, łamiący drzewa jak zapałki na całych połaciach lasu.

Po kolacji w schronisku dziewczyny wychodzą pierwsze, bo spieszy im się do Zakopanego, my wychodzimy w 40 minut po nich. W dolinie wiatr jest znacznie słabszy, ale w przewężeniu Wyżniej Chochołowskiej Bramy znowu mamy niezły wydmuch.

Na Siwej Polanie kierujemy się zielonym szlakiem do Kir, ale gubimy drogę po ciemku i zatoczywszy obszerne półkole wracamy na szosę z Hucisk z powrotem na tej samej polanie.

Od jutra przenosimy się w Tatry Wysokie.

----------*****----------

Uzupełnienie (po latach). “Zeszyty zdobywców”, owinięte w torby z folii i ukryte w mocnych metalowych tubach, nadal są pozostawiane na niektórych rzadziej odwiedzanych szczytach słowackich Tatr, na przykład na Szatanie, Ganku, Rumanowym, Pośredniej Grani. Na Rohaczu Ostrym nie ma już takiej puszki, bo w sezonie przewalają się tamtędy wielkie tłumy i pewnie trzeba by było codziennie wykładać nowy zeszyt. W 1968 r. był to, jak widać, szczyt rzadko odwiedzany. Notatka w moim dzienniku, że zostawiliśmy tam “bilecik”, świadczyłaby, że w puszce nie było zeszytu, tylko wpisy na pojedynczych kartkach.

Nie zanotowałem w moim dzienniku, co jeszcze zostawiliśmy w puszce na Rohaczu Ostrym. Przez ostrożność nie chciałem pozostawiać zbyt wielu pisanych dowodów przeciwko sobie, a dziś nie jestem pewien, czy pamiętam nasz wpis dosłownie. Przejrzeliśmy wpisy innych “zdobywców” i znaleźliśmy notatkę, sporządzoną przez grupę radzieckich turystów, o następującej treści: “Przyjechaliśmy ze Związku Radzieckiego, aby zwiedzić góry Czechosłowacji i stwierdziliśmy, że nasze radzieckie góry są piękniejsze”. Pod tym ktoś dopisał komentarz po słowacku: “Jeśli wam się tu nie podoba, to nie przyjeżdżajcie. Nikt was tu nie zapraszał i nie będziemy za wami tęsknić”. Fakt, że Słowacy czytają te notatki i reagują na nie, nasunął nam pomysł, aby napisać do nich kilka zdań od nas. Nie mogliśmy powstrzymać “bratniej pomocy”, ale czuliśmy potrzebę podkreślenia, że udzielono jej nie w naszym imieniu i bez pytania nas o zdanie. Wpisaliśmy więc taki mniej więcej tekst: “Do Braci Słowaków. Jesteśmy z Wami. Trzymajcie się i nie dajcie zgnębić ....” [Nie powtórzę tu tego słowa, usprawiedliwiała je emocja chwili. Cenzuralny synonim: “łobuzom”.] “Precz z sowieckim imperializmem! Bracia! Popieramy waszą słuszną walkę.” Może ktoś to przeczytał i uwierzył, że nie wszyscy Polacy byli towarzyszami Gomułki. Może nawet ktoś te kartki przechowuje...


O tym, jak do mnie strzelano

czyli

Jak sierżant Pirożek bronił ojczyzny przed najeźdźcami, wśród których był

Maciej Popko

Dawno, dawno temu uważałem, że taternictwo jest zajęciem bezpiecznym. W 1963 roku zmieniłem zdanie; miał na to znaczny wpływ sierżant Pirożek, Czech, który wtedy strzegł granicy CSRS w Dolinie Żabich Stawów Białczańskich. Słynął on z niezwykłej kondycji i zawziętości wobec przestępców. Zaczajony w skałach koło Przełęczy pod Żabią Czubą, wyłapywał tych, którzy przekroczyli granicę choćby o krok, i sprowadzał na Łysą Polanę, za co otrzymywał pochwały i nagrody. Wkrótce jego personalia znali wszyscy taternicy w Morskim Oku.

Jakoś pod koniec lipca poszedłem z Maćkiem Pogorzelskim na drogę Sprężyny na północnej ścianie Małego Młynarza. U wejścia w ścianę znaleźliśmy się już o bladym świcie, niestety, po okresie niepogody skała była totalnie mokra, toteż po dwóch wyciągach wycofaliśmy się zjazdem z limby. Aby nie tracić dnia, przeszliśmy, nie związani, drogę Szczepańskich wiodącą na Wielkiego Młynarza.

