Głaz, pod którym znajdowała się koleba, leżał na niewielkiej łączce, pokrytej bujną trawą. Kwiaty na łące mieniły się różnorodnością barw: żółtą, niebieską, różową, białą. Wokół otworu koleby rozrzucone były wielkie bloki skalne, tworzące rodzaj malutkiej kotlinki. (...) O kilka kroków obok koleby płynął potok. Staczał się poprzez skały, tworzył miniaturowe wodospady, to znów płytkie jeziorka, w których można było zanurzać tylko stopy. Niknął opodal w dole, wśród gęstych łanów kosówki. Za potokiem ciągnęła się spora trawiasta polana, pokryta gdzieniegdzie skupiskami głazów. Z lewej i z prawej strony ograniczały ją rozłożyste grzbiety górskie – w głębi zamykała  stromy próg doliny. Sponad niego, na jeszcze dalszym planie sterczała ostra piła nagich szczytów skalnych.

      Wylot doliny  zaryglowany był kopulastym pagórkiem, oddzielającym ją od dalekiego świata nizin.  Nie wiedzie stamtąd żadna ścieżka. Wąski chodnik pomiędzy kolebą a strumieniem (...) był tu jedynym widomym znakiem pobytu człowieka. Wesoły szmer potoku i jednostajne brzęczenie owadów, uwijających się ponad łączką – jedynym odgłosem w tej cichej krainie szczęśliwości. (...)

     Któż z nas, turystów, taterników – ludzi gór, nie utrwalił w pamięci takich słonecznych, radosnych dni? Któż nie przechowuje ich we wspomnieniach jak najcenniejsze klejnoty?

Wawrzyniec Żuławski w przedmowie do albumu

Kazimierza Saysse-Tobiczyka Na szczytach Tatr, SiT, Warszawa 1956.

          

   Stefania Grodzieńska w naszym Klubie

 

25 lutego 1999 roku gościliśmy Stefanię Grodzieńską. Kto nie był – niech żałuje. Redakcja Wiadomości była i słuchała. A wiadomo, że słyszy się to, co chce się usłyszeć. Dlatego poniższy reportaż nie jest wiernym sprawozdaniem z rozmowy, a tylko ujętymi w słowa nieautoryzowanymi wrażeniami autora niniejszego tekstu.

Witamy naszego gościa, powiedziała Basia [Kaczarowska]. I ja dziękuję za zaproszenie, odparła pani Stefania, i ustalmy, czy tylko ja mam mówić, czy jeszcze  chcecie Państwo ze mną porozmawiać.  Porozmawiać, porozmawiać, rozległy się wołania z sali. Och, jeszcze nikt mi nie odpowiedział,  że nie chce, uśmiechnęła się pani Stefania, a słyszałam, że jest na sali Andrzej Zawada. Jestem, powiedział Andrzej, wstał i ukłonił się a Redaktorowi wydawało się, że się speszył i zaczerwienił. Bardzo dużo młodzieży wprowadzałam w Tatry, ale Pana, młody człowieku (zwróciła się pani Stefania do Zawady), to nie, a szkoda. Ci wielcy (Żuławski, Orłowski) byli za wielcy i matki bały się puszczać z nimi swoich synów. Młodzi chcieli chodzić tylko tam, gdzie są klamry, więc całe lato biegałam na Zawrat i z powrotem. Pana też bym tam zaciągnęła… Bardzo bym się cieszył, gdybym był z Panią na Zawracie, odrzekł Andrzej i dodał mniej więcej to, co cytujemy poniżej:

 

 Chadzały nim wszystkie pokolenia taterników, chadzają nim do dzisiaj z równym zadowoleniem tak najlepsi, jak i początkujący turyści, dla których droga ta jest szczególnie pouczająca.

                                  Mieczysław Świerz, 1923.

 

Andrzej potem zaczął opowiadać o swojej krótko trwającej znajomości z Wawą, o stosunkach klubowych, o zorganizowanym jak komputer archiwum Witolda Paryskiego, o bogatych zbiorach Józefa Nyki; zna Pani Józefa Nykę, prawda? zapytał retorycznie. Obawiam się, że nie, powiedziała pani Stefania, nie mogę przecież znać całej młodzieży taternickiej. A czy to prawda ..., zaczął Andrzej, a słuchacze zamilkli w napięciu ..., że kiedyś przyszła Pani do Morskiego Oka w takich pięknych spodniach taternickich za kolana (to się nazywało „pumpy”, młody człowieku, uśmiechnęła się pani Stefania), rozejrzała się Pani po strojach koleżanek, paradujących w obszarpanych spodniach no i poszła do Pani schroniska i po dłuższej chwili wyszła z dużą łatą na swoich nowiutkich spodniach. Tego nie pamiętam, powiedziała pani Stefania, ale te spodnie mam jeszcze, nawet mole ich  nie zjadły... Wiecie Państwo, ja  już wielu rzeczy  nie pamiętam, ale świetnie pamiętam niektóre piękne momenty. Na przykład któregoś tam 2 września, to pamiętam dokładnie, bo to są moje urodziny i

