Wiadomości
stołecznego
klubu tatrzańskiego
Dziś:
głównie o jedzeniu i piciu w górach
Nie będzie to naukowe podejście do zagadnienia, ani
– niestety – poradnik,
jak schudnąć. Redaktor nie pretenduje też do tego, by być Bikontem SKT. Może
chociaż Maciejem Kuroniem ? ...
Bryja, potrawa z mąki, oprócz ziemniaków najgłówniejszy artykuł
żywności górali. Na gorącą wodę wsypaną żytnią mąkę miesza się i gotuje tak
urobione ciasto, które potem zalane mlekiem lub maślanką jedzą łyżkami
odkrawając, jakby kluski z mlekiem. Walery Eljasz,
Szkice z podróży w Tatry, 1874 .
|
Warmuz,
potrawa góralska. Gotuje się siekaninę różnego zielska, jako to: kminu, hodryku, ziombru, łobody, scerbaku, młodego ostu i pokrzywy, a następnie zarabia
się tę zieleninę garścią owsianej mąki albo miesza z ziemniakami i osoloną
podaje na stół. Bronisław
Dembowski,
Słownik gwary podhalskiej,
Kraków 1894.
|
W XIX wieku na Podhalu panowała bieda,
a Eugeniusz Janota [Przewodnik w
wycieczkach na Babią Górę, do Tatr i Pienin, 1860] pisał:
Mięsa, to jest ochłapów , których
nie chcą do dworu, dostać można u żyda przy chucie zakopiańskiej; chleb dosyć
dobry bywał także u żyda pod kościołem. Wszystko inne (n.p. kawę, cukier, herbatę, trochę wędlin, ryż i t.p.) trzeba z sobą przywieść. I o nabiał trudno. Nadto
góralki prócz ziemniaków, których w lipcu i sierpniu jako na przednówku nie
dostanie, nic nie umieją ugotować.
Kończył
jednak pozytywnym akcentem:
Te atoli niedogodności nie
powinny nikogo wstrzymywać od zwiedzenia tak pięknych gór, jakiemi
są Tatry, wiedząc bowiem o nich tak urządzić się
można, aby się mniéj dały uczuć.
Sytuacja szybko się poprawiła. W roku
1886 Walery Eljasz był już zadowolony i pisał w swoim
przewodniku:
Kto dziś jeszcze powiada, że w
Zakopanem niema co jeść, albo, że pod tym względem panuje tam wielka drożyzna,
ten albo nie zna obecnych tamże stosunków, albo jest smakoszem, lubującym się w
wykwintności potraw.
Pierwsze dwie restauracje w Zakopanem
założono w 1873 roku (czyżby przypadkowo
w tym samym roku, co Towarzystwo Tatrzańskie?). Władysław Anczyc [Zakopane
i lud podhalski, Tygodnik Ilustrowany, Warszawa,
1874] pisał, że „jedzenie w nich dość znośne, a byłoby o wiele lepsze, gdyby nie
brak mięsa dobrego. (...) Obiad na jedną osobę około guldena kosztuje.”
Na
wycieczki należało zabierać:
…oprócz
chleba i bułek, pieczone lub smażone kurczęta, huzarską pieczeń, kiełbasę,
słoninę węgierską, szynkę, jaja, masło, ser owczy, ciasta różne, wędliny a z
napojów wódkę, wino, rum i najważniejszą herbatę (…)
lecz najpierwszą potrawą był bigos. Tatry
zostały w ogóle zdobyte na bigosie i herbacie. Ciekawe, że następne pokolenia
turystów marzyły o ... jajecznicy (zob. cytaty na jednej z następnych stron).
