Moja Europa

                   Michał Szurek

 

Chciałbym przypomnieć swój artykuł, napisany w roku 2003, z okazji 50-lecia Klubu. Wtedy rozstrzygało się wstąpienie Polski do Unii Europejskiej. W roku 2008 delektowałem się zniesieniem kontroli w górach – chociaż minimum programowe (piszę o tym na końcu artykułu) nie zostało spełnione. A zatem przeczytajmy, co się zmieniło w naszym nastawieniu do spraw granicy przez 5 lat.

 

* * *

Rusz się kobito, ruszaj się chłopie

Ku Europie, ku Europie !

(z pewnego kabaretu z lat 90’ych)

 

W ostatnich latach opracowano i zatwierdzono plan regulacyjny Zakopanego, normujący sposób i rodzaj bezładnego dotąd zabudowania uzdrowiska, zarówno w dzielnicach dawnych, jak i nowopowstałych. Zaprojektowano szereg nowych ulic, dróg spacerowych i innych brakujących dotąd urządzeń. Jest nadzieja, że istniejące jeszcze trudności finansowe uda się usunąć i doprowadzić Zakopane stopniowo do poziomu europejskich miejscowości klimatycznych.

(Stefan i Tadeusz Zwolińscy, Przewodnik po Tatrach i Zakopanem, 1930)

 

 

Felieton wstępny Redakcji

 

SKT, UE, PRL

 

Nie zamierzam prowadzić agitacji politycznej „za, czy przeciw Unii Europejskiej”. Ale wolno mi spojrzeć na sprawę z naszego, górskiego punktu widzenia. Faktem jest, że są jedne Tatry, rozdzielone między dwa państwa.  Oczekujemy, że przystąpienie do Unii Europejskiej sprawi, że ten podział zniknie. To znaczy  nie zniknie granica, tylko przekraczać się ją będzie tak, jak linię między dwoma województwami w Polsce (przykład: gdy jakość drogi nagle się poprawia, to może wjechaliśmy do Wielkopolski?).

Czy słusznie wyobrażamy sobie, że dawniej ludzie nie bawili się w paszporty i wizy? Przecież taki Sabała na pewno paszportu nie miał....  No, to przyjrzyjmy się jak wyglądało przekraczanie granicy tam, gdzie jej istnienie nie ma sensu.

W XIX wieku pisano „granica wlecze się”, dziś mówimy „biegnie”. Przyspieszenie cywilizacyjne ???

W XIX wieku granica szła Białką, tak, że Jurgów  („węgierska wieś z polskim ludem”) był po drugiej stronie. Do Morskiego Oka Eljasz polecał jeździć „przez Bukowinę, Białkę, Jurgów, Podspady i Jaworzynę Spiską, Łysą i Roztokę. Tą drogą 14 kilometrów odchodzi na terytoryum węgierskie między Jurgowem a Łysą” .

Pamiętamy, że dziś do Jurgowa można dojechać skręcając między Bukowiną Dolną  a Białką z drogi lokalnej 960 na drogę krajową nr 49. Jest tam most na Białce, „który w jednej połowie jest całkiem odmienny od drugiej, gdyż taka tu harmonia panuje między sąsiedniemi krajami, iż się nie mogą zgodzić nawet na wspólność konstrukcyi mostów” [Eljasz, 1891].  Ponadto „umyślnie ten kawałek drogi od Jaworzyny do Łysej w tak złym stanie utrzymuje zarządca dóbr Jaworzyńskich, aby turystów z Węgier odstraszyć do jazdy na polską stronę Tatr. [Eljasz, 1891, str. 249]. 

Zauważmy, że p o l s k i c h  turystów jakość tej drogi najwyraźniej nie odstraszała.

