TE WSPANIAŁE LATA
SIEDEMDZIESIĄTE W SKT
Znalazłam się w Klubie w przededniu tamtej dekady. Już dobrze obeznana z
Tatrami, po sześciu letnich sezonach wędrówek - i w Polsce i
na Słowacji. Miałam też za sobą dwutygodniowe przejście po Tatrach Polskich w
ramach PTTK-owskich wczasów wędrownych. To, rzecz jasna, sa ne vrati, ale czemu
nie wspomnieć tej dogodnej formy wędrowania w systemie „od schroniska do
schroniska” przez kolejne doliny i przełęcze, z dość lekkim plecakiem - wikt i opierunek, a także wygodne spanie na pryczy zapewnione były za
niewielkie pieniądze. {Przyp. Red. Z opierunkiem to koleżanka przesadza, mi
nikt nie prał skarpetek}.
Dowiedziałam
się o SKT od Romana Kamińskiego, w czasie nocnego rajdu Klubu „Wantule” po
Puszczy Kampinoskiej. Klub tatrzański - o to mi chodziło! „Wantule”
wyraźnie preferowały wyjazdy beskidzkie i bieszczadzkie, na Słowacji zaś Małą i
Wielką Fatrę, Razsutec itp. Porzuciłam więc bez żalu poprzednią turystyczną
kompanię i - od pierwszej wycieczki do Puszczy - przeniosłam się do nowej. Ogromnie spodobali mi się ludzie w SKT.
Większość
była tuż po studiach, niektórzy na studiach doktoranckich. Cóż, życie było
zupełnie inne niż w czasach obecnych - było dużo wolnego
czasu! Jeżeli praca, to nie dłużej niż 8 godzin: popołudnia wolne. Studia
doktoranckie - jeszcze większa swoboda. W tygodniu można było nie
tylko pójść na zebranie klubowe, ale i wyskoczyć w dużej grupie do akademika na
zajmującą „śpiewatkę”. W ten sposób poznaliśmy naszych rosyjskich przyjaciół
Siergieja i Siewkę, studiujących fizykę. Można było razem wybrać się do Teatru
Dramatycznego, by oklaskiwać naszego kolegę klubowego Leszka Hertza. Można było
zebrać się u mnie w domu na Puławskiej lub u Małgosi i Marcina na Jelonkach,
żeby pograć w „giełdę” (słabo znane pojęcie) czy w „wojnę i dyplomację”, które
to gry zaszczepił w Klubie na wiele lat Jacek Krukowski. Można było po Klubie
wpaść do Janki na Grzybowską na wino, które kupiło się po drodze. Można było
....
Ale
najpiękniej, najradośniej (a niekiedy i dramatycznie) było na licznych - wtedy - obozach tatrzańskich. Przez całą dekadę jeździłam
cztery razy do roku z Klubem w Tatry. Nowy Rok witaliśmy w schronisku w Pięciu
Stawach, prowadzonym wtedy przez Marię Krzeptowską z synami: Józkiem i
Jędrkiem, a potem przez samych tylko braci. Przez lata rezerwowali dla nas w
okresie Bożego Narodzenia około 30 miejsc. Spędziłam tam niejedną Wigilię.
Kuchnia od rana sprzedawała „bony” na kolację wigilijną. Potem szło się w góry,
ale na takie drogi, żeby nie ryzykować tego wieczoru akcji ratunkowej, nie
zakłócać ratownikom spokoju wieczerzy wigilijnej. Pamiętam jedną taką Wigilię,
kiedy udało mi się sprowadzić z powrotem z Zawratu do schroniska zawziętego młodzieńca,
który nie znając zupełnie Tatr w zimie, postanowił zejść na Halę bez czekana!
Uporczywie zaczęłam go namawiać do powrotu do schroniska. Obiecałam, ze
postawię mu kolację wigilijną, pośpiewa z nami kolędy, a nazajutrz zejdzie do
Zakopanego bezpieczniejszą drogą. Potem może sobie pójść na Halę od dołu. W
schronisku Daniel - ratownik - zrobił mu wykład,
jak się chodzi w zimowych warunkach. Piękne były te Wigilie w nielicznym
gronie. Wspaniałe potrawy, podawane przez Kruszynę, a potem wspólne kolędowanie
z gospodarzami i ich dziećmi. Jedno z tych dzieci, Irena, gazduje teraz w
schronisku na Polanie Chochołowskiej, drugie - Haneczka - w schronisku na Ornaku. O północy następowała pasterka w schroniskowej
kapliczce. Pamiętam wypady na Wiktorówki pod przewodnictwem Paszczaka (Antek
Miklaszewski). Niezapomniane są nasze Sylwestry, nocne wyjścia na długie
godziny z kanapkami i szampanem, uroczyste toasty noworoczne i obowiązkowe
tańce w rakach (mazur i polonez), obserwowanie uroczystych zjazdów narciarskich
z Niedźwiadka o północy. Te nocne wspinaczki, by o północy zapalić pochodnie na
szczycie Miedzianego... Te wielogodzinne tańce w salonie lub słuchanie
koncertów Siewki Władimirowa. po powrocie do schroniska. Te emocjonujące
„normalne” radosne wspinaczki (pamiętny Komin Pokutników Maćka i Szpota). Te
niepokoje, gdy ktoś nie wracał na umówioną godzinę alarmową (telefonów
komórkowych nie było). Zdarzało nam się pomagać w akcjach GOPR W tej aurze
radości z własnej sprawności górskiej, w atmosferze studenckich figli i kawałów
(chociaż już wtedy studentów było wśród nas coraz mniej), nagle pojawiała się
groza i dramat, ogromne emocje, związane z autentycznym niebezpieczeństwem dla
życia i zdrowia naszych kolegów. Te dramatyczne przeżycia, związane z każdą
akcją ratunkową, w której brali udział wszyscy uczestnicy obozu, którzy jeszcze
mogli wykrzesać z siebie siły - to była bardzo silne spoiwo
dla nas, ta szczególna solidarność i wzajemna więź. Ten aspekt sprawy musze
szczególnie podkreślić. Jego waga była wyjątkowa i na pewno rzutowała na nasze
wzajemne stosunki we wszystkich następnych latach.