Z pomiędzy
żywności zabieranej zwykle na wycieczki, okazał się bardzo pożądanym przedewszy-stkim bigos. Odgrzany na popasie, syci
pragnienie i głód, a zwłaszcza na forsownych wyprawach, gdy traci się apetyt
do mięsnych potraw, jedynie bigos wybornie smakuje. Walery Eljasz. Przewodnik do Tatr i
Pienin..
|
(...) czułem się osłabionym
tylko po zejściu z Rysów wskutek niejedzenia od rana do wieczora w tym dniu,
gdyż przy wdzieraniu się na wysokie szczyty traci się apetyt do jadła i tylko
piciem się odżywia. Zjadłszy jednak nad Czarnym Stawem porcję bigosu i dwie
filiżanki herbaty wróciłem do zwyczajnego stanu.
Walery Eljasz,
Raptularz tatrzański
|
A tobyście co zjedli – rzecze
Wojtek Raj (...). I daje do wyboru bigos, gorącą kaszę.
Tytus Chałubiński, Sześć dni w Tatrach.
Wycieczka bez programu. (1879).
Chłodno było, więc owinięci w serdaki,
paltoty i pledy leżeliśmy dokoła ogniska (...) i
piliśmy herbę.
Stanisław
Witkiewicz, Na przełęczy.
Na wycieczkach tatrzań-skich herbata jest nieod-zownym napojem: orze-źwia
po strudzeniu, ogrzewa po zziębnięciu.
Walery Eljasz, Szkice z podróży w Tatry, 1874
.
|
Przewodnik rozniecił ogień, nastawił wodę w
naczyniu herbacianém, która niedługo zawrzała, a
gdy naciągnęłą herbatą, raczyliśmy
się z przewodnikiem napojem, który można nazwać nektarem w górskich
wycieczkach.
( z opisu
wycieczki na Świnicę )
|
Ale powoli nadciągała era pasibrzuchów. Witkiewicz podkpiwał sobie:
W Tatry ściągają ludzie z
różnych powodów. Są i tu tacy, dla których włóczęga po górach jest dalszym
ciągiem jakiejś kuracji regulującej funkcje żołądka. Udoskonalają tu oni swoje
trawienie, ostrzą apetyt, znoszą różne braki i niewygody tylko dlatego, żeby
wróciwszy do zwykłych swych warunków życia, lepiej odczuwać ich zalety.
Stanisław Witkiewicz, Na przełęczy.
Z kultowej potrawy drwił we właściwym sobie stylu Tadeusz Żeleński-Boy :
Dalej, dalej młodzi durnie!
Odgrzewajcie stary bigos.
Na tatrzańskie właźcie turnie
śpiewać Wenus-Kallipygos.
(w swobodnym tłumaczeniu
z greckiego Kallipygos = pięknotyła)
Uroczy zaś opis towarzystwa śniadańkowego
przedstawił Walery Goetel (Wierchy 1933, str. 192 ). Przytaczamy długi fragment, bo opis
jest świetny i jeszcze uzupełniamy go bardzo kompatybilnym fragmentem mało znanego wiersza Wincentego Pola z
1848 r. Pamiętajmy, że ekspres Tatry przyjeżdża do Zakopanego o dwunastej!
Podczas zeszłorocznej mej podróży po Alpach
widziałem charakte-rystyczną scenę na stacji
kolejki linowej na Brevent nad Chamonix.
Pewnego przedpołudnia wyjechała na szczyt w towarzystwie dwóch panów pewna
dama, której wygląd i zachowanie świadczyło, że nigdy z górami nic nie miała
wspólnego.
|
Jadą
więc,
jadą wygodnym koczem
I
przyjeżdżają w południe,
Przez
chwilkę patrzą, pochwalą, poczėm
Mówią,
że na wsi jest nudnie.
Więc
przywiezione wypiwszy wino,
Wracają
znowu do miasta.
