Mnie skały zaś nie dosyć (J. W. Goethe, Faust, cz. I, Las i jaskinia )


Numer 22, wrzesień 2004

 

    Kochani! Wiele wody spadło z pięciostawiańskiego progu do doliny Roztoki od wydania poprzedniego numeru Wiadomości. Sytuacja zmieniła się. Być może nie jest Klubowi potrzebna gazetka z informacjami na bieżące tematy. Takie wiadomości rozchodzą się łatwiej drogą elektroniczną albo i w najstarszy znany ludzkości sposób przekazywania wiadomości. Nie, nie mam na myśli smsów, tylko  zwykłą rozmowę ... nie, nie chat, tylko ... no,  ..... , jak to, do licha,  wytłumaczyć...? 

     A zatem numer ten jest ... taki, jaki jest. Przede wszystkim zawiera teksty i opisy wydarzeń sprzed roku lub jeszcze dalej. Pewien mój znajomy czytywał tylko zdezaktualizowane gazety. Wyjaśniał, że w ten sposób lepiej rozumie opinie tam wyrażane. I trochę tak miało być w tym numerze „Wiadomości SKT” – uwzględniając wszystkie proporcje.

     Z tej konwencji wyprowadziłem – jak geometra wniosek o średniej harmonicznej z twierdzenia Pitagorasa – zasadę, że teksty w tym numerze zostaną opublikowane bez nazwiska autora. Ma to wyrażać przekonanie, że opisane przeżycia są naszą wspólną własnością. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi. Odstępuję od tej zasady anonimowości w jednym miejscu.

     Przyszło mi to do głowy po lekturze tekstu o Joli i Wojtku. Czytając po raz pierwszy ten tekst, czekałem na jakąś sensację. Że coś się zdarzy: może jakiś głaz się urwie, może  załamie się pogoda, albo chociaż autor po wejściu na szczyt zacznie snuć refleksje na jakikolwiek temat. Nie, nic takiego. Jest tam opis normalnych, nie specjalnie trudnych wspinaczek. Jest tam opis zwykłych dni tatrzańskich. Nic się nie dzieje. Są po prostu Tatry. Każdy z nas mógłby tak właśnie napisać. Przyznam się, że właśnie ten tekst – zawodowy redaktor może zakwalifikował by go jako bezbarwny – nakłonił mnie do pewnych  rozmyślań. Ich konsekwencją jest wiersz, który pozwalam sobie zamieścić na następnej stronie.

     To jest pierwszy numer „Wiadomości” od czasu, gdy nasz kraj stał się członkiem UE.  Naiwni (w tym i Redakcja „Wiadomości”) sądzili, że pod jednym względem będzie normalnie: granicę między państwami Unii będzie można przekraczać tak, jak granice powiatów. Ale 14 sierpnia przeczytałem w Rzeczpospolitej, że Słowacja zamyka małe przejścia graniczne. Wiedziałem, że politycy muszą coś wymyślić, żeby zabawa w granice trwała nadal. Już nie doczekam możliwości legalnego pójścia z doliny Chochołowskiej na piwo do Zwierówki.

     W tej samej Rzeczpospolitej była też krótka notatka o turystyce w Tatrach. Podobno piątego sierpnia na Zawrat wchodziła jedna osoba na minutę, a na Giewont 3 na minutę. Informacja szokująca, to prawda, ale z zawodową dociekliwością zastanowiłem się, jak to było obliczone. Prawdopodobnie ktoś wszedł na przełęcz, posiedział tam ze dwie godziny – doliczył się 120 osób, podzielił i wyszło. Wiadomo, że w majestacie matematyki można – jak z dzieł Lenina – wszystko udowodnić. Poza tym przełęcz Tomanowa została zaliczona do Tatr Wysokich. 

     A poza tym – bez zmian. Powodzenia.


 

Wiersz, który powinienem napisać dopiero za kilka(naście) lat...

 

Po co w góry chodziłeś? Wiem – w zaprzeszłym wieku

Tatr zdobywców bezkresna chwytała tęsknica. 

I w sonetach pisali:... Stań i patrz, człowieku!

Tu wszak chram jest najświętszy! Wolności ołtarze!

 

Wiek dwudziesty przesłanki przyniósł racjonalne.

Góry są, by je zdobyć. Nic tak nie zachwyca

Jak wierzchołek, zwycięstwo, jak te noce skalne.

A bard śpiewał: tak lepiej, niż przy wódce w barze.

 

Ale wspinać się dzisiaj?  Jak znaleźć przyczyny?

Dwa czterdzieści od metra? Wyżycie się w górach?

Czy lina to rym tylko do adrenaliny?

 

Co Ci to dało, bracie? Chmurną młodość w chmurach?

Słony pot gdzieś  w potoku? Granie wiatru w graniach?

Odrzekł: „Więcej. Nie myśleć o takich pytaniach!”

* * *

Jacek Bauer (1943 – 2004)

 

     5 stycznia 2004 roku odszedł Jacek Bauer, wiceprezes naszego Klubu[*].

 

     Dla wszystkich, którzy go znali, był wzorem moralnym. Wrażliwy na potrzeby innych, stale gotowy do niesienia pomocy i służenia swoją Osobą. Nigdy nie wymawiał się brakiem czasu ani przeciążeniem pracą zawodową, której – jako pracownik Instytutu Podstawowych Problemów Techniki Polskiej Akademii Nauk – miał dostatecznie dużo. Był współorganizatorem wielu międzynarodowych konferencji i kongresów naukowych, prowadził wykłady na uczelniach europejskich, był wykładowcą Uniwersytetu w Kapsztadzie w Republice Południowej Afryki. Poza pracą zawodową był w swoim Instytucie przewodniczącym zakładowej komisji „Solidarności”. Perfekcyjny we wszystkim, co robił. Pochłonięty sprawami innych, swoją pracę habilitacyjną odkładał, licząc na to, że będzie ją mógł sfinalizować za rok.

     Jacek wielką wagę przywiązywał do życia duchowego. W mowie pożegnalnej ksiądz nazwał go „normalnym chrześcijaninem” w znaczeniu biblijnym, przez co należy rozumieć osobę wyposażoną we wszystkie przymioty, których wiara chrześcijańska wymaga od swoich wyznawców. Poza prawdziwie chrześcijańskim stosunkiem do ludzi zawsze potrafił znaleźć czas na pójście do kościoła i modlitwę, nie narzucając przy tym swojego światopoglądu innym. O jego uczestnictwie w ruchu religijnym świeckich katolików dowiedzieliśmy się dopiero podczas uroczystości pogrzebowej. Swoje życie duchowe wzbogacał też poprzez zainteresowanie muzyką i teatrem.

     Pasją Jacka była turystyka. Poza czynnym uprawianiem jej wiele czasu poświęcał działalności organizacyjnej. Był bardzo zaangażowany w prace zarządu klubu, zwłaszcza w roku pięćdziesięciolecia klubu. Był Przodownikiem Turystyki Górskiej GOT i aktywnym członkiem Terenowego Referatu Weryfikacyjnego GOT. Był także członkiem Komisji Rewizyjnej Oddziału PTTK Warszawa Żoliborz. W uznaniu swojej działalności został odznaczony Srebrną Odznaką Honorową PTTK. Ale przede wszystkim zapamiętamy Jacka jako towarzysza wspólnych wypraw klubowych. Niezawodnego w trudnych sytuacjach. Wspaniałego organizatora i przewodnika.

     Jacek urodził się w Zwierzyńcu a w latach szkolnych mieszkał w Zamościu. Zadziwiające było jego przywiązanie do miejsc dzieciństwa i młodości. Jako miłośnik tych ziem organizował wielokrotnie rajdy klubowe po Roztoczu. Pierwszy taki rajd odbyliśmy dwadzieścia lat temu. W roku 2004 zamierzał zorganizować kolejny – piąty już albo szósty.

     Podczas wyprawy klubowej do jaskiń Słowackiego Krasu w sierpniu ubiegłego roku obchodziliśmy jego sześćdziesiąte urodziny. Snuliśmy plany dalszych wypraw....

     Przeznaczenie skierowało Jacka na pozaziemskie szlaki.

 

ÍÎÐÑÒÓÔ

 

I  PTSOSSKTwTSpKAK[†]

 

     W dniach od 2 do 17 sierpnia 2003 roku narodziła się nowa tradycja. Odbył się mianowicie Pierwszy Tradycyjny Sierpniowy Obóz SKT w Tatrach Słowackich pod  kierownictwem Andrzeja Krasińskiego. W pierwszym tygodniu obóz liczył 13 uczestników a bazą było Podbanskie a w drugim tygodniu bazowaliśmy w szóstkę w Tatranskiej Strbie. Dzięki wysiłkowi organizacyjnemu Andrzeja nie musieliśmy się specjalnie o nic troszczyć, mogliśmy obmyślać szlaki górskich wędrówek. Andrzeju, nigdy Ci tego nie zapomnimy.