Odpoczywaliśmy na rozległym upłazie pod szczytem, rozciągnięci na trawie; po prawie nieprzespanej nocy kleiły się nam oczy. Nagle zobaczyliśmy faceta, który biegł ku nam łatwym stokiem od strony doliny.

- Pirożek!

Senność ustąpiła w ułamku sekundy, i już pędziliśmy w górę, ku skałom grani prowadzącej w kierunku Żabiego Wyżniego; było mało prawdopodobne, że sierżant odważy się gonić nas w trudnym i eksponowanym terenie. Wtem usłyszałem krótki, wysoki ton i miękkie uderzenie o granit gdzieś blisko; prawie jednocześnie dotarł odgłos podobny do silnego klaśnięcia.

- Jezu, on strzela!

Fala strachu uniosła mnie bez udziału rozumu i woli, nigdy w życiu nie biegłem tak szybko. Padł następny strzał, na szczęście już nas zasłoniły bloki skalne. Klucząc między turnicami straciliśmy naszego prześladowcę z oczu, ale trawersując odcinek grani po stronie doliny ujrzeliśmy go ponownie: biegł jej dnem w tym samym co my kierunku. Dostrzegł nas, strzelił kilka razy; z tej odległości nie miał szans trafić, ale odgłos wystrzałów dodawał nam skrzydeł. Gnaliśmy granią, a on nam towarzyszył tam w dole, coraz to strzelając.

Kiedy dotarliśmy do masywu Żabiego Wyżniego, ominęliśmy wierzchołek i zaczęliśmy zbiegać ku Białczańskiej Wyżniej, rozglądając się uważnie. Wciąż się baliśmy, że sierżant osiągnie ją szybciej niż my. Niebawem go dostrzegliśmy; stał powyżej stawu, w żlebie opadającym z przełęczy, widocznie przestraszył się stromych progów, które go od nas dzieliły. Byliśmy więc bezpieczni; przepełniające nas napięcie zmieniło się w euforię, nad którą nie sposób było zapanować. Stanęliśmy na przełęczy i na komendę wrzasnęliśmy:

- Pirożek, ty ch...! {przyp. red.: w oryginale było “ty chamie”}

Nie zareagował, chociaż z pewnością nas usłyszał. Stał, patrząc w naszą stronę, jego sylwetka czerniała wśród piargów. Usiedliśmy na przełęczy; tętno wracało do normy, emocje opadały. Rozmawialiśmy o naszej przygodzie, nie szczędząc sierżantowi przykrych epitetów; w końcu nikt przedtem, (dodam: ani potem) do mnie nie strzelał.

Kilka tygodni później sierżant Pirożek zniknął; być może, echa wystrzałów w dolinie dotarły do jego zwierzchników i uznali, że jednak za bardzo się stara, a przecież chodzi tylko o taterników.


“Wtedy rzuciłem asekurację i pobiegłem ratować Puchatka...”

Elżbieta Król

Poranny rozgardiasz w schronisku wywołany dobrą, słoneczną i mroźną pogodą zwolna uspokajał się. Niektóre zespoły wyszły bardzo wcześnie, ale w naszej licznej kompanii klubowiczów było sporo “maruderów”, którzy wieczorami przy kolacji zapowiadali ambitne wspinaczki, ale rano tracili czas na niekończących się dywagacjach - gdzie właściwie warto by było pokazać swoją klasę. Ci zazwyczaj poprzestawali na wygrzewaniu się w jakimś zacisznym kącie Doliny...

Nie byłam umówiona z nikim tego dnia i właśnie skłaniałam się do tej drugiej opcji, gdy niespodziewanie podszedł do mnie Krasnal i zaproponował wspólne przejście grani Miedzianego. Wprawdzie słabo znałam Krasnala, ale zdążyłam już nasłuchać się różnych opowieści o nim i zaobserwować, że niezbyt chętnie jest dołączany przez kierownictwo obozu na wspinaczki, na które ma ochotę. Chyba ciągle pamiętano o tym, jak to wybrał się w kilkuosobowej grupce z Piotrem Misiurewiczem na czele na p l a n o w a n y “kibelek” na Zmarzłą Przełęcz (w celach, naturalnie, treningowych - tzn. dla sprawdzenia, czy w dobrym śpiworku puchowym można pod gołym niebem w grudniu przespać przyjemnie noc) i co z tego wynikło. Krasnal strasznie długo wpraszał się na ten swoisty happening, ale ku olbrzymiemu zdziwieniu wiary pozostałej w schronisku, przed północą zameldował się samotnie z powrotem w schronisku... Stwierdził tylko, że tam na górze było bardzo zimno i zrezygnował z odmrażania się na własne życzenie.