Kolejne
wyjazdy były wczesną wiosną, w marcu lub kwietniu, tym razem na Halę
Gąsienicową. Jechali i wprawni turyści, i taternicy na wspinaczki, i narciarze,
którzy chcieli szusować z Kasprowego. Zawsze był to jednak jeden obóz klubowy,
który grupował wszystkich. Integrowaliśmy się bez podziału na „specjalności”:
turyści, taternicy, narciarze. To było przez te lata charakterystyczne tylko
dla naszego Klubu.
Wreszcie
SRUL - rajd tatrzański, organizowany na cztery dni,
zapoczątkowany w czerwcu 1970 roku z okazji Setnej Rocznicy Urodzin Lenina.
Ciekawe, czy organizatorzy zdecydowali by się na to, by rajdy się odbywały,
gdyby wiedzieli, jaka będzie skrócona nazwa. A może o to chodziło.... W
następnych latach oficjalną nazwą była „rajd im. Mariusza Zaruskiego”. Nikt nie
mówił jednak inaczej niż „Srul”. Pomyślany był mądrze: grupy rajdowe nie
przekraczały 10 osób. Przemieszczaliśmy się wspólnie, po całych Tatrach, od
doliny Chochołowskiej do Morskiego Oka. Każda grupa nocowała jeden raz w danym
schronisku. SRUL był organizowany przez środowisko żoliborskie, ale
udział brać w nim mógł każdy sprawny turysta. Ostatniego wieczoru zbieraliśmy
się na Hali Gąsienicowej lub na Kalatówkach, gdzie kończyliśmy rajd śpiewaniem
piosenek turystycznych i słuchaniu wierszy naszego poety, Tomka Wasilczuka.
Najdłuższy,
dwutygodniowy obóz tatrzański przypadał na początek września (niekiedy koniec
sierpnia, niekiedy środek września) i odbywał się na Słowacji. Najpierw na taboriskach,
potem na taboriskach i w schroniskach. Tu również tworzyły się zespoły
wspinaczkowe i grupy turystyczne. Czasy były jeszcze na tyle liberalne (w
sensie górskim), że bez problemu chodziliśmy po „kopczykowanych” drogach,
według przewodników Andrasiego, Nyki i WHP na takie szczyty jak Gerlach, Łomnica,
Lodowy, Kieżmarski, Wysoka, Baranie Rogi, Staroleśna. Chodziliśmy po uroczych
bocznych graniach, wchodziliśmy na szczyty od nietypowej strony (Lodowy od
Lodowej Przełęczy, Jagnięcy od Przełęczy pod Kopą, Sławkowski od doliny Sławkowskiej),
zaglądaliśmy w boczne dolinki. Nie wiadomo, czy była to prawda, czy nie, ale
szła fama, że na Słowacji można chodzić po nieznakowanym terenie w partii
skalnej. Chodziliśmy również i po oficjalnych szlakach turystycznych. Większość
kolegów korzystała z okazji do wspinaczek w słabo przecież znanych wtedy przez
nas Tatrach Słowackich. Po sześciu dniach pobytu maszerowaliśmy na Łysą Polanę
(zmiana przepustek). Robiliśmy zakupy w sklepiku na Łysej (korony były
reglamentowane!) i po półgodzinnym pobycie na ziemi ojczystej zanurzaliśmy się
znów w zagraniczne Tatry.
Muszę
wspomnieć też o wyjazdach w Skałki Rzędkowickie, Kroczyckie i Olsztyńskie.
Jeździliśmy tam regularnie w maju i listopadzie. Były też „prawdziwe” wyjazdy
zagraniczne. Wielokrotne wypady w góry Jugosławii (Kosowo!!), w bułgarski Piryn
i Riłę, w rumuńskie Karpaty. A od 1973 roku eksploracyjne wyjazdy w Hindukusz.
Były to poważne wyprawy, z błogosławieństwem PZA, z osiągnięciami
odnotowywanymi w „Taterniku” . Później przyszły i trekkingi w najwyższe góry. W
związku z liberalizacją przepisów, wyjazdy członków Klubu coraz mniej musiały
mieć sztywną formę wypraw klubowych.
Wreszcie
to, co najbardziej wyróżniało nasz Klub wśród innych klubów górskich, to .
działalność środowiskowa i nasze kolejne chaty. Trudno przecenić ich znaczenie
dla integracji naszej kompanii. Integracja była silna i miało to znaczenie,
gdyż na obozy nie jechało się nigdy z nieznajomą osobą, której zachowanie mogło
by nas zaskoczyć. W tamtych latach znaliśmy się doskonale i lubiliśmy się
bardzo. Było nam ze sobą bardzo pewnie. Powstało w Klubie wiele udanych par
małżeńskich (i trochę nieudanych). W żadnym późniejszym okresie nie udało się
stworzyć takiej wspólnoty, chęci wspólnego bytowania, jak w tamtych pięknych
latach 70-ych. Teraz, gdy minęło tyle czasu, największe zgranie, największa
wzajemna sympatia występuje w tym gronie, które przeżyło ze sobą gierkowską
dekadę lat siedemdziesiątych W Stołecznym Klubie Tatrzańskim.
Irena Kozłowska
|