Numer 17 czerwiec 2001
Po co Klub?
Zmieniamy się. Zmienia się życie w kraju. To wiemy.
Klub nie jest instytucją, za pomocą której trzeba zamawiać noclegi w
Morskim Oku, czy gdzieś na taborisku. Wyprawy w jakiekolwiek góry nie muszą być
załatwiane przez mające błogosławieństwo władz organizacje.
Wyspecjalizowane agencje turystyczne zorganizują wyjazd lepiej niż my, profani,
za czasów PRL. Pamiętacie? Zezwolenia, opinie, wszystko na pół roku wcześniej.
Klub przykładał pieczątkę i wybrańcy przekraczali mostek na Białej Wodzie,
jechali w Alpy Jugosławii {już nigdy nie pojedziemy do Peču} czy do
Afganistanu.
Mówią więc niektórzy: po co Klub, kiedy każdy może
jechać sam, gdzie chce? Wynająć zawodowego przewodnika, który zawiedzie go, za
stosowne pieniądze, na Trzy Korony, Popadię, Gerlach, Mount Everest. Góry
Księżycowe?
Tak, to prawda. Nie potrzeba dziesiątek zezwoleń a
klub nie daje pieniędzy. Musimy jeździć sami. Spójrzmy zatem, co robiliśmy, my,
członkowie SKT, w “najdłuższy weekend Europy”. Słowacki Raj, Babia Góra, Ślęża,
Ukraina, Gorce, Tatry, Beskid Wyspowy. Sami. Każdy w towarzystwie, który sam
sobie dobiera. I potem wracamy do Klubu, żeby dzielić się wrażeniami, żeby
opowiadać o tym, żeby podtrzymywać kontakty, żeby czuć rzeczywiście zanikającą więź
między ludźmi, którzy po prostu: kochają góry. Lordowie angielscy
chodzili do swojego Klubu, żeby spędzić kilka godzin w milczeniu nad lekturą
gazet i potem grze w wista. My wracamy do Ław, do Puszczy, do czwartkowych
prelekcji, żeby opowiedzieć, co widzieliśmy, spróbować opisać nasze przeżycia
górskie. Czy lordowie angielscy dorastają nam do pięt?
* * *
18 marca minęła ósma rocznica wypadku w dolinie
Staroleśnej, w którym zginęli: Zofia Klauznicer, Jerzy Murach i Jerzy Rowicki.
W przeddzień tej rocznicy, 17 marca 2001, delegacja Klubu odwiedziła Ich groby,
a 18 marca chwilę zadumy przy kamieniu w “alei” przy Chacie poświęcili Im
uczestnicy spotkania z okazji imienin Bożeny.
Wspominamy też Kolegów, których rocznice śmierci
przypadły niedawno lub przypadną niedługo. M. in. 29 kwietnia Julian
Łaszkiewicz (długoletni prezes SKT), 8 czerwca Bernard Uchmański, 17 czerwca
Aleksander Ziołecki, 26 lipca Wiesław Szlenk, 8 sierpnia Robert Gorczyński
(druga rocznica).
Kamilo!
Nie byłem na Twoim pogrzebie. Pamiętam wiele
wspólnych chwil na obozach klubowych i poza nimi. Skupię się na jednej,
wspólnej wycieczce, ceperskiej, z Małej Łąki na Giewont, z zejściem do
Strążysk. Na podejściu dogoniliśmy grupę młodych ludzi; mieli radio, zbyt
głośno włączone. Już chciałem im zwrócić uwagę, jak się należy zachowywać w
górach, a wiem, że byś tak zareagowała. Ale akurat śpiewała Barbra Streisand. I’m woman in love. Zaczęłaś to nucić. Nie
opuszczała Cię ta melodia przez cały czas, aż do powrotu na Halę Ornak. I taką
Cię zapamiętałem. Widok z Giewontu, który budzi we mnie już i tak całą gamę
wspomnień, ma jeszcze jeden wymiar: Ciebie.
(autor
tej notatki zastrzegł sobie anonimowość)
* * *
Informacje
4 Spotkania klubowe: czwartki, 17:30, PTTK, Senatorska 11. Sezon prelekcyjny
już się niestety zakończył. Jesień jednak ju ż za pasem. Zapraszamy!
4 Prosimy o regulowanie zaległych składek. Około połowa członków
Klubu zalega z opłatami !!!
4 Do zapisania się do Klubu potrzebna jest rekomendacja dwóch
członków z co najmniej pięcioletnim stażu klubowym.
4 w soboty, niedziele i święta spotykamy się w Puszczy !! W XXI
wieku są różne spreje na komary. pamiętajmy tylko, że nie wolno wjeżdzać
samochodem do lasu.
4 Wypożyczanie sprzętu: środy, 17-18 w Oddziale Żoliborskim PTTK,
Kasprowicza 40, po uprzednim umówieniu się z Teresą Krzakowską (839-48-05).
4 W godzinach spotkań klubowych działa Terenowy Referat
Weryfikacyjny GOT.
4 Przypominamy, że Elżbieta Jaworska jest koordynatorem
obchodów 50-lecia Klubu, przypadającego w 2003 roku.
4 W lutowym numerze National Geographic ukazało się
wspomnienie Ani Milewskiej o Andrzeju Zawadzie. A 19 maja odbył się w Muzeum
Sportu “poranek wspomnień”, poświęcony Andrzejowi.
4 SKT w
Internecie http://india.ipj.gov.pl/skt
Polecamy
też (link tamże) stronę Darka Oczkowicza.
4 W dniu 6 kwietnia odbył
się Walny Zjazd Sprawozdawczo-Wyborczy Oddziału Żoliborskiego PTTK. Z ramienia
SKT wzięli w nim udział: Jacek Bauer, Maria Burchard, Bogdan Darek, Elżbieta
Jaworska i Anna Żbikowska. Nowym prezesem Oddziału został wybrany Andrzej
Tereszkowski. Z SKT do nowych władz zostali wybrani: do Zarządu Elżbieta
Jaworska, do Komisji Rewizyjnej: Czesław Mrowiec (jako przewodniczący), Jacek
Bauer i Maria Burchard, do Sądu Koleżeńskiego: Mieczysław Sapieżyński
(przewodniczący) i Anna Żbikowska. Ponadto Elżbieta Jaworska została wybrana
delegatem na Regionalną Konferencję Oddziałów PTTK woj. mazowieckiego.
4 W czasie “najdłuższego weekendu naszego
tysiąclecia” Elżbieta Jaworska odwiedziła księdza prałata Stanisława Szyszkę,
proboszcza Parafii Tatrzańskiej pod wezwaniem Świętego Krzyża i przeprowadziła
rozmowę na temat umieszczenia na zewnętrznej ścianie kościoła tablic,
upamiętniających śmierć w górach naszych koleżanek i kolegów: Piotra Asprasa,
Hanny Grudzińskiej, Zofii Klauznicer, Jerzego Muracha, Jerzego Rowickiego i
Aleksandra Ziołeckiego. Elżbieta odwiedziła również wykonawcę tablic, z którym
ustaliła wielkość i kształt tablic, rodzaj kamienia, wielkość liter i inne
szczegóły. Zarząd SKT upoważnił Elżbietę Jaworską do wszelkich działań
prowadzących do zamieszczenia tablic na ścianie kościoła w Zakopanem.
Jak wiemy, nie udało się w odpowiednim czasie umieścić tablic na
symbolicznym cmentarzu pod Osterwą. Podobno (według informacji Andrzeja
Drobnika) była kiedyś na to zgoda TANAPu, ale sprawa się zdezaktualizowała. Nie
istnieją żadne dokumenty na temat prowadzonych rozmów, na które można by się
powołać.
4 4 marca odbyła się impreza z okazji 25-lecia Chaty.
Byli obecni “prawie wszyscy”. Z innych zaś wydarzeń chatowych odnotujmy
imieniny Bożeny (18 marca). Część kulinarna stała jak zwykle - wysiłkiem
Solenizantki - na niebywale wysokim poziomie, a w części artystycznej odbył się
koncert trzech tenorów (Marcin, Maciek, Krzysztof), na którym wykonano bliskie
naszym sercom standardy polskie, słowackie i ukraińskie. W czasie przerw w
koncercie wtrącano się w wewnętrzne sprawy ościennego państwa, wznosząc
politycznie poprawne okrzyki “SKT z Kuczmą”.
4 Według
informacji Joanny Konopskiej obóz sylwestrowy ma już nadkomplet. Może ktoś
zorganizuje konkurencyjny?