    Życie w bazie, a była nią stylowa drewniana chata otoczona pięknym świer-kowym lasem, miało coś z życia na jachcie morskim – no wiecie,  kilkunasto-osobowa załoga i parę metrów kwadratowych powierzchni  łajby. Wszystko wtedy zależy od zgrania załogi. Okazało się, że byliśmy nadzwyczaj zgrani, w czym zasługa pięknej, prawdziwie letniej pogody, ale też wysokiej klasy i kultury ucze-stników. Żadnych „sztormów” nie było a kto miał naprawdę wielką potrzebę mógł jednak „wyjść na ląd’ – czyli wejść w las. Kilka koleżanek tak pokochało ten las, że każdy dzień zaczynały śniadaniem na łonie natury.  Poza tą drobną różnicą pozostałe atrybuty tj. kambuz, piętrowe koje (spaliśmy na trzech kondygnacjach), zaplecze toaletowe – przypominały do złudzenia wnętrze jachtu, no powiedzmy, że z wygodami. Wierzcie, trzeba było naprawdę mieć anielską cierpliwość – mowa o tej części załogi, która zajmowała koje na pośredniej kondygnacji – aby znosić wspinaczkę tych z najwyższego piętra w dół i w górę nad głowami.

    Wysoka kultura uczestników rozkwitała zwłaszcza wieczorami, gdy gromadziliśmy się w salonie przy herbacie ( już nie pamiętam, czy tylko przy herbacie), aby opowiadać i słuchać, jak nam grali i śpiewali Tadeusz (Guranowski), Elżbieta (Wojnowska) i Marcin (Kuczma). Nigdy Wam tego nie zapomnimy. I również nigdy nie zapomnimy Leszkowi Śliwie, który udostępniał nam co wieczór swoją sypialnię jako salon. Nie byłabym szczera, gdybym nie przyznała, iż kulturalne życie trochę cierpiało wskutek górskich wycieczek. Letni czas sprzyjał długim wędrówkom a niektórzy z nas tak długo „marudzili” w górach, że było już zbyt późno na wieczorne śpiewanie. I tak, nie do końca „wyśpiewany” Tadeusz zabrał któregoś dnia gitarę i popłynął w prawdziwy rejs po Mazurach. Nigdy nie umiałam rozstrzygnąć, co kocham bardziej – żagle czy góry i okazuje się, iż jest to nierozwiązany problem dla wielu z nas. Są też tacy, którzy kochają w górach wchodzić na szczyty i jednocześnie schodzić w jaskinie. Dla jaskiń właśnie opuścił nas Jacek Bauer, by przyłączyć się do obozu eksploratorów z SKT (też na Słowacji).

    Mieliśmy, przynajmniej ci spośród nas, którzy robili zakupy w pobliskim „leśnym sklepiku”, okazję przyjrzeć się miejscowemu życiu kulturalnemu. Sklepik oprócz funkcji czysto komercyjnej spełniał też rolę barku pod chmurką, czynnego aż do ostatniego klienta.  Mimo, iż był bardzo malutki, można tam było kupić wszystko a oferta do wypicia na miejscu była urozmaicona. Sama widziałam, jak sklepowa napełniała wódką, a następnie potrząsała, dużą butlę wypełnioną splątanym korzeniem bardzo specyficznej tatrzańskiej rośliny. Takiego eliksiru mogli spróbować klienci sklepiku. Ja nie próbowałam, ale Staszek Wroński opowiadał, że to było pyszne.

    Pragnę wspomnieć o pięknej postawie niektórych uczestników obozu, która oszczędziła przykrych doznań niektórym z nas. Pewnego dnia, na sygnał z zapytaniem o pomoc - dany do bazy późną wieczorową porą - Basia wyruszyła swoim samochodem natychmiast i zdjęła kilkoro nas z szosy, na którą zeszliśmy z gór, kilometry od domu. Basiu,  nigdy Ci tego nie zapomnimy. Wierzcie, iż komórki bardzo mogą się przydać i warto je nosić w góry. Bohaterem innej akcji ratunkowej też była kobieta  a dokładniej – były kobiety). Pewnego dnia schodziłam sama z gór, też daleko od domu, i skręcona niefortunnie w górach stopa odmawiała już z bólu dalszego marszu. Tym razem po zaalarmowaniu bazy wyruszyła na pomoc Ala Wrońska i przywiozła mnie do domu. Alu, nigdy Ci tego nie zapomnę.

    Druga nasza baza była pod względem przestrzeni życiowej prawdziwym komfortem. Życie towarzyskie trwało do późna w „niezależnym salonie” a Elżbieta wynagradzała nam swoim śpiewaniem brak towarzystwa tych, którzy nas niestety już opuścili (dla Mazurskich Jezior, jaskiń, Niżnych Tatr, wybrzeża Adriatyku, Alp Austriackich),. Grała i śpiewała wszystko czego dusza pragnęła, tak że aż duszę z serca wyrywało. Elu, nigdy Ci tego nie zapomnimy. Któregoś kolejnego dnia musiała wracać do domu Ania Jasnorzewska ; zerwała się raniutko i pomaszerowała z powrotem przez Rysy. Ach ta Ania – nigdy jej dosyć jest gór.

    W góry chodziliśmy w kilku zespołach, które się przeformowywały w trakcie obozu – na różne warianty tras w doliny i na szczyty. Wszyscy wracaliśmy zauroczeni Tatrami. Niechaj uczucia te oddadzą słowa poety:

....

tylko przychodzą stare sny –

swoboda – oh! swoboda! ..

 

Nie przypominaj mi się śnie

młodości mojej zdrowej,

bo mi żal w piersi duszę rwie

 nad siłę ludzkiej mowy !

 

 

Nikt tak nie kochał smolnych watr,

trzasku i dymu stosów,

i nikt z nad głuchych szczytów Tatr

patrzących w dół niebiosów...

 

I w świecie nikt nie kochał tak

samotnej skalnej drogi –

urwisk, gdzie w dole buja ptak

i groza pieści nogi ...

fragment wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

šœšœ

W chwili gdy to piszę, trwa II PTSOSSKTwTSpKAK (2004) . Na pewno będzie też sukcesem. Gorzej jest z obozami zimowymi, oczywiście z wyjątkiem  Sylwestra na Chochołowskiej.

Dużą popularnością cieszą się czerwcowe i wrześniowo-październikowe wyjazdy do „Mariówki” na Kozińcu. Wyjazd jesienny zyskał sobie miano „obozu przełomu”. Spotkaj się z nami w Mariówce! Jeżeli pożałujesz – zwracamy pieniądze!


Jaskinie Słowackiego Krasu (  8 – 18 sierpnia 2003 )

           Moje krótkie opisanie wyprawy klubowej pod wodzą Lucjana powstawało z trudem. Obiecane ,,kilka słów’’ odkładałam z dnia na dzień. Aż nadszedł dzień dzisiejszy – sobota trzynasty września. Papież w Rożniawie.  Patrzę w telewizor na tłumy ludzi zebranych na polach pod miastem. Patrzę na Niego – zgiętego pod ciężarem trosk i odpowiedzialności przed Stwórcą za owczarnię ludzką, której tak trudno być pasterzem [‡]. Cierpiącego, a jednocześnie silnego swoją wiarą w człowieka i miłością.  Rożniawa i jej okolice nie są dla nas już tylko punktem na mapie sąsiedniej Słowacji.  Spędziliśmy tu razem, niespełna miesiąc temu, kilka bogatych we wrażenia dni.  Wspomnienie tych chwil zostało teraz dodatkowo wzmocnione – to miejsce wybrał także Ojciec Święty.

         Rożniawa, chociaż liczy zaledwie dwadzieścia tysięcy mieszkańców, jest trzecim co do wielkości miastem Słowacji i największym miastem regionu Gemer  – krainy położonej w południowo-wschodniej Słowacji, graniczącej z Węgrami. To stare górnicze miasto. Prawa miejskie miała już w XIII w.