 

 

Z dziennikarską rzetelnością sprawdziliśmy w Wielkiej Encyklopedii Tatrzańskiej  Witolda i Zofii Paryskich. Zgadza się: Grodzieńska-Jurandot Stefania, ur.  2 września 19... roku.

 

 

 imieniny jednocześnie (jak ci rodzice mogli mi taką rzecz uczynić...), w Morskim Oku byli Paryscy i Józek Krzeptowski. Dziunia przygotowała kolację, a potem wypiliśmy trochę, takie „większe trochę” alkoholu i wpakowaliśmy się wszyscy do czółna, które podówczas tam było i za dnia woziło turystów. W naszym stanie byliśmy bardzo odważni, wypłynęliśmy na środek jeziora. Była ciepła, księżycowa noc. I proszę sobie wyobrazić, śpiewaliśmy górskie piosenki, ale cichutko, żeby nie budzić świstaków, bo przecież jeśli  w schronisku  się głośno zaśpiewa, to tylko jakiegoś turystę można zbudzić, a tu, na Morskim Oku, to całą przyrodę. Wszystkim udzielił się ten nastrój, pamiętam niesamowitego Mnicha o wschodzie słońca… I kiedy mi się czasami robi smutno, to myślę sobie, że nie mogę się smucić, bo przeżyłam takie piękne rzeczy.

        ... i jakby specjalnie nie pozwalając, byśmy wpadli w zadumę, pani Stefania szybko zmieniła temat:  Co sądzicie Państwo o tych sztucznych ściankach do wspinania? Andrzej Zawada już odzyskał pewność siebie i ku wyczuwalnemu zaskoczeniu audytorium powiedział, że on bardzo popiera pomysł wspinania się na sztucznych ścianach, bo to uczy zaradności, odpowiedzialności, kształtuje tężyznę i sprawność fizyczną. Odciąga od narkotyków. Kształtuje charakter. [ Od  redakcji: bardzo podobnie mówił Mariusz Zaruski o uprawianiu taternictwa .... w Tatrach. Cóż, czasy się zmieniły... ]. A poza tym, dodał Andrzej, nie wszyscy mogą pójść w Tatry czy nawet w Alpy, bo się nie zmieszczą. W Anglii nie ma prawie gór a jest 50000 zarejestrowanych alpinistów, z czego w Himalaje jeździ może 50, no a 49500 wspina się na klifach przybrzeżnych. Dziesięcioletnie dzieci  wspinają się jak pająki, jakby nie działała na nie siła ciążenia. I jest to zupełnie bezpieczne, bo z porządną górną asekuracją. Widziałem, kontynuował, jak takie szkółki działają w Anglii. Miałem o tym referat dla UKFiT i chyba PZA ich przekonał.  Będziemy montować takie ścianki w naszych szkołach, obok drabinek.

       Nasz gość oponował: czy to nie jest tak, że młody człowiek wytrenowany na skałce w cieplarnianych warunkach idzie w góry pewny siebie i tam zaskakują go warunki naturalne, podejście, długość trasy, pogoda i on siebie przecenia.  Bo ja – powiedziała pani Stefania –  cenię w górach piękno, chcę czuć w górach radość i chociaż o Alpach marzyłam, to co do Himalajów, brr, jeśli tylko ktoś o nich wspomni, to już się denerwuję. Czy w takich górach, jak Himalaje jest w ogóle jakaś radość? –  zwróciła się prowokacyjnie do Andrzeja. Radość dla mnie, odpowiedział Andrzej, to wspólna walka, wspólne działanie, poczucie wspólnoty z ludźmi, którzy są wspaniali, inteligentni, dowcipni, potrafią rozładować napięcie celnym dowcipnym powiedzeniem, co może być trudne, gdy po kilku godzinach wspinaczki stoi się przez następne dwie w kuluarze na jednej nodze przy czterdziestostopniowym mrozie. 