4 Redakcja umyśliła fraszkę i dzieli się nią z Czytelnikami:
Pewna
pani z ulicy Grzybowskiej
Wzdłuż
i wszerz Puszczy gna Kampinoskiej.
Pogoda
jej żadna nie złamie.
O
jakiej tu mowa jest damie?
Tak! Zgadliście! O Irce Kozłowskiej!
* * *
4 DLACZEGO JESZCZE NIE NIC NAPISAŁEŚ, NIE NAPISAŁAŚ?
Kochane Klubowe Koleżanki i Kochani Koledzy !
Proszę,
chwyćcie za pióra lub/i klawiatury komputerów i przetwórzcie nici wspomnień
górskich w zgrabne, nie za długie, a dowcipne opowiadania! Wzory – których
zresztą nie trzeba naśladować – macie w załączonym do tego numeru dodatku.
Za
dwa lata trzeba będzie złożyć Wasze teksty do druku w jednym z zaprzyjaźnionych
wydawnictw – po to, by należycie upamiętnić 50 lat istnienia SKT. A zatem
zachęcam Wszystkich. Uważam, że talenty pisarskie drzemią, a ludzi i zdarzeń
godnych upamiętnienia jest bez liku.... Liczę na to, że obficie odpowiecie na
ten apel, a potem wybierzemy najlepsze teksty. Zróbmy wspólnie trochę wysiłku i
utrwalmy nasze górskie przygody !! Nie oczekujemy dramatycznych opisów z
północnej ściany Eigeru, niekoniecznie musicie pisać o swoich przeżyciach, gdy
podchodziliście z Przełęczy Południowej na Everest (... mróz, śnieg po kolana,
a my w żyto ...), nie musicie opowiadać, jak poszliście na piwo z Sir
Hillary’m. Może być podejście na południowe zbocze Gubałówki i piwo z Heńkiem
czy Maryjką... byle było na temat, to znaczy o górach i ludziach.
Wasz
Koordynator Chwalebnego Zamierzenia
Elżbieta Król e-mail: elakrol@igf.edu.pl
* * *
4 Rekordy. Z “Głosu Seniora” - pisma wydawanego
przez Józefa Nykę przepisujemy kilka ciekawych informacji. W piątek, 8 lutego
2001 roku 42-letni Patrick Bérhault wbiegł na bosaka w fale Morza Sródziemnego,
symbolicznie kończąc tym 167-dniową wedrówkę “przez dwa wieki i dwa
tysiąclecia” głównym łukiem Alp. Zaczął 26 sierpnia wejściem na Triglav. Po
drodze zmieniał partnerów. Natomiast 7 października 2000 roku Davorin Karničar
ze Słowenii zjechał z czubka Everestu na nartach na stronę nepalską. W całym
roku 2000 szczyt Everestu osiągnęło 145 osób, kto chce, niech dzieli to przez
366! A skoro mowa o liczbie 366, to 16 grudnia 2000 roku 65-letni Franc
Potačnik wszedł po raz 366 w ... 2000 roku na Triglav. Ze znanej matematykom zasady
szufladkowej Dirichleta wynika, że były pewne dni, w których wchodził na
ten szczyt więcej niż raz.
4 Anna Czerwińska weszła na Lhotse i zrealizowała w ten sposób swoje
marzenie, żeby spojrzeć na Everest z boku. Przypominamy, że Everest i Lhotse ważą
się tak jak, tout proportion gardee, Rysy i Wysoka. Anna jest
najstarszą kobietą, która weszła na Czomolungmę. Najmłodszym jest
16-letni Nepalczyk, który osiągnął wierzchołek 23 maja 2001 roku – w rok po
nieudanej próbie, w której stracił trzy palce u ręki.
4 O
tempora, o mores! (Marcus Tulius Cicero...) 7 marca
2001 roku o 13:45 na WOT w programie dla młodzieży wystąpił Wojciech
Gąsienica-Byrcyn. Pokazywał piękno doliny Chochołowskiej (tutaj najpiękniej
śpiewają ptaki, tutaj jeszcze możesz zażyć samotności, a w każdym razie
najlepiej z całych Tatr Polskich). Po chwili nastąpiła transmisja z Sejmu,
gdzie marsz. Płażyński namawiał - jeszcze nie przełknął mydła, które
najwyraźniej zażywa przed każdą sesją, żeby wyglądać jakby chciał zwymiotować -
do jedynie słusznej decyzji o tym, komu wypłacić z kasy państwowej miliony
nowych złotych... kosztem właśnie tych, co kochają Tatry. Wyciągajmy portfele.
4 Nie zabierajmy zbyt ciężkiego plecaka na Rysy ! W atlasie samochodowym wydanym przez pismo
“Rzeczpospolita” przejście graniczne na Rysach jest scharakteryzowane jako
“osobowe i towarowe do 3,5 tony”.
4 Płaskie też jest piękne. Redakcja była na krótko w
Belgii. Otóż pamiętają tam zmarłego dawno Jacquesa Brela. Jedna z jego
ekspresyjnych piosenek opowiada o tym vlakke land, czyli plat pays,
met kathedralen als einige bergen czyli avec des cathedrales pour
unique montagnes...
* * *
4 Wiadomości SKT są powielane w firmie PAKER :
Sklepy turystyczno-wspinaczkowe
PAKER
(Al.
Jerozolimskie 11/19, między Kruczą a Bracką) tel. 622-5287, 622-52-80
Polecamy wszystkim naszym Czytelnikom odwiedzenie sklepu PAKER:
10 lat tradycji,
przedstawicielstwo Karrimora w Polsce, karty stałego klienta,
sprzedaż również na raty. Największy wybór najlepszych firm! I w ogóle!!
* * *
4 Od kilku
miesięcy kursuje autobus MZK do Leszna (z pętli przy Górczewska/Lazurowa).
Polecamy wszystkim wycieczkę “starym szlakiem” – właśnie z Leszna chodziło się
najczęściej do Starej Chaty w Ławach.
Do
pętli Górczewska-Lazurowa można dojechać np. tramwajami 8, 10 i 26, autobusami
105, 109, 125, 506. Niedługo (ok. 2150 roku?) będzie tu może metro i wtedy
będzie łatwiej.
Linia
podmiejska 719 do Leszna. Dzień powszedni: 4:50, 5:25, 6:00, 6:25, 6:45, 7:05,
7:25, 7:50, 8:25, 8:55, 10:30, 11:05, 11:40, 12:10, 12:50, 13:25, 13:50, 14:
20, 14:40, 15: 00, 15:20, 15:40, 16:00, 16:20, 16:40, 17:00, 17:20, 17:40,
18:00, 18:25, 18:55, 19:25, 20:00, 20:40, 21:20, 22:40, 23:10. Święto i sobota:
5:20, 6:10, 7:10, 8:10, 9:00, 9:50, 10:40, 11:30, 12:20, 13:10, 14:00, 15:00,
15:50, 16:40, 17:40, 18:35, 19:20, 20:10, 21:00, 21:40, 22:40, 23:10.
Z
Leszna do Warszawy. Dzień powszedni: 4:30, 5:00, 5:30, 5:50, 6:10, 6:30, 6:50,
7:15, 7:35, 7:55, 8:15, 8:40, 9:10, 9:40, 10:10, 10:45, 11:25, 11:55, 12:30,
13:05, 13:40, 14:15, 14:45, 15:05, 15:25, 15:45, 16:05, 16:25, 16:45, 17:05,
17:25, 17:45, 18:05, 18:50, 19:50, 20:20, 21:35, 22:20. W święto i sobotę:
4:30, 4:00, 6:55, 7:55, 8:55, 9:45, 10:35, 11:25, 12:15, 13:05, 14:00, 14:50,
15:45, 16:35, 17:30, 18:30, 19:25, 20:10, 20:55, 21:50, 22:25.
4 Elżbieta
Madej zbiera karty telefoniczne z motywami górskimi, a Teresa Krzakowska
podstawki pod piwo.
4 Wśród
różnych stron internetowych polecamy www.bieszczady.info.pl Bardzo
interesujące, nastrojowe!
*
* *
W obronie
TANAP-u
Maciej
Popko
Historia
jest nauką, przyczynek – określoną formą publikacji naukowej, a pisanie
przyczynków do historii czegokolwiek wymaga znajomości metody historycznej. W
artykule kol. Andrzeja Krasińskiego Przyczynek do historii TANAP (Wiadomości
SKT 16, marzec 2001) nie znajduję ani owej metody, ani informacji
historycznych, są natomiast zarzuty wobec TANAP-u, które wymagają reakcji.