Ach,
nie dla takich, śliczna dolino,
Twe
łono trawą porasta. (...)
|
Gdy
towarzystwo to zasiadło przy stolikach nieodłącznej od stacji kolejek linowych
kawiarni, dama natychmiast kazała sobie podać drugie śniadanie, pomimo, że w
pensjonacie w Chamonix pożywiła się przed krótkim
czasem solidnie na pierwszem śniadaniu. Ale wszak
przyzwoita wycieczka snobistycznego „wycieczkowicza” musi być połączona ze śniadańkami i odżywianiem się, gdzie tylko popadnie... Całe
towarzystwo, jedząc pilnie, nic nie patrzyło na prawdziwie cudowny widok, w
którym przewalały się oświetlone słońcem mgły przez śnieżne łańcuchy
najwspanialszej grupy górskiej Europy. Aż wreszcie dama, wypiwszy kawusię, raczyła podnieść oczy na panoramę. Wzrok jej padł na
majestatyczny masyw Mont Blanc, przesunął się po smukłych Aigulles i zatrzymał się na Aigulle
Grépon. Coś musiała
znaleźć w szczycie osobliwego, gdyż określiła go mianem „herziges
Spitzli” („miluśki szczycik”). I nic dziwnego, że
takie określenie paść może na jeden z najwspanialszych szczytów alpejskich z
ust. człowieka, który ocenia górską panoramę z wyżyn najedzonego żołądka po
wygodnej przejażdżce tramwajem, którym poprostu jest
każda kolejka linowa. Ale nie długo trwało podziwianie krajobrazu przez dobrane
towarzystwo! Rzut oka na zegarek: zbliża się dwunasta, święta godzina obiadu
zachodniego Europejczyka. I całe towarzystwo, którego nie zdołała poruszyć
wspaniałość i groza alpejskich szczytów, nagle ożywiło się, jak iskrą
elektryczną tknięte. Na czele pędziła do stacji kolejkowej grubawa dama, a za
nią zdyszani jegomoście, aby przypadkiem nie spóźnić się na obiad do
pensjonatu.
Ale i wielkim taternikom przyjemnie
było myśleć, że umiłowanie gór może łączyć się z przyjemnym ciepłem,
promieniującym z żołądka:
Turysta zszedł nad wodę, wypluskał się w strumyku,
a potem przygotował sobie śniadanie. Zjadłszy je, grzał się długi czas na
słońcu, wygodnie rozciągnięty na głazach, z papierosem w jednym ręku, a kubkiem
mocnej herbaty w drugim. Wreszcie – leniwie i bez pośpiechu – począł się
zbierać w drogę (...)
Wawrzyniec
Żuławski we wstępie do albumu Kazimie-rza Saysse-Tobiczyka „Na
szczytach Tatr”, wyd. Sport i
Turystyka, Warszawa, 1956.
Nie
wstydźmy się tego i my.
............
W tamtym fin-de-siecle’u i w latach
międzywojennych Zakopane było pełne eleganckich lokali, za czasów wczesnego i
środkowego PRL-u na czoło wysunął się Jędruś, dobrą opinię miało Morskie Oko,
Kryształowa, potem Kmicic, wreszcie nastała era Cocktail-Baru, a jeszcze trzeba
wymienić przecież kultowy bar Poraj.
Ale ja przywołam tylko dwa obrazki z gór. Pierwszy z nich to wędrujące po górach
góralki (i górale) z
mlekiem, śmietaną, jagodami, malinami, poziomkami i czym tam jeszcze. Byli w
dolinach, na stokach, pod Giewontem, na Zawracie, a nawet na czubku Świnicy!
Zniknęli w latach sześćdziesiątych, pojawili się na krótko po 1989. Kto z Czytelników napisze esej pod tytułem
„piłem mleko na Giewoncie” ?
Obraz drugi to barwne postacie kelnerów
w restauracji w schronisku przy Morskim Oku. Jeden z nich, niedużego wzrostu,
miał pseudonim Paluszek i podobno chętnie przegrywał z taternikami grę w
zapałki o kolację. Kto z Kolegów spisze
garść wspomnień o Paluszku? Czy przypominał Józefa Sieczkę, o którym
poniżej?