Janusz Chmielowski w pierwszym przewodniku dla taterników granicy nie zauważa, ale... opis Tatr jest już polityczny. Tatry Polskie są opisane oddzielnie, węgierskie (wtedy jeszcze nie słowackie) oddzielnie. Dolina Chochołowska  a Juraniowa – to coś zupełnie innego. Nazwy po płd. stronie Tatr podawane są po polsku, niemiecku i węgiersku. Nie po słowacku. To właśnie starała się wykorzystać Polska, żądając w 1920 roku dla siebie całych południowych  stoków Tatr Wysokich, argumentując, że nie ma tam ludu słowackiego, tylko Węgrzy i Niemcy, czyli przedstawiciele pobitych mocarstw.

 

Od tego czasu zwyczaj dzielenia Tatr na słowackie i polskie powtarzają wszystkie przewodniki,  z wyjątkiem WHP, u którego np. północne i południowe stoki gór nad Morskim Okiem traktowane są równoprawnie i opisane w tym samym rozdziale. Zbliża się do tego Bedeker tatrzański (2000), o którym miżej.

Co potem stało się błędem politycznym, w lipcu 1914 roku było przejawem patriotyzmu. Wtedy właśnie wyszedł z druku Mieczysława Orłowicza przewodnik po Galicji. Przeznaczony on był „w pierwszej linii dla tych, dla których jest ona najpotrzebniejsza: polskiej młodzieży, chcącej zwiedzić swój kraj” . Mieczysław Orłowicz miał pecha i po 40 latach: w 1954 roku wydał przewodnik po Bieszczadach, wtedy naprawdę dzikich i niebezpiecznych. W kilka lat później zostały one przedeptane przez tysiące polskich studentów. Zaryzykuję tu stwierdzenie, że ich przeżycia były porównywalne z przeżyciami pierwszych zdobywców Tatr: dziko, niebezpiecznie, na ognisku grzeje się herbata, za nami dzień z plecakiem na grzbiecie, jutro nowa trasa , najbliższy sklep o dziesiątki kilometrów a w nim tylko być może zupa ogonowa. Idziemy dalej i dalej....

O przekraczaniu granicy w Tatrach Orłowicz nie wspomina. Podaje kilka innych praktycznych rad:  

Paszport potrzebny tylko dla podróżnych z Rosyi - dla innych nie. Winien być wizowany przez konsula austryackiego - niemający wizy mogą jechać do Galicyi na Sosnowiec-Mysłowice, gdyż Niemcy wizy nie żądają, a przybywający z Niemiec nie są poddawani rewizyi paszportowej.

Legitymacye są potrzebne w czasie każdej wycieczki - od kilku lat są turyści na każdym kroku o nie nagabywani, tak przez żandarmeryę, jak przez wójtów, budników kolejowych a nawet karczmarzy. Szczególnie wtedy należy się zaopatrzyć we wszystkie potrzebne papiery, jeżeli się na wycieczkę zabiera aparat fotograficzny; żądają nawet pozwolenia na robienie fotografii u odnośnych starostw”. 

 

Przede mną efemeryczny  Almanach tatrzański, 1894 - 1895. Oprócz pełnego opisu pierwszego zimowego przejścia przez Zawrat jest tam duszoszczipatielnaja nowela Jana Zacharyasiewicza „Przy Morskim Oku”. W opowiadaniu tym szlachetna pani Aneta troszczy się o przyszłość córki: „Nie śpię po całych nocach i o tem tylko myślę, aby moja Leoncia, ta młoda i egzotyczna roślinka, znalazła godną siebie podporę, póki ja oczu nie zamknę”. Siostra Anety a ciotka Leonci dla niej przeznacza majątek w bliżej nie zlokalizowanym Jaszczurowie. Tym niemniej pani Aneta decyduje się pokazać Leoncię na salonach Berlina i Paryża. Dość szybko Leoncię zaczyna „podrywać” (to wyrażenie z zeszłego wieku wychodzi już z mody) lowelas, żigolak, pieczeniarz i łowca posagów, pan  Alfred z Księstwa (Poznańskiego, zabór pruski). Wszystko idzie gładko, Leoncia zostaje narzeczoną pana Alfreda. Szczęście młodych jest zapewnione. Ale panie wyjeżdżają do Zakopanego, pan Alfred ma przyjechać niebawem. „Leonia z bijącym sercem ujrzała rysujące się na  siebie polskiem  grzbiet Tatrów. W Szwajcaryi widziała wyższe i dziwaczniejsze olbrzymy skał, ale na widok Tatr uderzyło jej serce żywiej, bo to własne góry nasze. Pierwsze dni w Zakopanem spędziła w gorączce. Z rozrzewnieniem patrzyła na liczne grona rodaczek przybyłych tu z trzech dzielnic ziemi ojczystej, aby podziwiać ukochane Tatry swoje” .