     W krainie Gemer – łatwo tę nazwę zapamiętać, bo jest równocześnie nazwą znanego słowackiego piwa – mieszkańcy mówią po węgiersku.  Rzadko słychać  tutaj słowacki  na ulicy czy w sklepie –  chociaż wszyscy go znają.  Nazwy są dwujęzyczne. Wioski czyste, z ukwieconymi ogródkami i charakterystycznymi domkami, pomalowanymi na pastelowe kolory, z gankami wzdłuż domu. Na polach  tytoń i słoneczniki. Wśród mieszkańców tych okolic można z  łatwością odróżnić dwie rasy. Jedna to wysocy, dobrze zbudowani  blondyni, a druga ciemnowłosi,  raczej krępej budowy, podobni do cyganów.  Wszyscy jednakowo lubią piwo, którego pije się tutaj bardzo dużo. Króluje Gemer z beczki, ale są też inne gatunki. Być może napój ten sprawia, że ludzie żyją w harmonii, pomimo tak wielkich różnic.

             Turystycznie to region mało rozwinięty. W przeciwieństwie do miejscowości tatrzańskich nie ma ani odpowiedniej bazy hotelowej ani dostatecznej liczby środków komunikacji publicznej, ułatwiających przemieszczanie się. Dlatego często traci się wiele godzin w oczekiwaniu na odpowiedni autobus,  czasem nawet trzeba rezygnować z jakiegoś wcześniej ustalonego planu.

         Początkowo byliśmy zakwaterowani w Gemerskiej Horce. To mała miejscowość na południe od Rożniawy w pobliżu Plesivca. Na pochwałę jednak zasługuje tutejsza ,,ubytovnia”, czyli hotel robotniczy, przeznaczony dla pracowników miejscowego zakładu, produkującego środki higieny, należącego obecnie do Norwegów. Nawiasem mówiąc, oddawanie zakładów przemysłowych w ręce zagranicznych inwestorów niepokoi Słowaków – upatrują w tym źródło rosnącego bezrobocia i ubożenia obywateli.   Jedyną atrakcją Gemerskiej Horki był basen. Dostępny nieodpłatnie dla gości ubytovni. Jednakże dla nas  dostępność jego była ograniczona. Wracaliśmy bowiem z codziennych wypadów po godzinie 18.00, a tylko do tego czasu była możliwość skorzystania z kąpieli.

 

Gemerską Horkę skojarzymy z Jackiem,  który obchodził tu swoje 60 urodziny.

           

     Rożniawa jest dobrym punktem wypadowym do Słowackiego  Krasu. Słowacki Kras to obszar niewysokich gór, podobnych do naszego  Beskidu i przede wszystkim jaskiń. Jaskinie ciągną się  kilometrami pod ziemią, tworząc plątaninę bajkowych komnat z kolumnami i wystrojem o nieprawdopodobnych kształtach. Byliśmy w pięciu nieporównywalnych do siebie jaskiniach.  Każda z nich ma inny koloryt, inny kształt nacieków i komnat. Koloryt zależy od tego jaki minerał ma przewagę w ziemi. Te z dużą ilością żelaza maja barwę czerwonawą, z przewaga magnezytu - sinoniebieska, a wapnia – białą.  Najczęściej jest to mozaika tych trzech barw, tworząca przedziwne, abstrakcyjne freski. Jedna z jaskiń ma 25 kilometrów długości i nie dbając o granice wytyczone przez człowieka jest częściowo na terytorium Słowacji a częściowo Węgier. Jaskinie są pięknie utrzymane. W 1995r. zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa przyrody,  prowadzoną przez UNESCO.

          Początki jaskiń na terenie Słowackiego Krasu określają geolodzy na dwa miliony lat. Bardzo ciekawy jest proces powstawania jaskiń. Prezentacja jego wymaga  jednak większej niż moja znajomości tematu. Ponadto jaskinie mają różne rodowody. W każdej z jaskiń spotykamy natomiast stalaktyty, stalagmity i stalagnaty. Dopiero teraz zdobyłam wiedzę, pozwalającą  zrozumieć  jak one powstają. Są to utwory naciekowe, których powstanie wiąże się z opadami atmosferycznymi. Wody deszczowe, nasycone zawartym w powietrzu i glebie dwutlenkiem węgla, tworzą roztwór kwasu węglowego.  Rozpuszcza on powierzchnię wapieni i ściany szczelin wskutek łączenia się węglanu wapnia z kwasem węglowym na wodorowęglan wapnia. W miarę przenikania roztworu w głąb jaskini, w jej wnętrzu, dwutlenek węgla ulatnia się, a węglan wapnia krystalizuje w postaci kalcytu. Jest to proces bardzo powolny. Zwisające ze stropu nacieki nazywamy stalaktytami. W ich wnętrzu jest cieniutka rurka, którą woda ścieka w dół. Na dnie jaskini, wytrącający się ze skapującej wody pozostały węglan wapnia tworzy stalagmity. Jeżeli zwisający i stojący naciek połączą się powstaje kolumna naciekowa, stalagnat.

     Nacieki tworzą w jaskiniach niesamowite kształty, które w wyobraźni człowieka kojarzą się z postaciami zwierząt, ludzi, roślin lub znanych mu przedmiotów.

    Zwiedziliśmy pięć jaskiń: Domicę  i jej przedłużenie po stronie węgierskiej  – jaskinię Baradla oraz jaskinię Gombasecką, Ochtinską Aragonitową i Jasovską.

    Pierwszą  zwiedzaliśmy Domicę. To najbardziej znana jaskinia na granicy z Węgrami.  Z Gemerskiej Horki doszliśmy do niej pieszo. Była to jak na początek dość męcząca wycieczka.  Zahartowała nas za to na dalsze dni. Domica stanowi fragment większego systemu jaskiniowego, którego część, położona na  Węgrzech, nosi nazwę Baradla. W jaskini występują bardzo bogate formy skalne.  Około 4 tysiące lat temu zamieszkiwali ją ludzie. W wielu miejscach znaleziono pozostałości obiektów mieszkalnych i ognisk. Znaleziono również naczynia i wyroby z kości. Jaskinię tę upodobał sobie także niedźwiedź skalny, którego kości można oglądać przy wyjściu, a do dzisiaj żyje tutaj 16 gatunków nietoperzy. Nie mogliśmy, niestety, skorzystać z przejażdżki łodzią  podziemną rzeką Styks, ponieważ po fali upałów wyschła i nie nadawała się do żeglugi.

    Jaskinia Baradla robi wrażenie poprzez ogromne powierzchnie sal. Jedna z sal, zwana ze względu na wspaniałą akustykę, salą koncertową, od lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia wykorzystywana jest w tym charakterze. Odbywają się tutaj kilka razy w roku koncerty muzyki lekkiej i poważnej.  Składane są także śluby małżeńskie.

     Połączenie jaskiń Domica i Baradla miało miejsce w 1932 r. Cała jaskinia należała wówczas do Węgier. Po wytyczeniu granicy przejście pod ziemią między dwoma krajami zamyka stalowa krata.

                Pomiędzy Rożniawą i Plesivcem leży jaskinia Gombasecka. W jaskini są wyraźne dwa piętra.  Przez korytarze dolnego piętra przepływa Ciemny potok.  Wyższe piętro znajduje się 5-10 m ponad aktywnym korytem potoku. Ciemny potok tworzy wodospady, kaskady i jeziorka przepływowe.  Jaskinia słynie z unikalnych cienkich stalaktytów, zwanych makaronami, które osiągają długość do 3 m.  Jaskinię odkryli w 1951 r. grotołazi z Rożniawy.

       Największe wrażenie zrobiła na mnie jaskinia Ochtińska Aragonitowa. Nacieki z białego aragonitu, w kształcie igieł i spiral, tworzą na suficie jaskini niesamowite rzeźby. Daje to wrażenie odwróconego dna morskiego z jego bogactwem glonów i przeróżnych stworów.  Jaskinię odkryto dopiero w  1954 r. i udostępniono dla publiczności od 1972 r.

       Natomiast pierwszą jaskinią udostępnioną dla zwiedzających była Jaskinia Jasovska. Udostępniono ją w 1846 r. z inicjatywy przełożonego pobliskiego zakonu. Podobnie jak większość dużych jaskiń Słowackiego Krasu, już w czasach prehistorycznych zamieszkiwał ją  człowiek.  Są także ślady człowieka z czasów nowożytnych – na jednej z sal jaskini znajduje się napis z 1452 r.  Od kilku lat w jaskini odbywają się lecznicze pobyty speleoklimatyczne.

         W czasie naszego pobytu w Słowacji było bardzo upalnie. Dlatego każdorazowe wejście do jaskini, gdzie temperatura wahała się od 7 do 11 stopni, poza doznaniami estetycznymi, sprawiało prawdziwą przyjemność dla umęczonego upałem ciała.