Zarzut dotyczący likwidacji drzew
zaatakowanych przez korniki w otoczeniu Dol. Jaworowej już odparła Redakcja,
podając wyjaśnienie kol. Piotra Lutyka. Aby szybko usunąć zagrożenie,
zastosowano ciężki sprzęt do wywozu drewna w terenie do tego nie
przystosowanym, co faktycznie spowodowało szkody leśne. Trawę na polanach kosi
się w wielu parkach narodowych, także w Polsce; widocznie ma to sens. Może by
także w tej kwestii zwrócić się do kol. Lutyka? Na Słowacji jest możliwy zbiór
owoców leśnych nawet w parkach narodowych, pod warunkiem uzyskania pisemnego
zezwolenia właściwego organu, zatem zbiór opisany na s. 8 odbywał się zapewne w
majestacie prawa.
Gajówki i domki myśliwskie utrzymuje
się i odnawia, podobnie jak w Polsce szałasy pasterskie, dlatego, że już stały,
zanim powstał park (1948). W porównaniu ze stanem wyjściowym liczba tych
budowli znacznie się zmniejszyła. Dom taki jest zwykle zamknięty na cztery
spusty; jeżeli kogoś tam spotykałem, był to pracownik naukowy, znawca przyrody
tatrzańskiej. Czasami dyrekcja TANAP-u udostępniała budynek, acz niechętnie,
uczestnikom zimowego obozu taternickiego.
Inaczej niż Autor, nie dzielę ludzi na
lepszych i gorszych, każdy ma prawo iść w góry, a jeśli woli czy musi z
przewodnikiem, to jego sprawa. Przewodnictwo tatrzańskie jest instytucją
nieodłączną od samych Tatr i wielce zasłużoną. Z przewodnikami chadzali
Staszic, ks. Stolarczyk, Chałubiński, Chmielowski i wielu innych. Nie jest
prawdą, że klient “ma prawo pójść, razem z przewodnikiem, gdzie chce” (s. 9).
Po obu stronach Tatr taternicy mają znacznie większe niż przewodnicy
uprawnienia do działania poza szlakami turystycznymi, ale dostęp do rezerwatu
ścisłego jest zamknięty dla obu tych kategorii i nigdy nie spotkałem
przewodnika z klientem, który by ten zakaz zlekceważył, narażając się na utratę
licencji. A na Przełęcz Tomanową wiedzie z Cichej szlak turystyczny (znaki
czerwone); że ktoś podjechał doliną samochodem... cóż, czasami się to zdarza,
sam korzystałem z pojazdów rozmaitych służb po obu stronach granicy (raz nawet
jako aresztant). Gierlach, Wysoka i Lodowy to szczyty niebezpieczne dla laika,
ich dostępność ograniczono w trosce o jego bezpieczeństwo. Także po stronie
polskiej jest do rozważenia formalny zakaz chodzenia po Orlej Perci i na Rysy
przed 15 lub nawet 30 czerwca, byłoby mniej wypadków.
Najpoważniejszy zarzut dotyczy
rzekomych polowań w Tatrach; mają się one odbywać za przyzwoleniem i nawet przy
wsparciu organizacyjnym TANAP-u. Cytuję dosłownie: “w ścisłych rezerwatach Tatr
Słowackich działa tajny przemysł nastawiony na polujących dygnitarzy” . Nb.
dwuznaczność tego sformułowania dostrzegła Redakcja, patrz ramka na s. 10.
Rzeczywiście za socjalizmu dygnitarze polowali, acz rzadko, po obu stronach
Tatr. W Dol. Rybiego Potoku robił to m. in. Zenon Kliszko, słyszałem też o
polowaniach w Tatrach Bielskich. Takie były czasy, pracownicy obu parków nie
odważali się sprzeciwiać. Ale czy ta sytuacja trwa nadal? Wszak na Słowacji
panuje taki sam ustrój jak u nas, istnieje bardzo szerokie poparcie dla idei
ochrony przyrody i skuteczniejsza niż u nas kontrola społeczna wszelkich
poczynań w tym zakresie. W centrum uwagi jest oczywiście to, co się dzieje w
Tatrach, ponieważ dla mieszkańców tego niewielkiego kraju Tatry znaczą
nieporównanie więcej niż dla ogółu Polaków.
Chodzi o bardzo poważny zarzut wobec
TANAP-u, zatem uczciwość nakazuje, aby go wyjątkowo dobrze udokumentować.
Tymczasem dla kol. Krasińskiego jedynymi dowodami polowań są “drogi wycięte w
kosówce i chatki myśliwskie”. Kiedy się zastanowić, dowody to żadne, czyli mamy
tu do czynienia ze zwykłym pomówieniem. Sprawę domków myśliwskich, zachowanych
także po polskiej stronie Tatr, już wyjaśniałem; przymiotnik “myśliwski” w
nazwie obecnie nic nie znaczy, to tylko tradycja onomastyczna wywodząca się z
czasów księcia Hohenlohego i innych właścicieli Tatr. Dlaczego się przycina
kosówkę wzdłuż dawnych, dziś nieznakowanych ścieżek, tłumaczył mi nieodżałowany
Stano Samuhel, kiedy mu pomagałem w tej czynności w Dol. Ważeckiej: "Tobie
się marzą Tatry dzikie, takie jak tysiąc lat temu, ale dzisiaj to jest park, a
w parku musi być porządek".
Przyp. red.: O, to, to:
niektórzy patrzą na Tatry jak gdyby jeszcze żył ś.p. dr Tytus Chałubiński. To
się już nie wróci, panie Hawranek. Panta rei, mleko się rozlało.
Wyraz “porządek” często się pojawiał w
moich rozmowach z ludźmi TANAP-u i Horskej Služby. Dla nich jest to zasada naczelna.
Park narodowy to nie puszcza pierwotna, lecz gospodarstwo. Drogi trzeba
utrzymywać choćby na wypadek pożaru, a wyrąb drzew jest rzeczą normalną i dla
lasu zdrową, jeśli nie przekracza określonych norm i granic (co moim zdaniem ma
miejsce np. w Dol. Starorobociańskiej). Utworzona przez człowieka
infrastruktura istnieje we wszystkich parkach narodowych; jej wielkość i rodzaj
zależą od miejscowych warunków i przyjętych założeń, stosowne decyzje podejmują
rady naukowe parków i zatrudnieni w nich fachowcy - leśnicy i ochroniarze.
Pracownicy TANAP-u są fachowcami, zaufajmy im. Nieuzasadniona krytyka i
wszelkie pouczenia są co najmniej nietaktem.
Nie byłoby problemu, gdyby kol.
Krasiński głosił samotnie swą opinię, jednak moja reakcja na omawiany artykuł
prowokuje wypowiedzi zmuszające do zastanowienia. Pół biedy, gdy jest to
przypadek niezrozumienia tekstu, wszakże pewnej niedzieli usłyszałem w chacie,
że wysunięte w artykule zarzuty wobec TANAP-u są słuszne i że (cytuję) “my
WSZYSCY tak uważamy”. Wiem jednak, że nie wszyscy, słucham bowiem również
wypowiedzi całkiem sensownych. I tylko niektórzy członkowie naszego
tatrzańskiego z nazwy klubu demonstrują swoiste rozdarcie wewnętrzne: są gotowi
dać się posiekać za dyrektora Byrcyna z TPN-u i zarazem podejrzliwi wobec
TANAP-u. Może to naiwne, ale staram się nie dopuszczać myśli, że ta nieufność
bierze się z ksenofobii.
Maciej Popko
* * *
Wiosna,
“ciepłe kraje” i Arco
Dariusz
T. Oczkowicz
Czekamy
na wiosnę. Ta kalendarzowa już wprawdzie nadeszła, ale wystarczy wyjrzeć przez
okno i skonsultować termometr, by stwierdzić, że coś ją inaczej wspominamy. W
marcu wyciągnąłem z worka sprzęt, wyklarowałem linę i czekam... Może następny
weekend przyniesie poprawę pogody i wreszcie będziemy mogli ruszyć w teren,
powtórzyć zeszłoroczne trasy w piaskowcach w Nideggen lub zmierzyć się z paroma
ścianami w wapiennym Gerolstein. Nie ma tam tego wiele, ale lepsze to niż
ciągle tylko ta sztuczna ścianka na przetłoczonej hali wspinaczkowej, z
obleganymi linami, krzykiem podekscytowanych sportowców-wspinaczy w chustach na
głowie i poszukiwaniem dróg w kolorowym labiryncie chwytów. Trening to niezły,
ale wspinaczka żadna.