W porządku. Dla zabicia czasu matka i córka idą na odczyt w Dworcu Tatrzańskim. „Pani Aneta postarała się o miejsce pierwszorzędne. Miała na sobie suknię ludguńską, podczas gdy Leonia odziana była w jakąś pajęczą tkaninę koloru bladosinego. We włosach miała kilka skromnych szarotek”.... 

Redakcja apeluje do członkiń Klubu, posiadających córki: przywdziejcie same suknię ludguńską, narzućcie na córkę pajęczą tkaninę koloru bladosinego i pokażcie się tak Redakcji (szarotki można zamienić np. na kaczeńce). Przecież to nic zdrożnego a ucieszycie oko Redaktora...

 

Prelegentem był „młody człowiek o twarzy sympatycznej (...) Lekki uśmiech na ustach, ocienionych ciemnym zarostem, okazywał pewność siebie i stanowczość. (...) Mówił o Tatrach, o Morskiem Oku, o Gople, o Szczerbcu Bolesława Chrobrego, o Wiedniu i Grunwaldzie (...)”

Dalej już wszystko jasne ... prawie. Prelegent ma słowiańskie imię Władysław, jest bliżej nie określonym profesorem, ale nie dlatego wygrywa z germanofilem Alfredem. Organizuje się bowiem wycieczka do Morskiego Oka. Odnotujmy, że uczestnicy są świadomi, że są obywatelami Unii: „Przeróżne, więcej europejskie kostyumy urozmaicały pochód. (...) Pani Aneta w kostyumie angielskiej turystki, wsparta na długim kiju postępowała odważnie naprzód, za nią (...) szła Leoncia w towarzystwie pana Władysława, który niósł na ręku jej szal hiszpański.”

 

Nad Morskim Okiem on (= pan Władysław)  prawi Leonci słodkie dusery, aż wreszcie przy blasku ogniska,  w patriotycznym sosie, Leoncia oddaje mu się ... oczywiście tylko duszą. Duszą nie duszą, ale gdy po powrocie do Zakopanego przybywa  pan Alfred i przywozi „cukry, kwiaty i wiele innych łakoci”, Leoncia mówi mu coś, co we współczesnej polszczyźnie brzmiało by: „spadaj, facet, bo mnie, k..... , wnerwiasz”. Ale rzecz nie kończy się totalnym  happy-endem, pan Władysław nie dostaje Jaszczurowa z Leoncią jako dodatkiem, bowiem ciotka Danuta zrobiła była klauzulę, że tylko wtedy odda majątek, gdy stosowne oświadczyny nastąpiły w ziemi polskiej. Jest rok 1894 spór o MOko nie jest rozstrzygnięty. „Jeśli nie chcesz mojej zguby, Morskie Oko daj mi luby”, zdaje się mówić Leoncia do pana Władysława. Przytoczmy frazę w całości

 

Wróżcie sobie co się wam podoba, ale ja powiadam, że o prędkim ślubie nie ma mowy, od litery mojego testamentu ani na włos nie odstąpię. Przy Morskiem Oku zawiązała się miłość wasza...  a właśnie o ten klejnot naszych gór tatrzańskich toczy się spór, że ono do naszej ziemi nie należy. Mam nadzieję, że przeciwnik nam go nie wydrze, ale dopóki ten spór się nie skończy i Morskie Oko w posiadanie nam nie będzie oddane, póty o ślubie ani myśleć. Twoim jest obowiązkiem mości profesorze, szermierzyć słowem i czynem o tę perłę gór naszych, aby nie stała się obcą ziemią, o jakiej w testamencie jest mowa.”