        Poza jaskiniami i długimi wycieczkami, po tutejszych bezludnych szlakach turystycznych, zwiedzaliśmy także zabytkowy klasztor Norbertanów, w pobliżu jaskini Jasovskiej  oraz – w pobliżu Rożnavy –  Krasną Horkę  – okazały zamek rodziny Andrassich i należący do nich dwór myśliwski – Betliar.  W tym miejscu chylę czoło przed wiedzą historyczną, jaką zaprezentowała nam Ania Żbikowska. Jej entuzjazm poznawczy pobudził nas także do głębszego zainteresowania źródłami dotyczącymi biegu dziejów tutejszych ziem.

        Słowacki Kras to setki większych i mniejszych jaskiń. Wiele z nich zapewne nie zostało dotychczas odkrytych.  Mam nadzieję, że powrócimy tu kiedyś aby nacieszyć się widokiem chociaż jeszcze kilku z nich.

         Dużo pracy przed Tobą, Lucjanku! Musisz przecież przygotować nowe trasy naszej speleologicznej penetracji.


                        Jak zdobywaliśmy Breithorn, a jak zdobyć Santa Rosa?

Gdzie byliśmy[§]

     Wyprawa w Alpy Szwajcarskie  przewidywała szereg wycieczek w góry , a także zwiedzanie  okolicznych miasteczek  z bazy „wypadowej” w Visp. Swoistą atrakcją było odwiedzenie basenów w Brigerbad, z licznymi urządzeniami atrakcyjnymi  dla dzieci, z których z entuzjazmem korzystali przybyli z polski  „alpiniści”. Zwiedziliśmy okoliczne masteczka:  Brig, ze sklepami (wewnątrz) i  zamkiem Stockalper (zewnątrz); Saas Fee z atrakcyjną kolejką zębatą jadącą w tunelu na Mittelallalin i popisem miejscowych  zespołów folklorystycznych; wędrowaliśmy w kierunku Bietschorn powyżej Visp; do Kandersted  zdążalismy na platformie kolejowej we własnym samochodzie, kąpaliśmy się w pobliskim, górskim jeziorze Oeschinemse; okrężną drogą przez urokliwą dolinę Futggtal podążyliśmy pod Stellihorn a z powrotem schodziliśmy nad jeziorem  zaporowym Mattmarsee; zwiedziliśmy Sion z zamkiem biskupów –Tourbillon i bazyliką de Valere; byliśmy w (stosukowo mało „uturystycznionej”) dolinie Herrens, zwiedziliśmy leżące tam miasteczko Arolla z zachowanym tradycyjnym budownictwem; chodziliśmy po górach w okolicach Simplon, zachwycając się wspaniałą panoramą gór; wjechaliśmy kolejką zębatą na Gornergrat (3131 m.), i spacerowaliśmy po Hohtalli (3286 m.), w pieszej wędrówce powrotnej mając przed sobą widok na Matterhorn. Byliśmy w Leukerbad i wspięliśmy się stromą ścieżką na Gemni, zaś w tym czasie kilka osób zwiedzało Chamonix. Powrót do domu przez przełęcz Furka na  wysokości 2436 m. stwarzał okazję do jeszcze  jednego spojrzenia pełnego podziwu nad pięknem głębokich dolin i arcy- rzeźbą szczytów (z wyjątkiem naszej koleżanki Ewy, która za niemałe pieniądze odbyła ten  odcinek koleją, głównie tunelami, oszczędzając sobie widoku gór ). Po drodze zwiedzaliśmy też miasteczko  Herisau, chętnie odwiedzane przez turystów.

     Głównymi atrakcjami były góry –  wspaniale nagromadzone czterotysięczniki  i lodowce, wprawiające w stan permanentnego  zdziwienia, że coś takiego  jest możliwe... i zachwytu.  Dlatego już następnego dnia,  popędziliśmy na najdłuższy w Alpach lodowiec Aletsch (Grosser Aletschgletscher), wspomagając  się jednak kolejką w drodze do Riederalp.  Krótka wycieczka na lodowiec dała przedsmak wędrówek alpejskich. Już drugiego dnia po przybyciu, nie wiedząc, że pogoda i później będzie sprzyjała, część osób, w liczbie limitowanej pojemnością busiku, którym przyjechaliśmy w góry, zmierzyła swe przygotowanie fizyczne na lodowcu i szczycie  Allalinhorn – 4027m. ( w okolicy Saas Fee). Ekipa  z SKT (Ania, Tereska, Ewa Andrzejowa i sam Andrzej) dzielnie zdobyła  szczyt. Ja, z częścią  ekipy wjechałem na  stację Mittelallalin nieco później (nieporozumienie z obsadą „busika”), więc udało mi się wejść tylko na przełęcz pod wierzchołkiem, choć do  szczytu było tylko niecałe pół godziny. Jednak idąc sam, posłuchałem rady spotkanego na przełęczy przewodnika (Polaka z  Zakopanego, działającego w Zermatt), wracającego ze szczytu z  grupą wspinaczy, abym wrócił  z nimi,  gdyż wyżej są dość duże szczeliny. Powrotną drogę do Saas Fee odbyłem sam: był to parogodzinny bieg „na czas”. Zdążyłem „na styk” umówionej godziny.

Punkt kulminacyjny

     W połowie drugiego tygodnia pobytu, zaprawieni górskimi wycieczkami, w Zermatt wsiedliśmy do  kolejki, aby dostać się do Klein Matterhorn – górnej stacji  kolejki linowej, aby zdobywać Breithorn (4164 m.). Stacja oferuje też atrakcyjną „ jaskinię” lodową- wydrążony w lodzie tunel i szereg komnat, z rzeźbami w lodzie i innymi eksponatami – w tym stworzonkiem żyjącym w lodowcach! Na plateau  pod Breithorn  wpięliśmy się w linę wspinaczkową i tak uformowana kolumna, udała się w kierunku szczytu. Niepewność budziła  przeszkoda – przed którą zatrzymywały się kolejne „sznury kropeczek”, gdyż tak  wyglądały z  daleka na stoku zespoły wspinaczy, wchodzące na szczyt, którą – jak  domyślaliśmy się- była szczelina w lodowcu. Jednak nie  rezygnowaliśmy z próby wejścia i  kolumna ruszyła, przedstawiając nieco  dziwny  zespół. Bowiem  w górskiej, śnieżno-lodowcowej scenerii, obok osób w pełnym rynsztunku, widniały gołe nogi – kobiece (zgrabne) .. i nieco inne – entuzjastycznego turysty górskiego.  Obok ubranych w uprząż  wspinaczkową, wpiętych w linę,  koleżanka trzymająca się ręką karabinka, przypiętego  do  liny (znana z tendencji do wypadków).  W tym urozmaiconym  i nieco humorystycznym pochodzie, dotarliśmy  do szczeliny i... przekroczyliśmy ją. Dotarliśmy też na szczyt.  Pogoda  była niepewna, więc wkrótce zaczęliśmy  odwrót. Jednak  nie tą samą  drogą, lecz w kierunku Polluxa –  przez grań, stromą  z obydwu stron. Jednak udało się przejść, co ułatwiała mgła, gdyż dość  rozległy  widok – aż do Zermatt, był tylko chwilami odsłonięty... Jednak zespół dzielnie kroczył za prowadzącym, który bez wahania dążył naprzód... Obawy, że ktoś się potknie i pociągnie innych (dotyczyło  związanych liną, a nie trzymającej się liny ręką, która w tym przypadku stanowiła zagrożenie tylko dla siebie), okazały się niepotrzebne. Szczęśliwie dotarliśmy na przełęcz. Początkowe nie dostrzeżenie drogi z przełęczy, i odruch,  aby wrócić  tą samą drogą, a następnie odnalezienie w zamglonym  powietrzu śladu ścieżki na sąsiednim stoku, urozmaiciły powrót. 

Jak zdobyć Santa Rosa ?