    Ja lubiłam współpracę w teatrze, powiedziała pani Stefania, ale w górach ceniłam sobie raczej izolację i nastrój. Poszłam kiedyś sama na Słowację, bo nikt mnie nie chciał wziąć, widziałam widmo Brockenu, przewalające się mgły o świcie na Łomnicy. To było przepiękne – w ogóle to mam takie babskie wspomnienia, dodała.  Spędziłam kiedyś tydzień w kolebie w Czarnej Jaworowej. Był Wawrzyniec, był też  Juliusz Żuławski, Witold Lutosławski, Witold Rowicki i ja. To byli wspaniali ludzie, wspaniałe góry, wspaniała koleba, mieszkało się jak w namiocie i tylko trzeba było zabezpieczać jedzenie, bo łasiczki wyżerały. Byłem nawet wtedy za kucharkę, wszystko gotowało się oczywiście na maszynce na denaturat, bo niczego innego wtedy nie było, a mój wnuk nie może się  nadziwić, ze nosiliśmy ten denaturat w szklanych butelkach.

 

Może tę właśnie kolebę miał przed oczami Wawrzyniec Żuławski, gdy pisał tekst, którym otworzyliśmy ten nadzwyczajny numer Wiadomości ... ? 

 

Ktoś zapytał, czy wśród satyryków byli jacyś taternicy. Och, nie, odpowiedziała pani Stefania, tylko knajpiarze. A kiedy Pani zaznajomiła się z górami?  – zadała nieco standardowe pytanie Basia.  Nie byłam już bardzo młoda, odrzekła pani Stefania, ale kiedy tylko spojrzałam na góry z Antałówki, bo tam pojechałam z mężem, to natychmiast zostałam nimi oczarowana i od razu wiedziałam, że to o nich marzyłam. Wyrywałam się w góry, kiedyś zbłądziłam, nawet nie wiem,  gdzie to było i tylko mąż się strasznie zdenerwował. W Związku Literatów poznałam Wawrzyńca. „Błagam Pana”, powiedziałam, „tylko niech się Pan nie śmieje:  proszę mnie zabrać w góry”. Wawrzyniec tylko się zdziwił, że myślę, że ktoś może się śmiać z takiego pragnienia i poszedł ze mną. W wiele lat później marzyłam, żeby znaleźć się w górach z wszystkimi trzema Żuławskimi. Ale się nie udało...

Pani Stefanio, odezwała się Ela Jaworska, zdobywaliśmy swoje szlify taternickie między innymi na Żółtej Igle i słyszeliśmy o niej wiele. A jak to było naprawdę? Och, to była cała afera, uśmiechnęła się pani Stefania. Czekałam na Hali na swojego dawnego znajomego sprzed lat. Nie wiedziałam, kiedy przyjedzie, a przyrzekłam mu, ze pójdziemy razem w góry. Czekałam, a Paryski wymyślił, żebyśmy poszli na krótką drogę na Żółtą Igłę, z Wawrzyńcem. Wziął aparat i zrobił tam dużo zdjęć, jak to niby ja raz prowadzę a raz Wawrzyniec, ze to niby takie instruktażowe zdjęcia [można je zobaczyć w książce Długosza „Wywiad z Yeti”, przyp. Red] . Potem jakiś dziennikarz napisał na poważnie złośliwy artykuł, wyśmiewający mnie, że niby to uważam się za wielka taterniczkę z powodu wejścia na Żółtą Igłę… a mi to nie przyszło nawet do głowy … mi było po prostu dobrze w górach. Napisano potem na ten temat jakąś piosenkę, ale ją zgubiłam i  nie pamiętam jej dobrze...

 

A my, bardzo dziękując Pani za wizytę w Klubie, przypominamy.

 

Idzie sobie Wawa

Słowa: Jan Długosz

(melodia: Idzie sobie żołnierz i piosenkę śpiewa)

 

Raz na prawo

Raz na lewo

Wawa jest na Igle

Ale już nie śpiewa

Bo w dole Stefania

W górze chwytów brak

Lecz Wawa naprzód idzie

I śpiewa sobie tak:

 

Chodź moja Stefanio

Bo nas sława czeka

Jakoś cię przeciągnę

Szczyt już niedaleko

Choćbym nawet tydzień

Miał do góry iść

Wawa ze Stefanią

Wawa ze Stefanią

Wawa ze Stefanią

Drżącą jako liść.

Pierwsze wejście

Pierwsze zejście

Wawa już wykosił

Auserowe przejście

Zeszedł tak jak weszedł

Jak mucha albo ptak

I razem ze Stefanią

Śpiewają sobie tak:

 

Zrobiliśmy drogę

Drogę podciągową

Bośmy się nawzajem

Podciągali zdrowo

Nikt już z taterników

Nie dorówna nam

Wawie i Stefanii

Wawie i Stefanii

Wawie i Stefanii

Nawet Puš’kaš sam.