 

Pan Władysław musiał więc poczekać dobre 8 lat.... Ciekawe, ..., a zresztą .... . Jest już rok 2003, Morskie Oko jest polskie, niedawno minęła setna rocznica procesu w Grazu, ale walkę o Tatry w latach dwudziestych XX wieku Polska przegrała. Nie do nas należy dolina Białej Wody, Polski Grzebień jest słowacki z obydwu stron. Wyszło to Tatrom na dobre. Dolina Białej Wody jest bowiem dla Słowaków mało atrakcyjna (za daleko od Smokowca) a dla Polaków ważniejsze jest, by pokazać na się na XXI wiecznych Krupówkach, czyli szosie do Morskiego Oka. Możliwości przejścia przez mostek na Białce  koło Wanty na Bielovodskou Polanu   nie uruchomi nam nawet przystąpienie do UE/EU. Urońmy łezkę  nad dawnymi czasami - wszak schronisko im Wincentego Pola powstało po to, by być wygodną bazą dla penetracji doliny Białej Wody. Dawniej szło się pieszo na nocleg do Roztoki, a stamtąd wyruszało się przez las na stronę węgierską, przyczem nie było żadnej granicy między Austryją a Węgrami do przekroczenia. [Ferdynand Hoesick, Tatry i Zakopane, Sierpień w Zakopanem 1929]

Potem „i ni z tego ni z owego, była Polska na pierwszego”. Rozkosze własnej państwowości. Pisze Jan Alfred Szczepański (Siedem kręgów wtajemniczenia, Sport i Turystyka, 1959 r.):

(...) Ale ba! - jak się kto uprze być legalistą, maszeruje prosto na graniczne placówki.

Miłe złego początki... Strażnicy czechosłowaccy poczytali sobie „videl a zezwolil” pomyśleli, pokręcili się po izbie, naradzili, przybili pieczątki, przepuścili. Z Bohem, do widzenia.

Szlaban graniczny. Okraczam, wszedłem w ojczyznę. Przestraszony wartownik wiedzie do izby. Komendant posterunku marszczy brwi, zmienia głos:

-Pan przekroczył nielegalnie granicę.

Głupieję. Pokazuję przepustkę czechosłowacką, tłumaczę, co i jak. Posępnieje jowiszowe oblicze, moje wywody nie znajdują dostępu.

         - Pan popełnił przestępstwo, muszę pana zatrzymać.

To przestaje być śmieszne. Zaczynam się handryczyć z władzą, coraz ostrzej tłumaczę pojęcie turystyki. Argumenty nie trafiają, jak groch o ścianę obijają się o pancerz tępej subordynacji (...) Nic nie pomaga: dziad swoje, baba swoje. (...) Żadne perswazje „na rozum” nie przebiły twardych czaszek filanców z placówki „Jabłonica III.” Zapowiedziano mi jak u Fredry: do więzienia, do więzienia, bez dalszego tłumaczenia.

Przejdźmy do roku 1930. Po kilku latach napięć, w 1924 roku  Czechosłowacja i Polska podpisały konwencję turystyczną. Miało być tak, jak „za babki Austrii” i rzeczywiście każdy mógł zaopatrzyć się w przepustkę na pobyt w czechosłowackim pasie przygranicznym (czyli w Tatrach i okolicy). Granicę można było przekraczać wszędzie, z ciekawszych przepisów odnotujmy, że wolno było przenosić bez opłat celnych ekwipunek turystyczny, używaną odzież, obuwie i przybory oraz żywność, do 1 litra napoczętych już napojów. 

W bardzo rzadkim dzisiaj przewodniku Jana Reychmana po Podhalu, Spiszu, Orawie i północnej Słowacji (1937) jest jeszcze jeden interesujący szczegół związany z przekraczaniem granicy. Otóż przechodzić na słowacką stronę w górach można było tylko, gdy swoje rzeczy miało się w plecaku. Z walizką trzeba było się meldować na Łysej Polanie. Z lektury tego przewodnika można  wyczuć nadciągającą burzę. W końcowym rozdziale, pisanym w ostatniej chwili czytamy:

W 1936 roku przepisy przy przekraczaniu granicy uległy znacznemu obostrzeniu. Granicę można  przekraczać tylko po uznanych szlakach turystycznych; turysta nie przestrzegający tych przepisów naraża się na daleko idące konsekwencje”.