     Gdy nasza grupa (w tym cały zespół z SKT) była  na Gornergrat , a następnego dnia zdobywała   i zdobyła  Breithorn, nasz ambitny kierownik wyprawy (a z nim jeszcze dwóch innych kolegów) wybrali się na zdobywanie Dufourspitze (4634 m., zwany mianem grupy gór- Santa Rosa). Jeden wrócił jeszcze tego samego dnia, gdyż zawiodły  buty...(wniosek – konieczne są dwie pary butów). Pozostali wrócili następnego dnia, nie osiągnąwszy  szczytu..  Jednak trudność osiągnięcia ambitnego celu zasługuje na parę uwag, jak wejść na tę  piękną  i odległą górę. Zbyszek przygotował się poważnie, aby tym razem wejść na szczyt (nie zapomniał nawet o przekazaniu dokumentacji  naszej wyprawy!). Ze stacji Rotenboden, ruszył od razu w kierunku lodowca Gorner, minął schronisko Monte Rosa Hit, i poszedł w kierunku lodowca Monte Rosa. Na Platje ( na około 3500 m.) nocował pod skałą (mata, śpiwór, ale bez namiotu).Na szczęście pogoda dopisała i nie było opadów. Od samego rana podążał w kierunku  szczytu; jednak zbyt duża odległość do szczytu i konieczność powrotu  do kolejki jeszcze tego samego dnia, zmusiły  Zbyszka do  powrotu i zrezygnowania z wejścia  na szczyt. Po drodze spotkał jednego  z kolegów, który zanocował w schronisku i szedł w kierunku szczytu, prawdopodobnie bez szans wejścia, gdyż ze schroniska (Monte Rosa Hit) wyszedł zbyt późno. Obaj  jednak wrócili, czym uszczęśliwili wszystkich czekających na kempingu. Jak więc zaplanować drogę, aby wejść na  ten  wspaniały i daleki szczyt? Według przewodnika Jana Babicza [**]ze stacji Rotenboden do schroniska Monte Rosa jest dwie godziny dość trudną trasą turystyczną (350 m. zejścia, 250 m. podejścia). Schronisko leży na wysokości 2795 m.  Ze schroniska do szczytu jest 1880 m. podejścia, drogą nieco trudną, co  zabiera 5 do 7 godzin.  Można zanocować w schronisku Margherita (po drugiej stronie szczytu), co pochłania jednak 2 godziny drogi z Dufourspitze, i następnie rano 3 godziny podejścia w drodze powrotnej na szczyt, żeby zejść tą samą drogą, którą się weszło (do Zermatt).  Wyjściem jest nocleg na lodowcu  po całodziennej drodze w górę, wejście na szczyt i zejście  oraz  drugi nocleg albo w schronisku Monte Rosa, albo na biwaku na lodowcu Monte Rosa, oraz  zejście do Zermatt następnego dnia.  Jest to wersja drogi wysunięta przez Zbyszka. Jednak dwa noclegi raczej wymagają namiotu i więcej wyprawowego wyposażenia, więc  cięższego plecaka i powolniejszego  poruszania się. Trzy dni  wydaje się być koniecznym. Jest to dodatkowy  koszt wejścia na Dufourspitze. Jednak, czy nie warto spróbować? Góra jest tak piękna, lecz tak odległa.  Może zbierze się grupa z SKT?

*   *   *

     Wyprawa  w Alpy skończyła się sukcesem.  Na podejściu na lodowiec Aletsch szczęście sprzyjało nam, gdyż jedna z osób, potknąwszy się na gładkiej płycie (mimo ostrzeżeń: nie stąpaj po żwirze), jednak  zatrzymała się na krawędzi rowu, oszczędzając tym razem  kłopotu z akcją ratowniczą. Skończyło się na stłuczonym kolanie. Wszyscy, którzy wyruszyli na Breithorn szczęśliwie weszli  i wrócili..

     Piękna pogoda, która sprzyjała nam przez dwa tygodnie mogła wzbudzać popłoch wśród glacjologów, gdyż szczeliny w lodowcach powiększały się. Nam szczęście sprzyjało, choć na dłuższą metę tak piękna pogoda może okazać się zgubna dla lodowców ... i pięknych wakacji.

     Kończyliśmy naszą wyprawę, kąpiąc się w jeziorze Bodeńskim. Spoglądając na zarys szczytów na horyzoncie, wielu z nas zapewne myślało: jeszcze nie raz będziemy kąpać się w górskich jeziorach i wspinać na lodowce i szczyty Alp... Może z SKT?


 

Miedziane i Wołoszyn (Jola i Wojtek)

V  Ryszard Połoński

     Pewnego roku udało mi się zdobyć pozwolenie na wstęp do rezerwatów ścisłych Tatr Wysokich dla mnie i dla osoby towarzyszącej. Pozwolenie takie otrzymywali geolodzy prowadzący prace badawcze w Tatrach. Postanowiłem zwiedzić granie Miedzianego i Wołoszyna z moimi stałymi towarzyszami – Jolą i Wojtkiem.

     Jolę poznałem po powrocie z wyprawy do Słowacji w małym, ale nastrojowym schronisku na Kondratowej. Była to młoda, wysoka i szczupła dziewczyna w białym sweterku. Razem odbyliśmy parę wycieczek szlakami Tatr Zachodnich. Później, będąc na Hali Gąsienicowej, wybraliśmy się z Jolą na grań Zawratowej Turni od Mylnej Przełęczy, którą osiągnęliśmy łatwo od zachodu. Poza jednym trudniejszym miejscem nad przełęczą grań nie była trudna i wyprowadziła nas na wierzchołek, z którego zeszliśmy na Zawrat i do Murowańca.

     Kolejne nasze spotkanie miało miejsce w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, gdzie oczekiwaliśmy na lepszą pogodę aby wybrać się na grań Miedzianego. Okresy względnej pogody wykorzystywaliśmy do wycieczek treningowych na Orlej Perci. Ponieważ pogoda nie poprawiała się, pewnego dnia po dobrym śniadaniu wyruszyliśmy ścieżką na Świstówkę Roztocką i dalej bez szlaku grzbietem Opalonego w stronę dwóch wierzchołków Opalonego Wierchu.

     Podczas odpoczynku na Marchwicznej Przełęczy złapał nas mały deszczyk, który przesiedzieliśmy pod płaszczami. Wreszcie osiągnęliśmy grań Miedzianego. Pogoda nadal nie dopisywała, ale nie padało. Widok był ograniczony, ale bardzo nastrojowy, bowiem po stronie pięciostawiańskiej nad chmurami widoczny był tylko wierzchołek Koziego Wierchu, zaś głęboko w dole przezierało pasmami dno doliny. Otoczenie Morskiego Oka było całkowicie ukryte w chmurach.

     Na grani, początkowo nietrudnej, objąłem już na serio rolę prowadzącego, starając się wyszukiwać łatwiejszy teren. Środkowa część grani składa się z dość ostrych sterczyn, których przy pogarszającej się widoczności nie dało się ominąć. Pozostało mi tylko siąść okrakiem na grani i głosem w którym nie brzmiało przekonanie zachęcić towarzyszkę do postępowania podobnie. Na szczęści ostra część grani szybko się skończyła. Grań stawała się coraz szersza i po pewnym czasie stanęliśmy na przełęczy Szpiglasowej, skąd znakowana ścieżka zaprowadziła nas w zapadających ciemnościach do schroniska.

* * *

     Wojtka i jego żonę Agnieszkę poznałem pewnego sierpniowego dnia podczas przymusowego noclegu na podłodze schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Następnie odbyliśmy razem z Wojtkiem kilka wycieczek po trasach nieznakowanych Doliny Stawów Gąsienicowych. Między innymi wybraliśmy się na drogę prowadzącą niską,  150 metrową północno-wschodnią ścianą Żółtej Turni.

     Żółta Turnia nie cieszy się wśród turystów wysoką opinią i jest nawet porównywana do „kupy kamieni”. My jednak przeżyliśmy nieco emocji, zanim dostaliśmy się na jej mało wybitny wierzchołek. Po osiągnięciu ścieżką Czerwonego Stawku Pańszczyckiego podeszliśmy pod ścianę. Tu Wojtek, jako mający lepszą orientację górską, wskazał drogę prowadzącą nieco kruchym żlebem, przechodzącym wyżej w rynnę, którą należało przetrawersować. Piszący te słowa, uprosiwszy sobie pozycję prowadzącego, przeszedł dość gładko ten trawers, którego kluczowy punkt polegał na zrobieniu jednego kroku w znacznej ekspozycji, ale z dość dobrymi chwytami i stopniami. Wojtkowi szło to niesporo a tłumaczył się, że to z powodu wysokiego wzrostu. W rezultacie, aby dostać się w łatwiejszy teren musiał wykonać forsowny wariant, na którym dokonywał cudów, przeczołgując się po półce z wielkim ruchomym głazem. Po połączeniu się powędrowaliśmy na wierzchołek. Droga zejściowa nie sprawiła nam trudności, a w kwaterze Wojtka czekała na nas smaczna wołowina, przyrządzona ze znawstwem przez Jagnę. Znalazła się też butelczyna czerwonego wina. Rozmowy i opowiadania trwały do późnego wieczora.