Następnego dnia dowiedzieliśmy się od dzielnej grupki, która wykonała plan, że Krasnal wycofał się praktycznie tuż pod przełęczą i trzeba było go sprowadzić po nocy, aż do łatwiejszego terenu, co na pewno nie przysporzyło mu sympatii...

Z przekory i trochę z poczucia koleżeństwa uznałam, że powinnam pójść z Krasnalem na Miedziane. Warunki pogodowe i śniegowe były znakomite i byłam zadowolona, że mnie wyciągnął na ten piękny graniowy spacer. Szybko weszliśmy na ramię Opalonego Wierchu i przewinęliśmy się na stronę doliny Rybiego Potoku. Byliśmy już związani liną i Krasnal pierwszy szparko posuwał się lekko w dół, na Marchwiczną Przełęcz. Zauważyłam, że wyraźnie przyśpiesza, więc stopniowo wypuszczałam kolejne zwoje liny i starałam się za nim nadążyć. W pewnym momencie stwierdziłam, że właśnie już cała lina jest rozwinięta i Krasnal za chwilę będzie mnie prowadził jak kozę na sznurku. Nie chcąc narażać się na zbędne i niespodziewane szarpnięcia liny i pragnąc uzgodnić tempo marszu zaczęłam wołać, by trochę przyhamował. Niestety, nic to nie dało - na grani wiało nam prosto w twarz i moje, widocznie za ciche nawoływania ulatywały z wiatrem, nie docierając do prowadzącego.

W chwilę później potknęłam się na skutek zawadzenia rakiem o rak i dynamicznie przewróciłam się na prawy bok. Poczułam ostry ból w prawym udzie. Mocno zaskoczona samym upadkiem w tym łatwym terenie, w pierwszej chwili nie mogłam pojąć, co się stało z nogą - skoro upadłam na głęboki śnieg. Z wolna podniosłam się i z niekłamanym zdziwieniem, jak na zwolnionym filmie, wyciągnęłam z uda własny czekan. Niestety, upadając na bok bezwiednie nadziałam się na grot czekana, który podwinął się mi w prawej ręce w ten sposób, że utkwił całą długością w mięśniach górnej części uda.

Od razu skonstatowałam, że i tak miałam trochę szczęścia - bo brakowało tylko kilkunastu centymetrów do brzucha, a przebicie powłok brzusznych byłoby znacznie gorszym wariantem. Trysnęła krew, ale od razu widać było, że nie przebiłam sobie żadnej tętnicy. Stałam nieco zszokowana na stoku i kątem oka odnotowałam pędzącego do mnie susami Krasnala.

Muszę uczciwie stwierdzić, że mój partner do tego stopnia przejął się zdarzeniem, że zaproponował przerwanie wycieczki i zniesienie mnie na barana do schroniska w Morskim Oku. Na to nie zgodziłam się. Ostry początkowo ból zwolna uspokajał się.

Po dłuższej chwili i małej naradzie uzgodniliśmy, że nie będzie “wycofu” i przejdziemy “do domu”, czyli do schroniska w Pięciu Stawach przez Miedziane. Dalszy przebieg wspinaczki potoczył się normalnie, bez przygód. Szłam oczywiście wolniej niż normalnie. Po kilkunastu krokach opanowałam angażowanie wyłącznie lewej nogi i dostawianie zranionej w możliwie bezbolesny sposób. Sprzyjało nam to, że pogoda była dobra. Wprawdzie, na grani prawie przez cały mocno wiało, ale w ferworze marszu oboje nie zwracaliśmy na to uwagi.

Krasnal zapowiadał, że czeka nas jeszcze jedyne trudniejsze miejsce na grani tj. przekroczenie “szczeliny” grani, pomiędzy wysokimi blokami skalnymi - ale prawdę mówiąc nawet nie zauważyłam tej przeszkody skupiona na tym, by kolejne kroki stawiać wyjątkowo ostrożnie i w miarę możności bezboleśnie. Po osiągnięciu wierzchołka Miedzianego z satysfakcją uścisnęliśmy sobie dłonie, a ja naiwnie pomyślałam, że najgorsze, pechowe chwile tego dnia mam już za sobą. Prawda, jak to często bywa - okazała się inna. Po bezproblemowym zejściu na Szpiglasową Przełęcz “zaczęły się schody” i to nie tylko w przenośnym sensie. Krasnal musiał zająć się wybijaniem stopieńków w zmrożonym śniegu po to, bym mogła przejść pierwszy stromy odcinek bokiem, stale dostawiając prawą, zranioną nogę do lewej. O schodzeniu na wprost nie było mowy, gdyż odezwał się przytłumiony dotąd ból uda.