W pasie przygranicznym nie można było mieć aparatów fotograficznych i filmowych, radia ani telefonu (!), chociaż „na terenach objętych ruchem turystycznym władze miejscowe mogą zwolnić z niektórych tych przepisów”. Przepisy dewizowe były gorsze niż za mającej nadejść Polski Ludowej. Członkowie PTT i PZN mogli zabrać jednorazowo do 50 złotych (co było wtedy równe ok. 10 dolarom), a do 100 złotych na miesiąc. Zwykli turyści tylko do 10 złotych (2 dolary) i to tylko w bilonie!  Kilogram cukru kosztował wtedy złotówkę, pensja początkującego nauczyciela wynosiła ok. 130 zł, a w filmie z którego pochodzi piosenka :Umówiłem się z nią na dziewiątą” Eugeniusz Bodo mówi, że dobrze zarabia, bo 700 złotych. Obowiązywała też książeczka walutowa, jakby żywcem wzięta z PRLu. Zgubienie tej książeczki groziło „surowymi konsekwencjami”.

I tak zamroziło się wszystko na ponad pół stulecia. W 1949 roku w przewodniku po Tatrach Zbigniew a Korosadowicza stoi krótko i supełkowato:

 

Przekraczanie granicy polsko-czeskosłowackiej na obszarze Tatr możliwe jest tylko na podstawie paszportu lub przepustki, wydawanej przez Starostwo w Nowym Targu. Przepustki te wydaje się jednak tylko dla celów gospodarczych w małym ruchu pogranicznym; dla turystyki zatem nie mają one żadnego znaczenia: tereny tatrzańskie położone po stronie czeskosłowackiej są dla turystów polskich niedostępne, a samowolne przekraczanie granicy jest wzbronione.

 

W roku 1953, gdy powstał nasz Klub, zamknięte były nawet graniczne szczyty, a na Kasprowym Wierchu uzbrojony wopista groził użyciem broni dla każdego, kto wystawi dowolną część ciała poza niski płotek graniczny. Nie pogodzili się z tą polityką taternicy, nie zwracający uwagi na kreski na mapie. Tatry są jedne, słupki można kopnąć.  Odwilż przyszła w 1955 roku. Otwarto szczyty graniczne i podpisano konwencję, na mocy której od 1956 roku można było dwa tygodnie spędzić po słowackiej stronie Tatr. Przez krótki czas można było granicę przekraczać na Kasprowym (stąd dobrze widoczna ścieżka z doliny Cichej) i na Rysach. Konwencja ta dotrwała do czasów pierwszej Solidarności, piszący te słowa był jednym z ostatnich którzy z niej skorzystali. Mam w swoich zbiorach kupiony jako curiosum (wiedziałem, wiedziałem) egzemplarz Rudego Prawa  z opisem polskiej nędzy i bezhołowia roku 1981.

W czasach stanu wojennego CSSR wypowiedziała nam nawet umowę  o przekraczaniu granicy na szlakach gdzie po słowackiej stronie da się łatwo przejść, a po polskiej są przepastne ściany (np. Świnicka Przełęcz - Przełęcz pod Kopą Kondracką). Paranoja sięgnęła szczytu. Sprowadzano na dół turystów (tej czy innej płci) którzy siusiali (na stojąco, bądź po przykucnięciu) w zagraniczną kosówkę (autentyk!)