* * *

     Innym razem odbyliśmy z Wojtkiem piękną wycieczkę na Cubrynę z przełęczy Hińczowej. Efektowna i lita grań Cubryny wywiodła nas na szczyt, skąd postanowiliśmy schodzić rzekomo najłatwiejszą drogą do doliny Piarżystej przez Cubryńską Przełączkę. Stanąwszy na przełączce ujrzeliśmy spadający z niej żleb o litych ścianach, wypełniony sypkich piargiem. Trzeba było schodzić. Hurgot sypiącego się szutru zdawał się wypełniać całe Tatry, ale posuwaliśmy się uparcie w dół, chwilami hamując „piątym punktem podparcia”. Wreszcie stanęliśmy na zasłanym wielkimi złomami dnie najwyższego piętra doliny Piarżystej, podziwiając leżące w dole Ciemnosmreczyńskie Stawy. Powrót nastąpił przez Wrota Chałubińskiego do schroniska nad Morskim Okiem.

     Po wyjeździe Joli wracałem na Halę Gąsienicową przez Kozią Przełęcz i postawiłem „wyskoczyć” na pobliski wierzchołek Koziego Wierchu. Ujrzałem tam Wojtka, który ucieszył się ze spotkania i z możliwości wspólnego przejścia grani Wołoszyna. Następnego dnia wyruszyliśmy „świtkiem” ze schroniska w Roztoce, gdzie spędziliśmy noc. Aby nie czekać na otwarcie kuchni, przygotowaliśmy wieczorem pajdy chleba na drogę. Najpierw cofnęliśmy się ścieżką na Polanę pod Wołoszynem, skąd powędrowaliśmy pod pierwsze spiętrzenie grani. Bardziej strome partie grani można było omijać ścieżką, toteż posuwaliśmy się szybko. Dzień był bardzo pogodny, widok zapierał dech. Podczas odpoczynku w rejonie Turni nad Dziadem, po spożyciu suchego prowiantu, obserwowaliśmy lasy urwiskowe Wołoszyna w żlebie Zagon. Po przebyciu dalszego odcinka grani, drugi punkt odpoczynkowy wybraliśmy na Wielkim Wołoszynie, skąd mieliśmy wspaniały widok na panoramę szczytów Tatr Słowackich z potężnym masywem Lodowego. Z przełęczy Krzyżne zeszliśmy ścieżką do Doliny Pięciu Stawów Polskich.

 

* * *

Wspomnienia sprzed pół wieku

 

     W latach czterdziestych i pięćdziesiątych wszyscy taternicy polscy znali się dobrze. Stanowili bowiem niewielką grupę a wspinać można się było w dwóch i pół dolinach. Dziś pokolenie tamtych wspinaczy powoli odchodzi. Naturalne jest, że piszą wspomnienia, w których odżywa atmosfera „tamtych czasów”. Atmosfera, w której wielu z nas wyrosło. Przeczytałem i bardzo polecam dwie książki: Stanisława Worwy „Bliżej nieba” (wyd. Góry i Alpinizm, Kraków 2003) i Marka Stefańskiego „Wielka Grań” (wyd. Expo, 1998). Obaj należeli do ścisłej czołówki wspinaczy tamtych lat.

* * *

To o Tobie !!!

     Starych taterników poznać można po wytartych i sczerniałych serdakach, spokojnym wyglądzie, butach znoszonych, łatanych, jak również po braku wszelkich gratów, któremi obwieszać się zwykli turyści. Znają tu oni każdą szczerbkę, każdą perć, każdy wirch, wiedzą kędy, gdzie i jak długo dokąd się idzie, i z nałogowym spokojem lub stale podnieconem zamiłowaniem włóczą się po szczytach. Mają swoich przewodników, którzy chodząc z nimi wielekroć, znają wszystkie ich narowy, potrzeby, upodobania – są już tak do nich dopasowani, jak te stare buty do nogi, jak wytarta na skałach ciupaga do ich ręki.

Stanisław Witkiewicz Na przełęczy, 1890-91


Głupotki tatrzańskie[††]

 

Wodospady polewać Zimną Wodą.

Ofuknąć Podufałą Basztę: „Nie bądź taka zuchwała!”.

Zgubienie ścieżki na Karb położyć gęstej mgły.

Do Wielkiego Kościoła ufundować nowe Organy.

Wierch zanadto Opalony posmarować kremem nawilżającym.

Młynarczyka namawiać, aby się usamodzielnił i przeniósł do doliny Młynickiej.

Łomnicę wziąć na Widły.

Smoczy Szczyt nakarmić Siarkanem.

Do Pysznego Szczytu zwracać się lekceważąco „Ach, ty Durny!”

Ciężki Szczyt postawić na Wadze.

Dolinę Jamnicką udostępnić jamnikom.

Rohacza Płaczliwego nie lubić za mazgajstwo.

W Grań Baszt wbić Igłę.

Siwy Wierch ufarbować.

Kamienistą wyasfaltować.

Szparę zatkać Klinem.

 

Szczyty tatrzańskie[‡‡]

 

Þ Szczyt asekuracji: tego samego dnia wspinać się na Kościółek i na Szatana.

Þ Szczyt rozczarowania: zasnąć pod Chłopkiem a obudzić się nad Dziadem.

Þ Szczyt globalizacji: łapać słowackie pchły na Polskim Grzebieniu.

Þ Szczyt podejrzliwości: szukać siódmego stawu w dolinie Pięciu Stawów.

Þ Szczyt pompatyczności: mówić: „przełęcz Tomanowa” zamiast „nie byłem przedtem na tej przełęczy”.

Þ Szczyt nostalgii za PRL:  zapytać w sklepie rybnym, czy jest biały lin i w przypadku pozytywnej odpowiedzi uformować kolejkę do lina białego. Nazwać ją kolejką linową. 

Þ Szczyt dowcipu abstrakcyjnego: ukończyć kurs kominiarski tylko po to, by wejść na Kominy Tylkowe w kominiarce i tyłem.

Þ Szczyt ochrony przyrody: boczyć się na tych, co zbierają boczniaki na Boczaniu.

Þ Szczyt dociekliwości: Poszukiwać Bieskiej Turni i doliny Wcyrki.

Þ Szczyt dobrego wychowania: ile razy chce się powiedzieć k ... m... , mówić Psia Trawka.

Þ Szczyt dosłowności: Na wycieczce z Kuźnic na Giewont rozważać, kto i dlaczego kala tówki a w zejściu do Strążyskiej poszukiwać grzyba owiec.

Þ Szczyt oszczędności: mówić „dolina Chołowska”, „Starobociańska” i  (na określenie miejsca na gościńcu Oswalda Balzera, skąd najbliżej na Wiktorówki) „Zadnia”.

Þ Szczyt nietaktu według przyjętych dziś „miastowych” norm obyczajowości : zastanawiać się, kogo miętusi Przysłop.

Þ Szczyt nietaktu wobec góralskich zwyczajów: pić dwa dni na Trzydniowiańskim Wierchu.

Þ Szczyt nałogu: palić papierosy na Wierchu pod Fajki.

Þ Szczyt dbałości o turystów:  na pretensję kierowniczki wycieczki szkolnej do doliny Kościeliskiej, że dziewczynom zimno, odpowiedzieć: Zmarzły? Niech posiedzą pod Piecem!

Þ Szczyt zdawkowości: odpowiedź Włocha, który spędził kilka tygodni w Tatrach w młodzieżo-wym towarzystwie, na pytanie, czy podobała mu się górna część doliny Roztoki: Si, klawa !

Þ Szczyt lakoniczności: na dwa pytania gadatliwej towarzyszki wycieczki z Pięciu Stawów na Krzyżne: jak się nazywa ta dolinka i czy stara lodówka chodziła ciszej niż ta kupiona tydzień temu, udzielić odpowiedzi: Buczynowa.

Þ Szczyt złego smaku: napełnić kocioł Gierlachowski barszczem i wkroić dwa grzyby.

Þ Szczyt roztargnienia: w mglisty dzień wybrać się na Niską Przełęcz a wejść na Małą Wysoką. Następnie, myląc  Becherovkę z Martinovką, zadzwonić do Wilna z informacją, że na grani są jakieś zapadliny:  Litwo! Rowy widzę przed sobą !

Þ Szczyt umiejętności wydawania rozkazów:  mimo nieznajomości języków obcych wydać komendę – nie stroniąc od dosadnych wojskowych określeń – rosyjskiemu czołgiście, przydzielonemu do obsługi gąsienic, ażeby w obliczu atakującego nieprzyjaciela wciągnął na maszt piracki sztandar, następnie nadał szybko „zajączkiem” komunikat do sztabu, po czym za pomocą jedynego pozostałego granatu zmusił wroga do odwrotu: Gąsienicowy ! Staw czarny !! Błyszcz !!! Bystra, zadni suczy kozińcu iwaniacki !!!! GranatyM nich zawrat’ !!!!!