Kiedy
w ogóle ostatni raz czułem skałę pod palcami? Dawno temu. Ironia sprawia, że
było to w styczniu. Wróciłem wtedy z Tatr, przepędzony Halnym, odwilżą i smętną
atmosferą opustoszałego schroniska w Moku. Wracam i oczom się wierzyć nie chce:
słońce, błękitne niebo, wiosna (?). Ledwo udało mi się namówić Roberta na
wyrypę w Gerolstein. Nie dziwię mu się: styczeń nie jest typowym miesiącem na
skałki, ale po dotknięciu rozgrzanej słońcem południowej ściany
Gerolsteińskiego Dolomitu nie miał i on żadnych wątpliwości co do słuszności
naszej decyzji: pogoda sprzyjała, zapalenie na łojenie było duże i wszystkie
trasy należały do nas, ... “no bo w styczniu w skałkach się nikt nie wspina”.
Wspomnienia.
Minęły już cztery miesiące i nic: deszcz.
1
maja wprawdzie tu, w Niemczech, to nie taki długi weekend jak w Polsce, ale
przynajmniej jeden dodatkowy dzień, pozwalający na jakiś większy wypad. Z
Robertem postanawiamy wziąć dodatkowe dwa dni wolnego i wyrwać gdzieś w plener.
W naszych myślach pojawiają się trzy wysmukłe sylwetki charakterystycznych skał
Dolomitów: Tre Cime de Lavaredo. Wielka Cima z łatwym przejściem
południową ścianą, zachodnia ściana Małej Cimy... była by zabawa.
Była
by... gdyby tydzień wcześniej w Alpach nie nasypało śniegu. Zaglądamy w
internet, sprawdzamy prognozę pogody dla Dolomitów i odczytujemy: śnieg od 2000
m. Patrzę na webcam i moje obawy się niestety sprawdzają: szare płachty śniegu
sięgają w doliny, a wierzchołki gór pokryte jednolitą białą szatą. Tak właśnie
było rok temu na początku kwietnia...
Zastanawiamy
się co robić. Czekanie na pogodę nie wchodzi w rachubę, bo mamy go już po
dziurki w nosie. Dolomity w śniegu, więc wspinaczka nie na nasze umiejętności.
Plecaki już spakowane: polar, goretex, ochraniacze ... właściwie bezsensownie
to zabierać; Robert nawet nie ma raków, a poza tym chcemy się wspinać, a nie
zdobywać jakieś trudne, oblodzone szczyty. A może by tak trochę bardziej na
południe? Weźmiemy jeszcze jeden dodatkowy dzień i ruszymy gdzieś do “ciepłych
krajów”... Rozkładamy mapę Europy, nasze palce wędrują gdzieś po północnym
wybrzeżu Morza Śródziemnego: za daleko. Po południowych stokach Alp
francuskich: za wysoko. No cóż, “ciepłe kraje” są w tym roku nadzwyczaj daleko.
“Słuchaj,
a może by tak jechać do Arco?” - pyta ni stąd ni zowąd Robert.
Arco? Znane,
bardzo znane miejsce, właściwie to już Mekka wspinaczki sportowej, kilkanaście
regionów wspinaczkowych, paręset (parę tysięcy?) tras o różnych trudnościach i
najróżniejszej strukturze skały... Ale o innym obliczu tego regionu też już
słyszałem, o tłumach łojantów okupujących każdy centymetr kwadratowy ściany, o
przetłoczonych campingach ...
Ale
co się tu dużo zastanawiać: przy tej pogodzie czegoś lepszego od Arco w
zasięgu tysiąca kilometrów się nie znajdzie. Poza tym jesteśmy przed sezonem i
kto wie... może nie jest tam tak źle?
Kolonia
żegna nas pochmurnym niebem. Rytm wycieraczek dyktuje nasz przejazd przez
autostrady Frankfurtu. W okolicach Norymbergii rozjaśnia się i wraz z
plantacjami chmielu w Bawarii pojawia się słońce. Buty zmieniam na lekkie Tevy
i jak by nigdy nic przyzwyczajam się do tej myśli: “jadę na południe, do ciepłych
krajów”. Z autostrady nad Monachium, niczym olśnienie, ukazują się
wierzchołki Alp, których biel - tak nie typowa na tę porę roku - aż zapiera
dech. Teraz tylko krótki tranzyt przez Austrię, przejazd przez Brenner i
przed naszymi oczami pokazuje się inny świat. W dolinach południowego Tyrolu
kwitną sady i winnice, nad którymi - w plenerze oblodzonych szczytów - górują
stare zamki, wioski, stoki poprzecinane strumieniami i wodospadami. Jakże
pięknie musiała wyglądać ta dolina, kiedy jeszcze nie oszpecało jej to asfaltowe
ciało autostradowej anakondy! I co czeka nas po opuszczeniu tej głównej
arterii, na drodze do jeziora Gardeńskiego lub na małych dróżkach do
rozsypanych po górach wiosek? Po opuszczeniu autostrady w Trento
otrzymujemy odpowiedź i na te pytania. Droga do Arco przelatuje pod
skalnymi urwiskami, wysokimi na paręset metrów wijąc się w kierunku jeziora. Za
Pietromuratą przejeżdżamy pod wspaniałymi gładkimi wapniami nie wiedząc,
że od jutra będzie to nasz główny i ulubiony poligon wspinaczkowy.
W
Arco, za mostem, skręcamy w prawo i po paruset metrach dojeżdżamy do
campingu o charakterystycznej nazwie “Zoo” (nie mającej z nami nic wspólnego,
ani też z innymi “szympansami”, których tam spotykamy). Atmosfera jest typowo
włoska: luźna i przyjazna. A fakt, że przy lekkim zachmurzeniu termometr
pokazuje 23°C przyjmujemy z satysfakcją i radością.
Wieczorem
rzucamy się najpierw w parę sklepów wspinaczkowych i z ulgą stwierdzamy, że ich
ceny niczym nie odróżniają się od kolońskich; to i dobrze, bo nasza kasa jest
szczupła, a wybór niezły. Pozostajemy jednak przy butelce Cabernet Franc i -
jakże by inaczej - przy “Arco Falesie”, czyli Biblii w postaci
przewodnika wspinaczkowego, ważącego około 0,5 kg i opisującego 58 stref
wspinaczkowych. Nic dziwnego, że resztę czasu spędziliśmy “na studiach”. Wyniki
jednak szybko okazują się otrzeźwiające. Okazuje się, że najłatwiejsze dwie
trasy w samym Arco są ocenione na UIAA VI; większość nawet dużo wyżej.
Powoli zaczynam się niepokoić. Na szczęście w jednym z kiosków Robert wytrzasnął
mały przewodniczek pod tytułem “Placche Zebrate”. Mimo, że opisane tam
trasy znajdują się też i w wielkim przewodniku, to krótka analiza terenu od
razu uzasadnia drukowanie tego kieszonkowego maleństwa. Placche Zebrate
- co znaczy tylko tyle co Słoneczne Płyty - jest chyba marzeniem każdego
początkującego wspinacza z ambicjami sięgającymi wyżej niż takie skałkowe 20 m.
Na większości tras spotykamy się z umiarkowanymi trudnościami (od UIAA V-).
Najkrótsza trasa to 100 m w trzech wyciągach, najdłuższa to 500 m i 15
wyciągów. Nasza decyzja dotycząca naszego pierwszego dnia w ścianie jest więc
prosta.
Z
Arco do ścian na Placche Zebrate jedzie się 10 minut samochodem,
więc się nie spieszymy. Na początek wybieramy, na zapoznanie się ze skałą,
najłatwiejszą trasę “Via 46° parallelo“. Piękna trasa, dobre dwie godziny
wspinaczki, 200 m ściany i sześć wyciągów. Jesteśmy pod wrażeniem, ale ta zbyt
długa zimowa przerwa we wspinaniu sprawia, że czujemy się trochę niepewnie.
Trzeba potrenować. Na szczęście nie brakuje w Arco okazji do typowej,
treningowej “wędkówki”. Po południu przenosimy się do Nago, gdzie w
panoramie jeziora Gardeńskiego wędkujemy na paru ściankach. Zasadnicza różnica
np. do skałek Jurajskich polega jednak na tym, że by powędkować to i
poprowadzić trzeba, bo wędki się od góry nie zawiesi. Chcieliśmy treningu? Jest
trening.