W latach siedemdziesiątych roku, już za dobrego wujka Gierka, Józef Nyka anonsował zniesienie granicy w Tatrach w tym sensie że będzie ją można przekraczać wprawdzie tylko na Łysej ale na 3 miesiące . Niestety, bracia z południa wystraszyli się trochę ... i musieliśmy czekać następne 20 lat. Znowu odtrąbiono że będzie normalnie. Niestety, mimo kilkakrotnie podpisywanych konwencji nic z tego nie wyszło ... i tylko polski turysta jest mile widziany na Słowacji, bo płaci mocną walutą: złotówkami. Lepiej jest na granicy polsko-czeskiej: jest wiele przejść górskich, gdzie rzeczywiście wystarczy machnąć paszportem. Ale w Tatrach prócz spraw granicznych są jeszcze sprawy parkowe. Należy rozumieć, że dyrekcje TPN/TANAP walczą o zachowanie Tatr. Walka ta skończy się zapewne przegraną: Tatry zostaną przekształcone w Disneyland, ale granica pozostanie i w dalszym ciągu będziemy dzielić Tatry na „nasze” i „wasze”. Nie łudźmy się: nie wrócą czasy Chałubińskiego, nie pójdziemy do Moka przez Zawory, ani na piwo do Zwierówki przez Grzesia. To sa uż ne vrati, pane Havranek, to sa uż ne vrati, Jeśli okaże się, że krakałem, to ze szczęścia się upiję polsko-słowackim piwem, który to termin jest tak samo nonsensowny jak  Tatry słowacko-polskie, a wyszła  książka pod tym tytułem, a jakże, pani Millerova: Daniel Koll’ar, J’an Lacika, Roman Malarz, vydavatel`stwo Dajama, 1998. Książka jest zresztą bardzo piękna, tylko czasami autorzy coś chlapną : na przykład, że jesienią 1939 roku Polska odstąpiła Słowacji terytorium na górnej Orawie i Zamagurzu wraz z 16000 mieszkańców.

Dorastają nowe pokolenia ludzi, którzy nie wahają się użyć słowa „kocham” w stosunku do Tatr i poprzeć to wiedzą. Do nich należą zapewne autorzy Bedekera Tatrzańskiego (Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2000): Grzegorz Barczyk, Ryszard Jakubowski, Adam Piechowski i Grażyna Żurawska. Zajrzyjcie, a się przekonacie. Należy do nich,  niestety, i autor obrzydliwej książki „Góral z Wilna. Tatry, seks i polityka”. Autor ów przyznaje się otwarcie, że jest pod wpływem „ideologii” tygodnika „Nie”. Świadczy o tym zresztą tytuł książki. Obrazilibyśmy Czytelnika naszej gazetki, gdybyśmy próbowali podjąć dyskusję z autorem na jakikolwiek temat. Tacy ludzie zasługują na społeczny ostracyzm. Niesposób jednak zabrać autorowi fascynacji Tatrami. A szkoda. 

 

Nie tylko to gnębi Redakcję. To, czy Klub przetrwa do kolejnego jubileuszu, to jest do 2053 roku. Skąd ten pesymizm? Przecież w Tatry ludzie będą jeździli zawsze....

Zacytuję najpierw Ferdynanda Hoesicka („Tatry i Zakopane”, Trzaska, Evert i Michalski, 1931):

 

Tatry w porównaniu z temi Alpami są malutkie. A jednak te wspaniałe, lodowcami ubielone szczyty są dla Polaka, od dziecka z Tatrami zrosłego, obojętne i nic nie mówiące. Te wspaniałe szczyty (...) nic go nie obchodzą, nie ma dla nich najmniejszego sentymentu. Podziwia się ich malownicze (trochę jak olejodrukowe) piękno, ale patrzy na nie bez zapału. Co innego szczyty i turnie tatrzańskie, które się zna od dziecka (...) To też patrzy się na nie, zdaleka czy z bliska, rozkochanem okiem, z nigdy nie stygnącą, owszem, z biegiem lat wzrastającą miłością (...).

 

 

Zatem teraz trochę Długosza. Fragmenty z wiersza Zimowa noc (interpunkcja oryginalna) :

 

Betlejemka ukryła się w śnieżnych zaspach

Z dołu plejadą okiem błyszczy Murowaniec

Ostre powietrze górami mroźnie pachnie

Po niebie mkną gwieździste wysrebrzone sanie.