Tempo spadło, Krasnal ofiarnie rąbał stopieńki i czekał cierpliwie na mnie, co i raz zatrzymując się i troskliwie pytając o moje samopoczucie. Musiałam mieć widocznie dość niewyraźną minę - bo gdy w końcu spuściliśmy się na taflę Wielkiego Stawu zdecydowanie kazał mi wejść “na barana” i dzielnie doniósł mnie aż do schroniska.

Było już późne popołudnie i od razu wokół mnie zaczął się ruch. Ewka Misiurewicz, jako lekarz, zaoferowała, że postara się zaszyć głęboką, brzydką, szarpaną ranę uda. Niestety w GOPR-ówce nie było ani igieł, ani nici chirurgicznych i skończyło się na starannym odkażeniu rany i założeniu klasycznego opatrunku. W cieple schroniska noga rozbolała mnie na dobre i dopiero zażycie sporej dawki leków przeciwbólowych pozwoliło mi trochę odetchnąć. Wszyscy chwalili Krasnala za postawę i za to, że przeszliśmy drogę i wrócili samodzielnie do schroniska. W pewnym momencie do sali wkroczył Krzyś Przemyski z Maryjką. Okazało się, że oni także tego dnia wybrali się na grań Miedzianego. A że natknęli się na ślady krwi na Marchwicznej Przełęczy i w kilku miejscach na całej trasie - przez cały czas niepokoili się o nas. Już od progu Krzysiek rzucił w nasz “tłumek” prowokacyjne pytanka: “Czy jest tu Puchatek?” . “Żywy ?” . “A ty, Krasnalu, co jej zrobiłeś tam na Marchwicznej ??? ” Biedny Krasnal zaczął ponownie opowiadać Krzysiowi naszą przygodę. Mnie tymczasem wyprowadzano już na górę do łóżka. Na odchodnym usłyszałam strzęp relacji Krasnala, który z niekłamanym przejęciem wykrzyknął: “Odwróciłem się i zobaczyłem Puchatka leżącego na śniegu ! I wtedy r z u c i ł e m a s e k u r a c j ę i popędziłem ją ratować !”

To powiedzonko przeszło do legend i przypowieści klubowych.

Nie wiem gdzie teraz obraca się Krasnal - Piotr Różycki, ale jeśli trafi na ten tekst, niechże się odezwie i niech wie, że często i miło Go wspominamy.


Ostatni widok na Ciemne Smreczyny

Michał Szurek

Był koniec września 1964 roku; za mną było niesamowite lato tatrzańskie (“Taki już nigdy nie będziesz”, Ernest Hemingway). Najpierw sześć tygodni na Bystrem, jeszcze z rodzicami i jeszcze z parą cudownych przyjaciół tamtego okresu: Marysią i Staszkiem. Konieczność codziennego podchodzenia w góry z Zakopanego dała po miesiącu niezłą kondycję. Potem Morskie Oko: trochę na taborisku, trochę w starym schronisku, trochę w “nowym”, kilka dni w Pięciu Stawach, jeden dzień w Zakopanem (przez góry po zakupy, autobusy są dla mięczaków). Dwa miesiące w górach dobrze wpływają na kondycję ... no, w ogóle dobrze wpływają na wszystko. Chodziłem w zasadzie turystycznie i sam się dziwiłem, jak “wszędzie” dawało się wejść.

To miała być ostatnia wycieczka: na Wrota, Liptowskimi Murami do Czarnej Ławki. Taką graniówką chciałem pożegnać Tatry na rok. Rano było ładnie, “za ładnie”, pomyślałem i stało się. Powoli nadciągały chmury, trochę siąpiło. Ale tylko trochę. Było ciepło i pogoda się nie pogarszała. Kiedy jednak w Dolince za Mnichem wszedłem w mgłę, zrozumiałem, że na Liptowskie Mury nie powinienem się wybierać. Ślisko, mgła, sam. “Trudno, wejdę tylko na Wrota, może jeszcze na Ciemnosmreczyńską Turnię...”. W tych latach dbałem o to, by chodzić jak najszybciej i teraz sam w to nie wierzę, że na ogół czas podany na tabliczce skracało się o połowę. Dlatego nie byłem wcale zadowolony, gdy spotkałem starszych państwa, którzy najpierw wciągnęli mnie w konwersację, a potem, gdy chciałem popędzić na moje Wrota, pani dość kategorycznie zażądała: “Proszę zaczekać!”

“No trudno, nie opuszcza się człowieka w górach”, pomyślałem sobie ze śmiesznym w tej sytuacji patosem. Poszliśmy razem.