 

Wycieczka dla dystyngowanych europejskich turystów, którzy lubią wyrafinowane potrawy, lecz nie chcą przytyć. Zaczynamy od wylotu doliny Chochołowskiej skromnym śniadaniem: furkaska z parzączakiem w sosie bobrowieckim. Do picia: siwa woda (siwucha). Kierujemy się na Wołowiec. Na pierwszym postoju przegryzka: w zależności od trasy –  porcja małego rakonia lub (w dolinie) jarząbczej sałatki. Przez Cielęce Tańce kierujemy się granią na wschód. W razie pragnienia na Suchych Czubach popijamy goryczkowe piwo. Warto ominąć Kasprowy Wierch krótkim obejściem przez dolinę Cichą i Wierchcichą –  od goniących nas filanców oganiamy się ściętą kosodrzewiną; lecz ponieważ jesteśmy w jednej Unii, pozdrawiamy ich sportowym „Evrope zdar!”, proponując jednocześnie łyk limbówki. Ze Świnicy przez Kozi Wierch na polanę pod Wołoszynem. Tu dłuższy odpoczynek i zasłużone drugie śniadanie. Podziwiając widoki, delektujemy się tradycyjną rusinową polewką z drobno posiekanymi liśćmi buczynowymi i kawałkiem gęsiej szyi. Następnie, idąc wpierw Rybim Potokiem a potem od Czarnego Stawu wprost w górę wchodzimy na grań, gdzie posilamy się wołowym grzbietem w żabim sosie białczańskim. Po zejściu popijamy niegazowaną białą wodą. Deser (lodowy, z herbatą litworową) wypada już na następnym podejściu. Tylko durny pogardziłby pysznym jagnięcym podwieczorkiem; może być i wersja jastrzębia (z drobno łomnickim grzebieniem). Oczywiście w złym tonie jest jeść widłami. Przy końcu tury możemy napić się nalewki jaworowej na strzeleckich polach lub pierwszej napotkanej czerwonej ławce. Po zejściu do Smokowca lub Szczyrbskiego Jeziora (trochę dalej), w najdroższej restauracji zamawiamy baranie ragout. Ta niedługa wycieczka da nam wiele niezapomnianych wrażeń kulinarnych a w klimacie tatrzańskim kalorie spalą się same. 

 

Co to za góry? Skąd to widok?

ÐÑÒÓÔÍÎÏÐÑÒÓÔÍÎÏÐÑÒÓÔÍÎÏ

Znak czasu – Poronin już nie kojarzy się z Włodzimierzem Iljiczem!

     Byłem w szpitalu, gdzie szpitalu pielęgniarka dawała kroplówkę pacjentce, a ta narzekała, że ją boli. Była to ważna kroplówka.  Postanowiliśmy zagadać pacjentkę, zwrócić jej uwagę na coś innego. Wiedziałem, że lubiła góry. Pokazywałem więc zdjęcia z wyjazdu na konferencję do Poronina. „Ach, wiem, Poronin – skomentowała pielęgniarka – to tam, gdzie się urodził Szopen!”


Pieśń o chacie naszej – napisana przez anonimowego autora na trzydziestolecie Chaty: 29 ( ! )  lutego 2004 .

Kiedy odmierzam

                      dni me klubowe,

Szukając,

             gdzie gorejący wątek,

Przychodzą

na myśl

te dni lutowe!

Dwudziesty dziewiąty –

 to był początek!

 

Siedemdziesiąte

                 mijają lata.

Ta słynna

             Gierka dekada.

Lecz w Klubie

             smutek

„Gdzież nasza chata?”

Biada Klubowi,

ach, biada!

 

W bezsilnej złości

                       Klub i Irenka

Po całej Puszczy

                      się szwenda.

Nagle idea!

             Nagle jutrzenka!

Do Borzęcina!!

               Tam

                 mieszka Grenda!

 

Grenda chałupę

             nam wydzierżawi.

Skończą się

             nasze kłopoty.

Co będzie trzeba,

to się naprawi.

Nie pożałujem

roboty.

Myśli z najwyższych

nawet gór stoków

Ku chacie będą

wciąż biegły!

Wspominać będziem

                      czar swoich kroków

Przez groblę

przez Wiersze

przez Debły!

Choć w oczy będą

                 kłuć pałacami

Kulczyk

 czy Gudzowaty,

W każdym

rankingu

     przegrają z nami –

Nie będą mieć

                 takiej chaty!

 

Żelazo trzeba

             kuć, gdy gorące!

Irena tworzy

szturmgrupę.

Oznajmia Grenda:

                za dwa tysiące,

Możecie wziąć

    tę chałupę!

 

„Ech, głupie baby”

Prezes powiada,

„Czy wyście

powariowały?”

To wsi jest środek,

                    komu się nada

Chata, gdzie innych

                      tłum cały?”

 

Stukają młotki,

farba już pachnie.

Skończony

             domek klubowy.

Gdy się

   na niego

             Wróbel zamachnie,

Wilk zawsze

pomóc gotowy!       

Tu będziem

chwile

                      spędzać radosne

 

I siły brać

             na zamiary!

Zimę i lato,

             jesień i wiosnę.

Nie straszny nam

mróz ni komary!

 

 

I choćby przyszło

tysiąc Rywinów,

I finansjery

             tysiąc rekinów,

I każdy dałby

tysiąc łapówek –

Nie damy

         nawet

             desek

połówek!

Skrzydła u ramion

                      będą nam rosły.

Wznieśmy szklanice,

                        puchary,

                                   czarki

Niech zapanuje

                      nastrój podniosły!

Vivat dla Chaty

                       i dla chatarki!!!

 

Pusta chata

Sylwester 2003/2004 w Chacie nie odbył się. Jak zwykle przygotowania były wielkie. Próbowałyśmy (Bożena i Teresa) organizować imprezę, ale nie dopisali stali bywalcy, prawdopodobnie zniechęceni brakiem prądu i zakazem palenia ogniska. Poza tym było stosunkowo mroźno i mało śniegu. Sylwestra zorganizował za to nasz kolega leśnik z żoną. Zostałyśmy zaproszone. Było bardzo miło. Towarzystwo składało się z „anonimowych alkoholików”. Stół był suto zastawiony, a było też ognisko i pieczona kiełbasa. Do picia zamiast trunków podawano soki, herbatę i kawę. Piękna była sceneria lasu. W nocy brakowało tylko gwiazd i księżyca.

 


HILLARY[§§]

     W maju 2004 roku – dokładnej daty nie zapamiętałem – przebywał w Polsce Edmund Hillary. Można było dostać zaproszenie na spotkanie z nim na Politechnice Warszawskiej. Spotkanie polegało na tym, że odczytał z ekranu laptopa swoje wspomnienia. Było to mimo wszystko nastrojowe. Hillary mówił wyraźnie o tym, że po prostu miał szczęście, że zadanie wejścia na czubek czubka powierzono jemu niejako przypadkiem, choć istotnie z Tenzingiem byli w dobrej formie, a że o Bourdillonie i Evansie po prostu zapomniano. Mówił też, że za swoje osiągnięcie życiowe uważa to, że umiał wykorzystać swoje nazwisko do zbierania pieniędzy na pomoc Nepalowi, a konkretnie do budowania szpitali i dróg.

     Spotkanie otworzył gospodarz, a więc dziekan Politechniki, który powiedział, że został wychowany na książce o zdobyciu Everestu. Rzeczywiście, w 1957 roku Iskry wydały zbeletryzowaną biografię Tenzinga  „Człowiek Everestu”. Była to relacja prostego niepiśmiennego człowieka, trochę przytłoczonego sukcesem, ale szczęśliwego, że udało mu się osiągnąć to, o czym marzył. A raczej to, że w tym co robił przez całe życie, osiągnął jakiś sukces. Z książki wyzierał człowiek szczęśliwy, świadomy tego, że już czeka go życie bez problemów. Zawsze miałem wrażenie, że ta filozofia Tenzinga była dorobiona, stworzona przez dziennikarza spisującego książkę (James Ullman). To się ładnie komponowało: ubogi góral nepalski dzięki własnym przymiotom i uśmiechowi losu osiąga Wielki Cel. Taki  Klimek Bachleda do kwadratu i ze szczęśliwym zakończeniem. Szliśmy na górę nie jak żołnierz na wroga, tylko jak dziecko, które wspina się do kolan matki. Thudżi dżej, Czomolungmo! Jestem ci wdzięczny! Tymczasem losy Tenzinga po powrocie z Everestu były pasmem niepowodzeń. Został usunięty z Instytutu Himalajskiego, nie miał za co żyć, wrócił do przewodnictwa, ale był w tym coraz gorszy. Nie miał nikogo bliskiego. Pił i podobno to go wpędziło do grobu. Jak to się często zdarza, doceniono go po śmierci. Pogrzeb był narodową manifestacją, zwłaszcza w Nepalu. Zaraz po zdobyciu Mount Everestu Tenzing został bowiem bohaterem narodowym Indii i Nepalu. Obydwa kraje uważały go za swego i chciały zmusić do deklaracji, czy czuje się Nepalczykiem czy Hindusem –  a on zdaje się  nie bardzo wiedział, o co w tym chodzi („ja tutejszy, panocku!”).  Postawiono mu pomnik, na którym stoi w znanej pozycji, w jakiej sfotografował go Hillary na szczycie (redakcja ma zdjęcie w tej pozycji na Sarniej Skałce, sam Hillary nie chciał zdjęcia na szczycie Everestu).