Wspinaczka
to jednak nie wszystko. Nawet w Arco, bo Arco to przede wszystkim
Włochy, a Włochy to z kolei przyjemności z wszystkiego co dobre - pardon - co
smaczne. Arco wieczorem, to espresso na piazza, pizza i chłodne
piwko, no i uczucie dobrze spędzonego dnia.
Nazajutrz
ponownie ruszamy na Placche Zebrate. Uderzamy w 180-metrowe “Gino
Gianna”. Niepewność wczorajszego dnia pozostała. Wspinam się niewyraźnie, bez
żadnej determinacji. Już na pierwszym wyciągu nie radzę sobie z kluczowym
miejscem. Wmawiam sobie: “reibung i nic jak reibung”, ale ściana nie puszcza;
ani mnie, ani Roberta. Zjazd. Kręcę głową i sam nie wierzę: “Przecież to do
cholery łatwe miejsce!”. Wiem i jeszcze bardziej się złoszczę. Z Robertem
siedzimy pod ścianą, przyglądamy się. To wcale nie wygląda trudno. Wcale. To
nie jest trudne miejsce. Nie przyjechaliśmy tu, by siedzieć jak dwie
wystraszone kury na grzędzie. Wkurzeni uderzamy jeszcze raz. Wpin. Jeden,
drugi... znowu to samo miejsce. Tym razem nie przechodzę na lewo, gdzie taki
sobie niewinny stopień sugeruje bezpieczeństwo, lecz zostaję w rysie i prawą
nogą bez uchwytu idę na tarcie. Nagle... jest i chwyt, jest i stopień. Cholera,
ależ to proste!!! Od tego momentu lecę w górę jak w transie. To już ostatni
wyciąg? No a gdzie te piątkowe miejsca? Przeszedłem, nawet nie zauważyłem.
Szkoda, że to tylko cztery wyciągi.
Niestety
nasze samopoczucie zaczyna się rozdwajać. Robert dalej nie może znaleźć formy,
a ja bym najchętniej od razu szedł w następną trasę. Ale jak już wspomniałem: Arco
ma dla każdego coś dobrego.
Po
południu wsiadamy w samochód i jedziemy wzdłuż jeziora w stronę Gardy.
Piękny widok na otaczające nas ze wszystkich stron góry, chłodny powiew pachnącego
wodą powietrza. Jest weekend i atmosfera jak na riwierze. Porty jachtowe,
hotele, kawiarnie pozostawiamy jednak za sobą i ruszamy w głąb lądu, do małej
wioski: Marciaga.
Od
tego dnia Marciaga pozostanie w mojej pamięci synonimem doskonałego regionu
skałkowego. Wioska leży w zaciszu gór. U podnóża skał rozciąga się obszerny
ośrodek golfowy: trawy, łąki, lasy. Przypomina mi się Nideggen, gdzie
wspinacz jest traktowany przez służbę miasta jak intruz i sam nie dowierzam,
kiedy parkując zaraz przy polu golfowym, idąc przez ogród pachnący wiosną (to
jest dojście do skałek) jestem pozdrawiany przez uśmiechniętych włoskich
milionerów (przyp. Red.: oczywiście Autor ma na myśli miliony euro!!!) w
kremowych koszulkach polo. Pojutrze tu wrócimy. Wtedy spędzimy sjestę w cieniu
jednego z tych starych drzew przyglądając się grze w golfa. Ani złego słowa,
ani złego spojrzenia: kultura.
Tymczasem
skałki Marciagi czarują różnorodnością, cieniem lasu i ... pustką. Marciaga
jest najbardziej od Arco odległym regionem i tylko paru fanów gubi się w
labiryncie tutejszych skał. Dojazd trwa wprawdzie długo i nie ma sensu
przyjeżdżać tu na dwie traski (tak jak my), lecz warto spędzić tu przynajmniej
cały dzień, jeśli nie więcej.
I
tak mija następny dzień, zakończony dobrym uczuciem aktywnie spędzonego czasu.
Było nawet lepiej niż wczoraj. Ciekawe, czy następny dzień przyniesie jeszcze
lepsze wyniki?
Przyniesie.
Ale pozwólmy mu się rozpocząć.
Tym
razem Robert nastawia budzik na szóstą rano. Zależy nam na tym, by być pierwszymi
w ścianie, gdyż droga, którą wybraliśmy na dziś jest klasykiem: Via Rita
to porządne 4 godziny wpracowane w 450 m ściany podzielonej na siedemnaście
wyciągów. Wczoraj, na Gino Gianna myślałem, że idę jak w transie. Wtedy
jeszcze nie wiedziałem co to trans. Trasa jest dla Roberta trochę trudna i
wyeksponowana, więc na czwartym/piątym wyciągu oddaje mi prowadzenie na resztę
drogi. Idę. Wyżej i wyżej. Już nie liczę wyciągów. Logicznie poprowadzona trasa
wciąga mnie coraz bardziej. Prowadzi ona w szeroki, kaskadowy i bardzo długi
komin (ok. 150 m), gdzie każdy krok jest przyjemnością. Po czterystu metrach
odczuwam zmęczenie, lecz nie takie, jak po treningu na ściance, kiedy to palce
najbardziej dają o sobie znać, lecz po prostu zmęczenie zdrowo rozruszanego
ciała. Przejście jest piękne, i jeśli zasłużyliśmy sobie na odpoczynek, na
dobry obiad - grilowanego pstrąga z białym winem, mocne espresso, sjestę,
porcję włoskich lodów i pod wieczór lasagne z chłodnym piwkiem - to właśnie po
tej trasie. Odpoczynek i dolce vita.
Wolny
czas wykorzystujemy jeszcze by wyrwać krótko do Pietramuraty, gdzie w
małym sklepiku ze sprzętem wspinaczkowym chłopcy zajmują się podklejaniem
bucików. Warto było: buty pico bello!
Przyznaję,
że korciło mnie, by nazajutrz znowu uderzyć w Placche Zebrate. Via Claudia
już krążyła po głowie, ale nie było by to zbyt rozsądne. Claudia jest
najdłuższą trasą w całym regionie, wymagającą dobrej kondycji i nieco
trudniejszą od Rity. Poza tym postanowiliśmy się trochę przyhamować, by
nie wrócić do Kolonii jak skalni narkomani. Wspinanie zakończymy “po
gentelmeńsku” na słonecznych skałkach Marciagi, w zapachu kwiatów,
cieniu lasu, w plenerze trawników golfowych.... by jak najmniej myśleć o drodze
powrotnej i spokojnie zacząć planować jesienny wyjazd... Prawdopodobnie znowu
do Arco.
* * *
Wszędzie kwitła czeremcha....
Ewa
Taracha
Na majowy długi weekend zniosło mnie na Ukrainę.
Wycieczka była 15-osobowa, prywatna, wspomagana organizacyjnie przez znajomych
Ukraińców. Do granicy dojechaliśmy polskim mikrobusem, przekroczyliśmy ją
pieszo. Na przejściu granicznym trzeba było zapłacić “jakieś” ubezpieczenie -
około 10 hrywien od osoby (w kantorach we Lwowie 1$= 5,55 hrywien, można też
wymienić złotówki, ale jest to mniej korzystne). Nie trzeba się martwić brakiem
hrywien. Za wszystko i wszędzie można płacić dolarami. Ponieważ reszty wydają w
hrywnach, lepiej mieć dolary w małych kawałkach, np.: po jednym (dostępne w
W-wie w kantorach z trudem, znalazłam na Targowej naprzeciwko Kijowskiej).