On miał blisko 80 lat (jak się dowiedziałem potem), ona mniej. Szedł z trudem. Oboje mieli na sobie już wtedy niemodne pumpy, grube skarpety i dobre buty. Obudził się we mnie przewodnik. Wziąłem im plecak, wyszukiwałem najwygodniejsze fragmenty ścieżki... Ale i opowiadałem o sobie, o całym lecie górskim, o planach, o studiach .... o życiu, o tym, co będzie ze mną za 40 lat. Bardziej oni słuchali, również i dlatego, że j a wtedy jeszcze nie dyszałem idąc wolno pod górę. Ale na postojach i oni opowiadali o tym, jak to było w górach przed wojną. Słuchałem oczywiście tak, jakby to była opowieść sprzed 100, 200 czy 300 lat – w t y m wieku wszystko, co zdarzyło się < 30 lat wcześniej jest równie nierealne.
Mgła to gęstniała, to rzedła, w końcu doszliśmy pod ostatni żlebik. Krótko odpoczęliśmy.

- Bo my idziemy, żeby spojrzeć na Ciemne Smreczyny. Tam się poznaliśmy, nad stawem - powiedział on.

- Tak, to było tak dawno... a przecież jakby wczoraj...- dodała ona a on spojrzał przed siebie i powiedział bez smutku coś, co usłyszałem wtedy po raz d r u g i w życiu:

- Kto wie, czy w przyszłym roku zdołam tu jeszcze przyjść ....

Ale zanim dotarło do mnie prawdziwe znaczenie tych słów, pomyślałem o konkretach: czy zobaczymy staw? Podzieliłem się z nimi swoimi wątpliwościami. Chmury opadały, siąpiło mocniej. Na dwadzieścia czy trzydzieści metrów przed przełęczą zobaczyłem nagle czyste niebo; zostawiłem “towarzyszy” i wbiegłem na siodło. Zobaczyłem cudowny widok: przez okno we mgle migotał “ich” staw Ciemnosmreczyński. Nie muszę nikomu opisywać, jakie to było piękne. Wszyscy to przeżyliśmy, nie raz. “Chodźcie Państwo, widać Ciemne Smreczyny” zawołałem.

Na kilkanaście sekund przedtem, zanim weszli na przełęcz, mgła zasłoniła widok. “To nic, zaraz się znowu odsłoni” powiedziałem. “Rozstąpcie się, chmury!” zawołał pan. W oczekiwaniu na tę chwilę usiedliśmy wygodnie; poczęstowaliśmy się nawzajem zapasami, kontynuowali rozmowę (będącą raczej moim monologiem o wszystkim). Czekaliśmy. Było coraz zimniej, siąpawica przeszła w deszcz. Po ponad godzinie stało się jasne, że widoczność już dziś nie wróci. Zacząłem schodzić pierwszy. Nie było już widać więcej niż na kilkadziesiąt kroków. Obejrzałem się na nich i ... zobaczyłem, jak .... ci mocno starsi państwo stoją i obejmują się w tej mgle i deszczu, na Wrotach Chałubińskiego, nad Ciemnymi Smreczynami, w których się poznali i których teraz, po 40 (???) latach nie mogli zobaczyć.

Z powodu mżawki twarz i oczy miałem mokre ....

Droga powrotna była trudna, byliśmy zmarznięci, ja sobie biegałem na rozgrzewkę; oni nie mogli. Dbałem o nich jak XIX-wieczny przewodnik i jakoś zeszliśmy. Niedaleko Morskiego Oka on wyciągnął 100 złotych ze słowami “Nie wiem, jaka jest taksa, ale Pan był dla nas najlepszym przewodnikiem” .Odmówiłem przyjęcia. Dali mi więc swój adres w Krakowie i zaproponowali, żebym ich odwiedził; że zaproszą mnie do teatru albo na spektakl Piwnicy pod Baranami (Ewa Demarczyk była u szczytu kariery). Wręczyli mi kartkę z nazwiskiem i telefonem.

Nie pamiętam już, dlaczego z zaproszenia nie skorzystałem.

Po kilku miesiącach zauważyłem wzmiankę w gazecie, że zmarł profesor Jerzy Kaulbersz, znany krakowski lekarz, twórca wielu metod leczenia {o ile pamiętam, był chirurgiem} społecznik i krajoznawca. Notatka, chyba w Życiu Warszawy, była stosunkowo długa - zmarły musiał być więc rzeczywiście kimś wybitnym.

Wyciągnąłem karteczkę z adresem i telefonem, jaką dali mi starsi państwo przed Morskim Okiem. Nazwisko było to samo.

Od 1964 roku byłem na Wrotach zaledwie kilka razy. Jakoś tak się składało, że zawsze we mgle. I dlatego od tamtego czasu nie widziałem stawu w Ciemnych Smreczynach z Wrót Chałubińskiego.