      Grób Tenzinga jest teraz miejscem pielgrzymek.

    „Tych dwóch ludzi było różnych przedtem i potem. Jedyne, co mieli wspólnego, to owe 10 minut na Dachu Świata” – brzmiał końcowy komentarz filmu. A spotkanie z Hillarym – mimo całej nastrojowości i patosu wywołało w redakcji takie oto skojarzenie:

 

Drodzy Koledzy, cóż to było za spotkanie.

Ono w pamięci naszej długo pozostanie.

I każdy szeptał: ja też będę taki jary,

Jak on, bohater dnia: Sir Edmund Hillary.

 

Sir Edmund po angielsku sprawnie opowiadał,

Jak na Everest wchodził i Szerpom pomagał

I wsłuchiwaliśmy się w tekstu tłumaczenie

I wzruszaliśmy się, co tu rzec, szalenie!

 

A jeśli ktoś angielskie znał wyrazy,

To mógł to wszystko przeżywać dwa razy!

I walczył w myśli sam z tym Everestem

I machał Hillary’emu: ‘Hi, Ed, hałarju! Tu jestem!”

 

 

Drodzy koledzy, oto projekt nieodkrywczy,

Jak zlikwidować w sobie ten kompleks zdobywczy,

Jak żyć z tą myślą, że – smieszno i durno

Czerwone Wierchy są twą Annapurną!

 

Na wszystkie troski – chodź z nami do lasu

I z nami w Puszczy spędzaj duży kawał czasu

Zobaczysz: wszystkie się skończą dramaty,

Gdy dojdziesz do chaty.

 

Zobaczysz, ile zawsze przyjemności  sprawia

Sam widok Truskawia.

 

 

 


50 lat SKT

     Wróćmy jeszcze pamięcią do zeszłego roku. Uroczystości związane z 50-leciem Klubu rozpoczęły się w czwartek, 8 maja 2003 roku mszą świętą w kościele środowisk twórczych przy placu Teatralnym. Ksiądz Niewęgłowski mówił pięknie o górach, a wszyscy obecni zaśpiewali potem „Jaworzyńskich Tatr Królowo” - pieśń o Matce Boskiej, wyobrażonej w kapliczce na Wiktorówkach. Następnie w sali PTTK przy Senatorskiej odbyła się krótka i bardzo sympatyczna „część oficjalna”. Przedstawiciel ZG PTTK, Andrzej Gordon, odczytał list Zarządu do nas. Po nim Andrzej Piwoński przeczytał list od Oddziału „Żoliborskiego” . Wręczono odznaki PTTK i SKT a także dyplomy członków honorowych. Lista znakomitych Koleżanek i Kolegów, obecnych na spotkaniu, wykroczyłaby poza ramy gazetki. Wyróżnimy tylko jedną osobę: Krzysztof Fiedler, pierwszy prezes Klubu (od kwietnia do września 1953). Sala prelekcyjna nie pomieściła wszystkich, którzy chcieli przeżyć spotkanie z Tatrami, obecnymi  na zapierających dech fotografiach Karola Radeckiego i w muzyce Wojciecha Kilara, prezentowaną oczywiście przez Kacpra Miklaszewskiego. W sali panowało milczenie, przerywane od czasu do czasu westchnieniami zachwytu. Imiona Koleżanek i Kolegów, którzy westchnęli więcej niż 50 razy (po jednym razie na każdy rok istnienia Klubu) zostały zapamiętane. Atmosfera była niepowtarzalna.

     Przeszliśmy potem do ogródka za domem Polonii przy Krakowskim Przedmieściu. Było ciepło (w  sam raz na zimne piwo), ale nie tak gorąco, żeby nie smakowały i grillowane specjały. W wygodnych ławkach ustawionych wokół dużych stołów pod parasolami można było rozmawiać z dawno nie widzianymi przyjaciółmi.

     Gdy pierwsze piwo zostało już wypite, zostaliśmy zaproszeni na występ Młodzieżowego Zespołu Wokalno-Instrumentalnego SKT „Baranie Rogi” w składzie: Barbara Kaczarowska (słowo wiążące, wokal, marakasy), Irena Kozłowska (duch, wokal), Marcin Kuczma (gitara, wokal, akompaniament ustny), Tadeusz Guranowski (wokal, gitara, piszczałki, akompaniament), Elżbieta Wojnowska (gitara, wokal, akompaniament). Najpierw Basia swoim miękkim głosem przeniosła nas umiejętnie wprost w zacwanglone  Tatry.  Ela zwierzyła się ze swojego problemu, że nie ma gdzie się wspinać, bo wszyscy już wszędzie byli. Marcin przypomniał o partnerstwie w górach („jeżeli łoić, to nie indywidualnie...”). Irena i Tadek z wyraźnym uczuciem opowiedzieli o swojej spełnionej miłości pod przewieszką, a Basia o niespełnionej na trasie Kuźnice – Hala Gąsienicowa (przez Boczań). Zgodzono się z Tadeuszem, że nie ma to jak męska przyjaźń, co  niektórzy odebrali jako pochwałę nowoczesności. Marcin zreferował sen młodej taterniczki a następnie było na lirycznie. „Zaufaj pogodzie” i „Autobus podmiejski” pod melodie Okudżawy wykonały Baranie Rogi z zaangażowaniem. Było też o przychylnej sośnie i w ogóle o tym, jak ładnie jest w Kampinosie o każdej porze roku. Basia odczytała referat sprawozdawczy. Gdy wszyscy sądzili, że występ zakończył się pieśnią znaną dziś jako „hymn chaty”, zespół wykonał radosną balladę pod oryginalnym tytułem „Niech żyje klub”, po czym nastąpiło ogólne zbratanie się. Wołano „autor, reżyser” i w ogóle było dużo śmiechu. Zwolennicy muzyki klasycznej (Lewocza, Helpa, koliczka sa obracaju, Beskidzie, Beskidzie, kto po tobie idzie, chodzi wódka za tatą....)  kontynuowali obchody w ogródku pod dyrekcją Krysi Kaczarowskiej. Gdy biesiadnicy osiągnęli znaczną samodzielność i niezależność wokalną, opuszczono gościnne ogrody a Redakcja nie dysponuje relacją z dalszego ciągu imprezy.

     Łza się wszystkim kręciła w oku, a radość mieszała się ze zdziwieniem, że góry stają się coraz wyższe.

             Opracowanie numeru: Michał Szurek, tel. 6645984, 608500272, szurek@mimuw.edu.pl



[*] W tym numerze nie podajemy nazwisk autorów tekstów. Traktujemy to eksperymentalnie.

[†] Zgodnie z eksperymentalną zasadą, w tym numerze nie podajemy nazwisk autorów tekstów.

[‡] Zgodnie z eksperymentalną zasadą, w tym numerze nie podajemy nazwisk autorów tekstów.

[§] Z klubem „Sempik” z Gorzowa, od 11 do 26 lipca 2003r. Wyprawą kierował Zbyszek Rudziński. Z naszego Klubu byli: Ania Jasnorzewska, Tereska Kobylak, Ewa i Andrzej Szpocińscy, Ewa Wasiak, Zbyszek Studniarek. Zgodnie z eksperymentalną zasadą, w tym numerze nie podajemy nazwisk autorów tekstów.

[**] Jan Babicz, Alpy Szwajcarskie. Wyd. Sklep Podróżnika,  Warszawa 1995.

[††] Tradycyjnie już, w tym numerze nie podajemy, kto jest autorem tych myśli.

[‡‡] Jak wyżej.

[§§] Zgodnie z eksperymentalną zasadą, w tym numerze nie podajemy nazwisk autorów tekstów.