Powinny to być banknoty wydane po 1992 r. Granicę przeszliśmy szybko i bez
kłopotu. Podobno był sprzyjający układ, bo ostatnio zrobiono parę nalotów na
“mrówki” co znacznie zmniejszyło ruch i czas potrzebny na przekroczenie
granicy. Ponieważ na mocy niepisanej ale za to międzynarodowej umowy, polscy
policjanci czepiają się aut z ukraińską rejestracją a ukraińscy tych z polską,
po przekroczeniu granicy wsiedliśmy w ukraiński autokar. Do Lwowa można również
bez problemów dojechać autobusem kursowym lub pociągiem. Jechał z nami Jasio Dziura - przewodnik
krakowski i nie tylko, jeżdżący na Ukrainę i w Karpaty Wschodnie od zawsze albo
jeszcze dłużej. Prócz ogromnej wiedzy dotyczącej tego terenu miał jeszcze
walizeczkę pełną książek, z których odpowiednie fragmenty czytał nam w jedynie
słusznych miejscach. Przejechaliśmy przez Gródek Jagielloński {przyp. red.:
jak wiadomo, tam zmarł Władysław Jagiełło z powodu przeziębienia, którego się
nabawił po słuchaniu śpiewu słowików o poranku} , z okien autokaru
patrzyliśmy na mijane miejscowości i pola. Domostwa są schludne, uporządkowane
i zadbane. Zwraca uwagę duża liczba nowo budowanych domów - prawie zawsze
materiałem jest cegła rozbiórkowa. Z ogromnych pokołchozowych pól powydzielano
długie, całkiem pokaźne zagony i na jakiś tam zasadach pozwolono ludziom
uprawiać. Ponieważ na Ukrainie majowy weekend trwał od soboty do wtorku, więc
na polach roiło się od ludzi - pracowali całymi rodzinami. Uderzało to, że na
takich dużych połaciach ziemi najbardziej zaawansowanymi technicznie narzędziami
były szpadle i motyki. Nie widać było ani jednego traktora...
Po południu dojechaliśmy do Lwowa.
Mieszkaliśmy w hotelu na ul. Klepariwska 30, tel. (0322)33 34 30 lub 33 34 27 .
Pokoje takie sobie albo trochę gorsze, ale z łazienkami, była letnia lub nawet
ciepła woda mimo, że wody w mieście brakuje (dlatego np. nieczynne są
fontanny). Cena za miejsce w pokoju dwuosobowym wynosiła około 15$. O miejsce w
hotelu jest trudno, bo jest ich mało. Mówiono nam, że można zwrócić się do
Towarzystwa Kultury Polskiej (albo jakoś podobnie się to nazywa) we Lwowie,
plac Rynek 17 i poprosić o wynajęcie miejsc przy tamtejszej polskiej rodzinie,
może być również z wyżywieniem, podobno niedrogo. Wieczorem wyruszyliśmy na
miasto. Przewodniczka ukraińska, mówiąca po polsku opowiadała nam o tym co
widzimy i o historii miasta. Jasio to kontrolował i co pewien czas coś dodawał.
We Lwowie byliśmy półtora dnia. Odwiedziliśmy Wysoki Zamek, cmentarze
Łyczakowski i Orląt Lwowskich. Przy cmentarzu można kupić, a właściwie trudno
nie kupić kwiatów i zniczy. Rezydujący tam przekupnie są bardzo nachalni. Kto
wie, może dlatego groby co znakomitszych Polaków, można znaleźć bez trudu - z
daleka rzucają się w oczy, bo toną w kwiatach i są obstawione zniczami. W
czerwcu we Lwowie ma być papież. Ma się zatrzymać w unickiej katedrze św. Jury.
Więc na gwałt jest przeprowadzany remont, tak jak wszędzie tam, powierzchownie
i po łebkach. Mają problemy, bo za czasów ZSRR w budynkach przykościelnych
przydzielono mieszkania zwykłym ludziom. Teraz ze względu na wizytę papieża
próbują ich wykwaterować. A ci poznawszy wartość swoich zdewastowanych nor,
żądają przynajmniej pałaców... Ponoć na razie sytuacja jest patowa. W
katakumbach katedry, Jasio zwrócił nam uwagę na grób metropolity
greko-katolickiego kościoła ukraińskiego - Andrzeja Szeptyckiego. Był on
patriotą ukraińskim i wnukiem Aleksandra Fredry a jego brat był katolikiem i
pułkownikiem wojska polskiego - ponoć zwykłe dzieje na pograniczu.
Odwiedziliśmy oczywiście rynek z pięknymi (ale tylko od frontu) kamieniczkami i
zachwycającą kaplicę Boimów. W miejscach gdzie bywają wycieczki (pod hotelami,
przy Wysokim Zamku, przy cmentarzu) jest dużo żebrzących dzieci, przede
wszystkim ukraińskich. Są nachalne, ale wymagań dużych nie stawiają, mówią:
może być cokolwiek, może choć cukierek. Żebrzą też starsi ludzie, przede
wszystkim Polacy, mówią - może wam kanapka została, trochę chleba, mogą być
pieniądze albo coś innego... Najniższa emerytura wynosi ponoć około 60 hrywien,
to chyba niewiele bo bochenek chleba kosztuje 1,2.
Przyjemnie było usłyszeć od naszej
przewodniczki, że posługują się polskimi prognozami meteorologicznymi, bo są
lepsze od miejscowych. Jeszcze jedna polska rzecz jest ceniona - polskie
szkoły. Chętnie są tam posyłane również ukraińskie dzieci ze względu na mniej
liczne klasy i wyższy poziom. Uważa się, że dzieci mają później większe szanse
- może nawet na studia w Polsce.
Nasi ukraińscy opiekunowie jakimś
sposobem załatwili nam bilety do Opery (cena około 5 $). Większość naszej
wycieczki stanowili Krakusi, a jak wiadomo zawsze miedzy Krakowem a Lwowem były
podobieństwa a kiedyś również rywalizacja. Teraz też porównywali operę ze swoim
teatrem Słowackiego. I kurtynę Siemiradzkiego też porównywali. Trafiliśmy na
Cyrulika Sewilskiego, podobało nam się. Większość widowni to polskie wycieczki.
Teatr był gruntownie odnowiony 5 lat temu, na złocenia zużyto podobno 5 kg
złota. Wewnątrz opery, zaraz naprzeciw wejścia jest medalion z podobizną
Gorgolewskiego, architekta tego gmachu. Podobizna została, ale w ramach remontu
nazwisko zostało napisane bukwami. Teraz może już robić za Ukraińca. Obok
widowni jest przepiękna sala lustrzana. Przewodniczka zwróciła nam uwagę na
malowidła na suficie przedstawiające sceny z niektórych dzieł narodowych - z
Halki, z Krakowiaków i Górali, z Zemsty.... Poniżej stały popiersia -
przedstawiła nam tych panów: Taras Szewczenko, Iwan Franko, Piotr Czajkowski...
Przed remontem były tu inne popiersia - powiedziała.
Rano ruszyliśmy autokarem w kierunku
Zaroślaka, gdzie miały być kolejne dwa noclegi. Po drodze w Drohobyczu
obejrzeliśmy wielkiej piękności drewniane, XVII wieczne cerkiewki, poszliśmy
pod dom Bruno Szulca, popętaliśmy się po sennym rynku i ruszyliśmy do wód, do
Truskawca. Tam wypiliśmy Naftusi, Sofii i Marii, a gdy spotkaliśmy zwykłe
źródełko zakrzyknęliśmy: jak wspaniała, smaczna woda i rzuciliśmy się na nią.
Po chwili ktoś wskazał nam napis, że woda nie nadaje się do picia.... Zawsze
tak było, że jak coś smaczne to nie może być zdrowe.
Potem jeszcze w Jaremczy oglądaliśmy
wodospady Prutu, jedliśmy kolację w bardzo eleganckiej knajpie nazywającej się
Huculszczyzna. Tamtejsza (tzn. knajpiana) orkiestra wyszła na nasze powitanie i
zagrała czeremszynę. A potem udaliśmy się na Zaroślak. Przed wojną było tam
polskie schronisko - widziałam na zdjęciach w starych przewodnikach - b. ładne
{przyp. red. zamieściliśmy też zdjęcie w Wiadomościach}. Ale
się spaliło. Za czasów Związku Radzieckiego został wybudowany Ośrodek
Przygotowań Olimpijskich. W przewodnikach jest opisywany jako wyjątkowo
szpetny, ohydny itp. I to się mniej więcej zgadza. A do tego od zawsze
właściwie jest tam rozkopane, stoją jakieś spychacze, maszyny, wygląda to jak
plac wielkiej budowy, ale od lat nic tam nie dobudowano. Zaroślak leży na
terenie Parku Narodowego. W Worochcie należy kupić bilety lub licencję (nie do
końca udało mi się to pojąć). Jak zwał tak zwał, trzeba zapłacić. Można
zapłacić również przy szlabanie, ale pilnujący szlabanu muszą najpierw wykazać
jak wielkiej wagi sprawą jest wpuszczenie nas za szlaban bez licencji, jaką
grzeczność nam robią. Potem jeszcze akt II : nie ma kwitancji !!!, a potem
można już zapłacić i jechać. Od szlabanu jest jeszcze kilka km bitą drogą,
której nie lubią autokary czy samochody słabe i o niskim zawieszeniu.