Przez pryzmat zmywaka

Ola Domańska (Kozłowska młodsza)

Rok 1983 był to dziwny rok. Stan wojenny trwał w najlepsze, latały petardy, ścieliły się gazy, a ja, studentka trzeciego roku krakowskiej reżyserii, z grupą kolegów z wydziału aktorskiego, przygotowaliśmy w kole naukowym "Paragraf 22" Hellera.

Dla tych, którzy tej książki nie znają, krótkie wyjaśnienie: tytułowy paragraf 22 nie miał jednego kanonicznego brzmienia, brzmiał sobie, jak chciał, w zależności od okoliczności i od woli tych, którzy na jego mocy działali. Jednym z owych brzmień "uznaniowych" było: "przełożeni mogą zrobić wszystko, czego nie możemy im zabronić". W stanie wojennym było to brzmienie nośne.

Cenzor przybyły na próbę generalną, świetnie się bawił. Upewnił się tylko, czy opowiadana historia dzieje się aby napewno w wojsku amerykańskim, a nie jakimś innym. Przytaknęliśmy, widząc, że bardzo mu na tym zależy. No i zezwolił na granie przedstawienia dla publiczności spoza szkoły teatralnej.

Premiera zbiegła się z końcem roku akademickiego. Wróciłam do Warszawy. Chciałam zobaczyć, co słychać, a nie było telefonów. No i się dowiedziałam, że mój ojciec został chwilę wcześniej internowany w Białołęce. "Przełożeni mogą zrobić wszystko, czego nie możemy im zabronić".

Co to ma wspólnego z Tatrami? Zaraz, zaraz, muszę tylko zadzwonić do Kozłowskiej starszej i ustalić podstawowe fakty...

***

Najpierw był dziesięciodniowy obóz klubowy kierowany przez Marcina Kuczmę. Na grani Orlej Perci, gdzie byłam wtedy po raz pierwszy, spotkałam Grześka Bogutę, kierującego wówczas podziemnym wydawnictwem "Nowa". Na komunistów spojrzeliśmy z góry.

A potem dojechali do mnie dwaj aktorzy z "Paragrafu". Mieliśmy zarabiać - byliśmy bowiem syci sławy, ale nie syci pieniędzy. Ktoś zaproponował pracę przy wycince drzew na Chochołowskiej. Ale to była robota "for men", dla bab za ciężka. Nie wiedziałam, co robić. Nie chciałam wyjeżdżać z gór.

- Co za problem, - oznajmiła Mirka, znana mi już wcześniej intendentka z Murowańca - możesz pracować w kuchni.

Jeszcze wtedy sądziłam, że kuchnia jest miejscem, w którym może pracować kobieta.

- Praca na dwie zmiany, pół dnia wolnego i góry na wyciągnięcie ręki - dopingowała Mirka. Czemu nie, miałam wakacje.

Chwilę potem siedziałam już w gabinecie przystojnego dyrektora schroniska, który sporo mówił o górskim etosie i obecnym upadku obyczajów (na koniec nie wypłacił mi należnej premii, a wkrótce po moim odejściu został ponoć zwolniony za defraudacje).

A potem przeszliśmy do wypełniania ankiety personalnej. Nic nie było tak trudne, jak rubryka: "wykształcenie".

- Co tu wpisać? - popatrzył na mnie bez sympatii - Średnie?

Kończyłam wtedy drugi fakultet, ale powiedziałam:

- Jak pan sobie życzy.

Rozumiałam, że to dla niego ważne.

Ostatnia kwestią, która nurtowała dyrektora, było określenie funkcji, jaką mam w kuchni sprawować.

- Czy chce pani, żebym napisał: "pracownik fizyczny", czy "pomoc kuchenna"?

- A mogę wybierać? - upewniłam się jeszcze.

Pozwolił. Wybrałam "pomoc kuchenną". Mam te umowę do dziś i szczycę się nią.

***

Byłam pracownikiem z ambicjami. Pamiętając udręki, jakie znosiłam w kolejce do okienka, gdy zmęczona przychodziłam do schroniska jako turysta, postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby ulżyć doli tych z drugiej strony barykady. Stanęłam na służbie w okienku. Byłam energiczna, uśmiechnięta, przyjazna. Przez pierwsze kilka godzin. Przez następne - mniej. Tymczasem kolejka jak była, tak była. I irytacja turystów też zmniejszać się nie chciała. W końcu poczułam gwałtowny przypływ wściekłości:

- Sądzisz, przyjemniaczku, że, jak wyłoiłeś jakiś tam Kościelec, to jesteś zmęczony? Stanąłbyś na moim miejscu!...

I wtedy pojawiła się dama, która żadnego Kościelca nie złoiła, tylko doczłapała się Boczaniem, albo i to nie - weszła od strony Brzezin.