 

Żółta Turnia rozłożystym płaszczem białym

Czarny Staw miłośnie otula

Kozi Wierch, Zamarła i Kościelec Mały

Granaty, Czarne Ściany, Księżycowe Góry.

 

Można ulec i zasnąć spokojnie

Hen, od problemów ludzkich z dala

Taką nostalgię zimową coraz wolniej

Sączy w serce zadumana Hala.

                                                           26 II 1953

 

Zwróćmy uwagę na motyw gwiazd na nocnym niebie (zob. wspomnienia Ewy Estomba) i na aluzję do Księżycowych Gór - wykorzystaną np. w końcowym fragmencie komentarza do pięknego filmu „Zamarła Turnia” Sergiusza Sprudina (1962) według scenariusza Jana Długosza. Przygotowując ten artykuł nie zdołałem odnaleźć, skąd pochodzi nostalgiczny tekst o dziesiątkach zespołów wspinających się niegdyś w amfiteatrze Morskiego Oka. „Dziś” to dwa-trzy zespoły. Reszta zdobywa Alpy, Elbrus, Karakorum, Himalaje. Dla nich kolejny trekking koło Annapurny jest tym, czym dla Redakcji był wtedy spacer po stokach Nosala, Koziej Dolince, Starorobociańskim Wierchu, Orlej Perci, Kotle Gierlachowskim, Granackiej Ławce,  grani Staroleśnej. Jeszcze raz tu jestem. Przyjdę jeszcze raz, choćby na kolanach.  To było to. Góry znane od dzieciństwa, jedyne góry (bo i nie puszczano dalej). W polskiej edycji Newsweeka z 16 marca 2003 roku Janusz Onyszkiewicz mówi „W górach przyjaźnie są proste. Działamy razem, bo tylko tak możemy wejść na szczyt. W polityce trzeba się mocno pilnować, bo dzisiejsi przyjaciele jutro mogą zadać cios od tyłu”.

Czy zatem nie zabraknie ludzi, dla których Tatry będą górami znanymi z dzieciństwa i wczesnej młodości, których wprowadzał w góry niebieski szlak, w który wkraczamy przez mostek na Bystrej, wznosimy się przez Boczań i Skupniów Upłaz aż do Karczmiska, z którego widzimy już z bliska, gdzie będziemy dzisiaj. Po kilku godzinach schodzimy do Czarnego Stawu, kto na god, kto sowsiem. Idziemy na dół. Orla Perć gaśnie za nami.....

 

 

 Minimum żądań Redakcji Wiadomości SKT wobec UE: Granicę w Tatrach można będzie  przekraczać przynajmniej na Łysej Polanie, przy Wancie, na Rysach, na Wrotach Chałubińskiego, na Gładkiej Przełęczy, Kasprowym Wierchu, Przełęczy Tomanowej, Przełęczy Pyszniańskiej (po zejściu z Błyszcza, nie żądamy otwarcia Pysznej), Raczkowej Czubie (= Jarząbczym Wierchu),  Wołowcu, przełęczy pod Wołowcem, na Grzesiu, Przełęczy Bobrowieckiej, Bobrowcu i Furkasce. Niech będzie i paszport. Niech będzie i kontrola na aids i na to, czy nie szmugluje się „Trybuny Ludu”. Inne rozwiązanie Redakcji nie interesuje. Ma ona w pamięci Biskupią Kopę, znudzonego pogranicznika, przepuszczającego wszystkich którzy potrafią powiedzieć hak przerżnąć w brzeszczocie nie zrobiwszy szczerby  lub vlk na vrchu na drugą stronę, gdzie hoża Czeszka oferuje pod wybudowaną przez Niemców wieżą Wilhelmsturm  słowackiego Złotego Bażanta w zamian za ekwiwalent w polskiej  lub innej  sensownej walucie.  I wszyscy są szczęśliwi, z wyjątkiem oczywiście niektórych, którzy (niby to żadna praca nie hańbi, ale jak pokazują ostatnie wydarzenia, wyjąwszy bycie politykiem) muszą żyć z jątrzenia ludzi przeciw sobie.