Dojechaliśmy już po ciemku. Pokoje były duże, jak zawsze w trakcie remontu. Od
mojego poprzedniego pobytu (4 lata temu) zmieniono niektóre meble, drzwi do
pokoi i wyremontowano toalety. Zrobiono to tak, że niewykluczone, że za 4 lata
osiągną stan sprzed 4 lat i dalej będzie jak na wielkim placu budowy. Okna tak
samo jak w czasie mojego poprzedniego pobytu nie otwierają się, a jeśli się
otworzą, to się nie zamykają. Radość sprawił nam gorący prysznic (on był
załatwiony, to nie tak, że zawsze i każdy może). Ranek jak zawsze w ciągu tej
wycieczki przywitał nas przepiękną pogodą. Z okna pokoju widać było bielusieńki
szczyt Howerli - najwyższego szczytu Czarnohory i całych Karpat Wschodnich
(2061m npm.) . Było tak pięknie, że nie były w stanie wrażenia zepsuć podane
nam na śniadanie mielone z kaszką gryczaną i kapustą chyba zbytnio ukiszoną, do
tego była taka wczasowa dobrze wyparzona herbata. Ale razowiec, jak wszędzie na
Ukrainie był wspaniały. Po śniadaniu ruszyliśmy na Howerlę. Sporo ludzi tam
waliło. Ale gdy ze szczytu ruszyliśmy granią na Breskuł i Pożyżewską, byliśmy
już sami. Potem jeszcze było nieco emocji na stromych śnieżnych trawersach i
przy szukaniu właściwej drogi w zejściu na przełaj. Krokusy, kaczeńce, urdziki
i inne takie występowały w pełnej krasie i okazałości i w ogromnych ilościach.
Następnego ranka, przy jak zwykle pięknej pogodzie wyruszyliśmy w kierunku
Kamieńca Podolskiego.
Po drodze obejrzeliśmy (oj warto było
bo piękna) siedzibę Metropolitów Bukowińskich w Czerniowcach. Ponieważ została
od razu przekazana władzom sowieckim, zachowana jest do dziś w wyśmienitym
stanie. Teraz jest tam uniwersytet. A potem był Chocim. Z baszty spoglądaliśmy
na wody Dniestru, a Jasio czytał nam wyciągnąwszy odpowiedni tom ze swojej
walizeczki, jak to sułtan Osman II kazał sobie na wzgórzu pod baldachimem
ustawić tron, by oglądać rozgrywającą się poniżej krwawą bitwę. Rozrywkę tę
umilali mu muzykanci siedzący na słoniach ustawionych po obu stronach. Ale
przebieg akcji podobno nie bardzo mu się spodobał. Więc się wyniósł stamtąd i
był w niedobrym humorze.
Wieczorem dotarliśmy do Kamieńca.
Zamieszkaliśmy w jedynym czynnym hotelu w mieście. Cena noclegu w pokojach
jednoosobowych (takie akurat nam się trafiły) wynosiła około 30$, a standard
trochę mniej. Pokoje były duże, nawet jakieś stiuki na suficie, ale
jednocześnie grzyb na ścianie, jedna łazienka na dwa lub trzy piętra i ten
nierozwiązywalny problem utrzymania parkietów - zawsze wyglądają jakby były
bardzo brudne, zresztą kto je tam wie, może i są. Jadaliśmy w barku parę ulic
dalej. Wydaje się, że knajpy hotelowe nie są korzystne ani ze względu na cenę
ani ze względu na jakość. Wieczorem Jasio oczywiście wyciągnął nas na miasto.
Kamieniec znałam przede wszystkim z Sienkiewicza, że Wołodyjowski, że twierdza
itd. Nie wiedziałam, że to takie piękne miasto, z niesamowitą skarpą nad rzeką
Smotrycz. Ta skarpa to ponoć rafa koralowa z zamierzchłych epok, kiedy na tych
ziemiach był ocean. Następnego dnia od rana zaczęliśmy zwiedzanie. Nasza
przewodniczka kochała chyba swoją pracę i miasto. Jak podkreślano, miała
doktorat z historii. Była Ukrainką, jej matka Polką, a ojciec Rosjaninem - oj
niełatwo odnaleźć swoją tożsamość na kresach. Oglądaliśmy rynki: polski, ruski
i ormiański, ruiny kościoła ormiańskiego i kościół Dominikanów. W tym ostatnim
do niedawna był magazyn materiałów budowlanych. Kościół jest tak zniszczony, że
nikt nie chciał go przejąć. Ostatnio zajęli się nim Paulini - zbierają
pieniądze i powoli usiłują remontować. Oprowadzał nas ks. Paulin z Częstochowy,
mówił, że odprawiają w niedzielę dwie msze - na polskiej bywa koło 120 osób, na
ukraińskiej koło 50. Najokazalsza w mieście jest katedra. Kiedy w1672r Turcy
zdobyli miasto, ze wszystkich kościołów powyrzucali święte obrazy - wysłali
nimi ulice, by po nich na koniu mógł wkroczyć do miasta sułtan. Szczątki
zmarłych zostały wyrzucone poza obręb miasta, by Turcy nie byli grzebani między
niewiernymi, kościoły pozamieniano na meczety, a przy katedrze wybudowano
minaret. Kiedy po 27 latach przyszło im opuszczać Kamieniec lamentowali bardzo
i rwali włosy z bród. W traktacie zostało im zagwarantowane, że minaret nie
zostanie zburzony. I stoi do dziś. Tylko nad półksiężycem umieszczono złoconą
figurę Matki Boskiej. Niedawno została odnowiona i błyszczy na całe miasto.
Można wchodzić na minaret, nigdzie indziej nie jest to możliwe - może to sprawa
przełomu wieków - papież był w meczecie a my w minarecie.... Po południu
poszliśmy zwiedzać fortecę, której tak dzielnie bronił i gdzie zginął pan
Wołodyjowski. Latem odbywają się tam ponoć turnieje rycerskie. Wróciliśmy nad
rzeką oglądając jeszcze Ruską Bramę, baszty rzeźników i krawców, wypiliśmy
coca-colę w knajpie zrobionej w synagodze....
Zmęczeni kilkudniowym wypoczynkiem
zwolna wracaliśmy do hotelu. Następnego ranka rozpoczęliśmy odwrót spod
Kamieńca zatrzymując się jeszcze tylko by obejrzeć ruiny zamku w Trembowli. No
i wracaliśmy. A tyle jeszcze zostało do zobaczenia. Nie przepadam za
zwiedzaniem miast w zbyt dużej ilości ale to naprawdę było fascynujące.
Odrobiłam wszystkie nieuważania na lekcjach historii, dotykając tych kamieni
dużo zrozumiałam a poza tym wszędzie tak bujnie kwitła czeremszyna.....
E.T., 28.04 - 04.05.2001 r.
* * *
Aktualności .... z myszką ......
Gonimy Europę.
W ostatnich czasach wyłoniły się projekty przeprowadzenia całego szeregu prac
związanych z europeizowaniem komunikacji z Podhalem i dotyczące rozwoju samego
Podhala. Projekty te obejmują [...] przebudowę węzłów kolejowych w Płaszowie i
Suchej tak, aby pociągi mogły bez zmiany kierunku jazdy, a co zatem idzie
straty czasu, mijać te stacje, budowę dworca osobowego w Rabce, tak, aby
pociągi idące do Zakopanego mogły zajeżdżać do Rabki, wreszcie budowę nowego
dworca kolejowego w Zakopanem i to w dolnej części miasta, prawdopodobnie
poniżej ulicy Nowotarskiej nad potokiem Zakopianka. Z tym ostatnim punktem
wiąże się konieczność przeprowadzenia nowego odcinka kolejowego [...]. Projekty
te obejmują także budowę [...] tramwaju podtatrzańskiego Witów - Zakopane -
Bukowina. Projekty te, zwłaszcza dotyczące samej okolicy Zakopanego [...]
należy powitać z jak najgorętszą radością. [...]. Sądzimy, że [...] projekty te
naprawdę w krótkim czasie będą zrealizowane.