- Wciśnij sobie w gardło tę kaszę - wrzasnęła, ciskając w moją stronę talerzem gryczanej - jak mi kradniesz masło z mojej porcji.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Dużo myślałam o ludzkiej niewdzięczności.

Ale to nie był ostatni trudny moment. Już następnego dnia dano mi do zrozumienia, że wczorajszy zaszczyt usługiwania przy okienku, to był tylko taki miły akcent na początek znajomości z pannami kuchennymi. Nawet w kuchni góralki znają swoją wartość i wiedzą też, co są warte cepry. Zwłaszcza cepry żeńskie. Bo dwa cepry męskie, wcześniej zatrudnione, miały się wśród panien kuchennych całkiem nieźle.

Zostałam zredukowana z okienka i przeniesiona do zbierania naczyń na sali. Góralki, chciały mnie widać do reszty pozbawić złudzeń. Bo z tej nowej perspektywy turyści wyglądali jak ostatnie chamy i fleje. Straszny syf zostawiali po sobie.

No i biegałam wśród stolików, zbierając brudne naczynia. Dotąd nie widziałam nic złego w fakcie, że stołówka w Murowańcu jest duża. Teraz zmieniłam zdanie.

Ale była i druga strona tego medalu. W kuchni człowiek jest anonimowy. A tu - wychodzi na światło dzienne. Było to ważne zwłaszcza wówczas, gdy z gór schodził On, taki jeden, do dziś nieustalonej tożsamości, instruktor taternictwa, bardzo przystojny.

To była dopiero satysfakcja: sprzątam po nim kubek, a potem przebieram się w fachowy strój, zabezpieczony przez Matkę (zwłaszcza dziergane przez nią grube skarpety, które w jednej chwili nawet ze mnie czyniły "wyrypiarza") i znikam w tatrzańskiej mgle. Owiany legendą, tajemniczy garkotłuk...

Ale i to nie mogło trwać wiecznie. Zdegradowano mnie do zmywaka.

Hersztem góralskiej szajki kuchennej była dziewczyna piękna, dorodna, z burzą wspaniałych włosów i z głosem starej dziwki. Nie lubiła mnie. Ja przeciwnie, podziwiałam jej ludowy wigor. Lubię wspominać pewien poranek, gdy kuchnia już działała, a cała jadalnia do ostatniego miejsca wypełniona była turystami. Biegałam właśnie w poszukiwaniu zwalnianych talerzy, bo rankami nastarczyć tego nie było można, gdy naraz wychyliła się ona z kuchennego okienka i wrzasnęła tym swoim tubalnym głosem:

- Jajecznicę z własnych jaj proszę odebrać.

Takiego śmiechu nie słyszałam nigdy w żadnym sitcomie. Historia milczy o śmiałku, który na oczach całego schroniska odebrał danie.

Więc ja, owszem, ją lubiłam, a ona mnie nie. To się zrodziło już na samym wstępie, nazwijmy to epoką etosu, gdy po zamknięciu kuchni przemycałam spóźnionym turystom, w tym także kolegom klubowym z kolejnego obozu, wrzątek, argumentując, że to ci, wracający późno, są godni największych poświęceń ze strony służb schroniskowych. Wtedy właśnie piękna góralka o głosie dziwki wypowiedziała mi "wojnę na górze".

W zmywaku byłam pozostawiona sama sobie - bo w zmywaku można zmywać tylko to, co jest do zmycia. A nie było nikogo, kto by w moim zastępstwie pozyskiwał brudne naczynia w jadalni. Natomiast było wiele góralek, które skarżyły się na brak czystych naczyń. Myślę, że w tym czasie moja legenda tajemniczego garkotłuka przybladła nieco. Wyszarpywałam naczynia Bogu ducha winnym turystom, aby je wrzucić do zmywaka pełnego brudnej, tłustej wody (należało oszczędzać zarówno wodę, jak i detergenty, bo ogólnie w Murowańcu, jak w kraju, nie przelewało się). W tej sytuacji, nawet gdy On, "po robocie w skale", omawiał jakieś techniczne szczegóły z co ładniejszymi kursantkami, nie mogłam go niczym oczarować (skarpety Matki przeszły bowiem do lamusa). Mogłam go też zniechęcić brakiem manicuru. A poza tym miałam tylko wykształcenie średnie.

***

Jakim więc cudem w tej sytuacji doszło więc do tego, że jeszcze przez chwilę dane mi było znaleźć się na służbie w okienku? Może dnia poprzedniego trafił się jakiś wysyp frajerów, którzy - jak ja na początku, dla wkupienia się w łaski góralek kuchennych i ich chłopców-goprowców - ofiarowywali tę jedną jedyną butelkę gorzałki na kartki?... I dziś główki ich bolały?... Dość, że znalazłam się na zaszczytnej funkcji "okienkowego" i mogłam choć przez chwilę spokojnie znosić humory turystów.