Idzie
ku lepszemu. Schronisko dla zbiorowych wycieczek na Hali Gąsienicowej,
którego uruchomienie było projektowane jeszcze na bieżącą zimę, nie zostanie
niestety przed nadchodzącym sezonem wybudowane. Prace przygotowawcze są jednak
w pełnym toku i są wszelkie szanse, że schronisko to zostanie uruchomione w
lecie roku przyszłego. Budowa pomyślana jest jako budynek drewniany, ukryty w
lesie, poniżej dzisiejszego murowanego schroniska, mieszczący szereg sal dla
wycieczek zbiorowych, jednak z pełnym “komfortem” turystycznym.
Wraca
nowe. Wielekroć już [...] doświadczyliśmy w Polsce, że podwyżka
cen w jakiejkolwiek dziedzinie powodowała wbrew nadziejom obniżenie dochodów
państwa.
Taniej
po Tatrach. Taksy Przewodników Tatrzańskich. W maju bież. Roku
Komisja dla spraw przewodnictwa tatrzańskiego obniżyła wysokość taksy
przewodników tatrzańskich [...]. Taksa ta wynosić będzie: dla przewodników I
klasy 12 zł [...], dla przewodników II klasy dziennie zł 10 , dla przewodników
III klasy dziennie zł 8.
Korzystajmy,
póki czas. ”Radowid” pensjonat I kategorji w Zakopanem przy ul.
Sienkiewicza, udziela członkom P.T.T opustu 10% od cen pokoji i utrzymania za
okazaniem zgóry legitymacji członkowskiej. Jest to jeden z najpiękniejszych i
najlepiej urządzonych domów w Zakopanem, w doskonałem położeniu w samem centrum
miejscowości.
(Przegląd
Turystyczny, 1934. Tytuły półgrubą czcionką: Redakcja Wiadomości SKT, 2001. W
latach trzydziestych dolar był wart ok. 5 złotych. Zdanie w notce zatytułowanej
“wraca nowe” pochodzi z artykułu o cofnięciu zniżek kolejowych dla turystów).
Sypiak w rukzaku
Główną
częścią uzbrojenia turysty jest worek turystyczny (rukzak). Powstała w
ostatnich czasach nazwa “plecak” jest obrzydliwym dziwolągiem bez żadnego
uzasadnienia.
Zygmunt Klemensiewicz, Zasady
taternictwa, Lwów 1913.
Kto
pierwszy użył terminu “śpiwór”, winien być publicznie wychłostany. Tak mógł
określić worek do spania jakiś Murzyn, który ledwo co liznął trochę języka
polskiego. Najlepiej mówić na to po prostu: sypiak.
Stanisław Eljasz-Radzikowski, Pam.
Tow. Tatrz., 1907.
Non omnis moriar ...
Jak
wiemy, taki właśnie napis widnieje na kamieniu Mieczysława Karłowicza. Nie
przechodzi koło tego kamienia ścieżka turystyczna. Zapominamy powoli o jednym z
największym polskich kompozytorów. Nie tak delikatnym jak Chopin, nie tak
dbającym o swój image i zarobki jak Pandercki (przekręcam nazwisko?
przepraszam, kakofonia jego utworów wpływa destrukcyjnie na mózg... ).
Zapatrzeni w sukcesy Adama Małysza (już zapomnieliście: skoczył z góry na
dół dalej niż inni) zapominamy o kompozytorze, który tak pisał do przyjaciela:
(Adolfa Chybińskiego).
Zakopane, 2 kwietnia
1908. [...] Również do zobaczenia się odkładam opowiedzenie mych wypraw
zimowych w Tatry, głównie z powodu, że gorące moje ukochanie tych gór czyni
mnie w stosunku do nich niesłychanie “mównym”, co może rzetelnie znudzić kogoś,
kto do sekty taternickiej nie wstąpił.
Za trzy tygodnie mniej więcej wyjeżdżamy z Matką do
Warszawy, aby spalić ostatnie mosty, jakie mnie z tem miastem łączą, a
mianowicie, by zwinąć mieszkanie...”
Przytaczamy
zaś fragmenty z notatki, sygnowanej inicjałami K.W. na 25-lecie śmierci
Mieczysława Karłowicza ( Przegląd Turystyczny, nr 1(8), 15 lutego 1934 ):
Dnia 8 lutego 1934 r. mija dwadzieścia pięć lat od
chwili, gdy Mieczysław Karłowicz znalazł białą śmierć w lawinie u stóp Małego
Kościelca. Nie chcemy w tę smutną rocznicę przypominać zasług znakomitego
artysty i niezwykłego człowieka, ale pragniemy zwrócić uwagę ogółu na to, co
zeszło do grobu wraz z nim i zapytać, czy zeszło bezpowrotnie.
Przedziwny romantyzm jego postaci na tle czasów tem
odleglejszych, że przedzielonych pożogą wojny, zaciera się zwolna wobec nowych
zagadnień i rzeczowego realizmu nowych pokoleń.
Być może, że przyniosą one lepsze ideały i wyższe
prawdy, być może, że w młodzieńczej sile tkwi coś więcej niż ślepy zachwyt nad
własnemi mięśniami, to pewne, że ideologja Karłowicza, zespalając w sobie dwa
rozbieżne kierunki ustosunkowania się do gór, metafizykę i sport - wyczerpywała
w zasadzie zagadnienie. Dzisiaj, gdy przed pionierskim rozmachem zdobywców
ukorzyły się najpotężniejsze urwiska naszych wysokich gór, gdy taternictwo
przeżyło już swój wiek męski, oglądamy się nie bez smutku za jego młodością.
Komentarz
Red. Wiad. SKT. 2001 r. Jeśli w latach trzydziestych taternictwo “przeżyło już
swój wiek męski”, to w jakim wieku jest teraz?
* * *
4 21 maja 2001 roku minęła 150 rocznica urodzin Stanisława
Witkiewicza. Jest on, jak wiemy, autorem książki “Na przełęczy” (drukowanej w
odcinkach w Tygodniku Ilustrowanym, 1889-90, wyd. książkowe 1891) Używając
obecnych powiedzeń, była to wtedy książka “kultowa”. Wyrażała stosunek ceprów
tamtej epoki do gór i sprawiła też, że całe pokolenia turystów patrząc na Tatry
widziały cudowną, idealną i nierzeczywistą krainę, a nie po prostu trochę skał,
pagórków, strumyków i lasów. W XXI wieku już mamy to wszystko z głowy.
Nie wzrusza nas sonet Franciszka Nowickiego (“Zawrat”):
Stanąłem na przełęczy … świat czarów przede mną!
Wzrok zdumiony weń topię – podziw duszę tłoczy …
Dołem – stawy czernieją, jak piór pawich oczy,
W górze pieśń! … ale myślą stworzona nadziemną.
Pieśń ruinami granitów pisana przede mną!
Skamieniały sen Stwórcy, dumny sen, uroczy!
Tam – ku krańcom pustyni gwiazda dnia się toczy,
Płoną szczyty – tam z głębin wstaje wieczór ciemno.
Siadłem – cisza na górach – oko stawów drzymie,
Patrzę w Tatry, w te runy przedwiecznej zagadki;
Chciałbym przejrzeć, przeniknąć jej myśli olbrzymie.
Wiatr – bajarz lekkim palcem strunę marzeń trąca,
Z wolna uchodzą z serca goryczy ostatki,
O! tu siedzieć i słuchać, i dumać bez końca!
i nie zawsze podobają się nam wiersze Jana Długosza powstałe w
okresie, gdy taternictwo polskie zostało zepchnięte do 2 ½ doliny w nie
największych górach Europy :
O zmroku
Czy
można malować góry?
Muzyką
śpiewać miłość?
W
wierszu skryć Czarny Staw
Szczyty
spowite we mgłach?
Cóż,
miłość sercem bije
Góry
sercem szeleszczą
A
jak do serca znaleźć rym?
Strumień
Urwiska
pieśń
Ścieżka
w niebo się wije
Powoli
zmrok zapada
Żlebem
pełzną sny.
Widzę
senny korowód
Zjaw
białych we mgieł strzępkach
Hen,
wszędzie ponad szczyty
W
kominów mokry cień
Dziwnego
pełen piękna
Gaśnie
powoli dzień.
Poezji
Tatr nie odda
Przenigdy
żadne pióro
Pisać
by trzeba sercem
By
znaleźć trafny rym
Jeziora
tafla czarna
Śle
ciemny odblask chmurom
Cisza
Szaro,
wieczornie
Deszczyk
zaczyna mżyć…
Ale to przecież prawda: poezji
Tatr nie odda....
* * *
Opracowanie numeru:
Michał Szurek,
tel. (22) 664 5984,