I to wtedy właśnie, między jedną a drugą pomidorową z makaronem i kaszą gryczaną z dodatkowym masłem, które jakoby kradłam, zobaczyłam brodatą twarz mojego internowanego ojca.

Zjawili się tutaj całą rodziną: on, Krystyna, jego żona i Ewa, jego córka. Bazę mieli w Małym Cichym. To w Tatrach przyszło ojcu cieszyć się odzyskaną wolnością. Dobre miejsce na to.

Na wieść o tym, że mam ojca-bohatera, moje akcje na chwilę poszły w górę. Mogłam całą trójkę przenocować w domku dla personelu, a następnego dnia bez trudu dostałam dzień wolny. Ludzie gór od komunistów woleli wtedy antykomunistów.

Droga przez Zawrat do Pięciu Stawów była pierwszą wysokogórską trasa zarówno Krystyny, jak i Ewy. Dla jakichś powodów nie wzbudzałam stosownej ufności ani w jednej, ani w drugiej, choć stosowałam się do najlepszych wzorów: Marcina Kuczmy i Andrzeja Drobnika. Tymczasem, gdy cała rodzina zawisła już na łańcuchach pod Zawratem, ja nabrałam przekonania, że zbliża się burza. Wzrokiem wilka górskiego, dostrzegłam zbliżające się niebezpieczeństwo. Tu żelastwo, tam grań - niech to piorun strzeli. Mój, cudem, jak mi się wówczas zdawało, z łap komuchów wybawiony ojciec i dwie jego kobiety, obie pierwszy raz tutaj, to zbyt łatwy kąsek dla żywiołu. Ponaglałam, aby iść. Udało się - przewlekliśmy się przez Zawrat zanim rozpętało się piekło. W nagrodę otrzymałam najpiękniejsze widowisko, jakie zdarzyło mi się śledzić w Tatrach (niech mi wybaczą ci wszyscy, dla których to jest chleb powszedni taternictwa). Zmierzaliśmy już ku dolinie, gdy od strony Słowacji pojawiły się potężne, burzowe chmury, jak ciężkozbrojna armia, dowodzona przez Jerzego Hoffmana. Ustał wiatr, nastała cisza i w tej ciszy sunęły po niebie zastępy chmur, zbrojne w ognistą ulewę. A potem rozpoczęły się fajerwerki błyskawic. I grzmoty, odbijające się od zbocza gór potężniejącym w dolinach echem. Poezja. Gdy dotarliśmy do schroniska w Pięciu Stawach, okazało się, że malowniczy piorun z mej prześlicznej impresji artystycznej zabił jednego kursanta na Zamarłej, a o życie drugiego właśnie walczy sztab goprowców.

***

Ojciec z rodziną jeszcze tego dnia zszedł do Małego Cichego. Ja zostałam. Józek Krzeptowski słyszał, że jest taka artystka z Krakowa , która w Murowańcu pracuje w kuchni. To mu się podobało. Ponadto zadziałała też sława mojej Matki. Nawet Hierz mnie rozpoznał w tłumie, zaszczycając powitalnym: "Jesteś już prawie tak samo stara, jak twoja matka". To było dwadzieścia dwa lata temu.

Dzięki przychylności Józka spałam w "czwórce" dla VIP-ów. Hierz poczęstował mnie "litworówką"... W tamtych, kartkowych, czasach!...Na takiej wysokości!... Przy jego skłonności do nadużyć!... Czy to wtedy zawarłam znajomość z przepięknym kursantem o blond czuprynie, który zajmował się dystrybucją szarlotki. Panicz z okienka, mój brat w gastronomii. Podwładny Kruszyny, która moją góralkę od jajecznicy z własnych jaj mogłaby zjeść na przystawkę. Czy to wtedy nad doliną Pięciu Stawów świecił najpiękniejszy Księżyc? I czy to wtedy On, na ławce przed schroniskiem, otoczył mnie swym mężnym, zaprawionym w skałkowych bojach, ramieniem? Tego wieczoru poznałam smak sławy!...

A potem był już tylko zmywak. Aż do dnia, gdy góralki kuchenne odniosły nade mną ostateczne zwycięstwo. Razu pewnego, na porannej zmianie poczułam tak potężne zmęczenie, że wyszłam, aby więcej nie wrócić. Od tego dnia noga moja nie postała w kuchni w Murowańcu. Naczynia zmywam w chacie w Ławach.

K o n i e c