Znany sposób
W XV roczniku Wierchów
(1937) znajdują się ciekawe wspomnienia Wacława Anczyca
(1866-1938) „O dawnym Zakopanem”. Cytujemy:
Pierwszym gospodarzem i restauratorem dawnego,
potem spalonego w r. 1900 Dworca Tatrzańskiego był Józef Sieczka, sprytny i
inteligentny wójt, który, jak opowiadano, ukończył kilka klas gimnazjalnych w
Krakowie. Była to jedyna wówczas lepsza restauracja w Zakopanem, a gospodarz
sam potrawy podawał. Raziło mię (może niesłusznie?), że
gospodarz, trzymając talerz, zawsze wielki palec miał zanurzony w zupie.
Widząc, że to już codzienny system, zwróciłem mu grzecznie uwagę na ten
proceder. „A bo jo chce spróbować, cy zupa lo gości nie za zimno”. Racja, której zaprzeczyć trudno, pomyślałem.
Jak
jadali znani...
1838. Nie można 44-letniej Henrietcie d’Angeville stawiać zarzutu, że nie podjęła żadnych
zasadniczych przygotowań przed podjęciem decyzji, iż wejdzie jako pierwsza
kobieta na szczyt Mont Blanc. Jako prowiant na drogę kazała zabrać: dwa udźce
baranie, dwa ozory wołowe, 24 kury, 18 flaszek Bordeaux, beczułeczkę białego
wina i dostatecznie dużo chleba, aby sześcioosobowa rodzina mogła wyżywić się
nim przez miesiąc. Kronika sportu, Wydawnictwo Kronika, 1993.
Napotykamy prawdziwą puszczę
borowiny, czerniejącą od jagód. Zanurzamy się w nią po ramiona, rozkoszujemy
się smacznym owocem, pochłaniając go w wielkich ilościach. Ogromny Jędrzek, zagrzebany po szyję w tej gąszczy, zmiata pełnemi garściami seciny borówek
z wielkim zapałem.
– Jędrzku –
powiada mu Klimek – a nie zjedz i garści z temi
borówkami.
– Hej, Klimku,
choćbyk i zjadł moją garść, tobyk
se lepiej pojadł, niż tobą całym – odpowiada
niewyraźnie Jędrzek, pokpiwając z małego wzrostu Klimka. Franciszek
Nowicki, Wycieczka w Tatry, Świat,
1888.
Widząc, jak
Tadeusz [Zwoliński, przyp. Red.]
wyciąga z plecaka aluminiowe pudło, z niego zaś zawinięte w bibułkę kromki
chleba, triumfalnie zapaliłem maszynkę spirytusową i oto Tadeusz po kwadransie
jadł, parząc sobie usta, gęstą i pachnącą zupę grzybową (z kostki Maggiego) na grysiku. Uśmiechając się, mówił z
zadowoleniem, że przeważnie jada w Tatrach chleb z masłem i wędliną, a pije
zimną herbatę z manierki, chyba że w schronisku
nocując (co bywa rzadko) funduje sobie gorącą kolację. Z pewnym podziwem (...) patrzył na moje kucharzenie. Po zupie bardzo mocna herbata z
cytryną. Z Tadeusza zrobił się nagle sybaryta.
Jerzy Młodziejowski Moja tatrzańska symfonia, Wyd.
Literackie Kraków, 1981.
(...)
przełęcz tę nazywano w domu mego stryja przełęczą
Tatarską (...) Stało na niej wśród rozległych łąk okazałe schronisko, zbudowane
przez Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Stanisławowie, tuż przy
szosie z Tatarowa do Jasiny. (...) Ślicznie tu
było, gdy wracało się spod Doboszanik w szuście-poszuście nart, po sypkim śniegu, albo gdy wałęsało się po górach i pagórkach wokół Jabłonicy i kierowało do Worochty.
Czekała tam w Dworku Czarnohorskim jajecznica z sześciu jaj i herbata, której
piciu nie było końca po całodziennym uganianiu.
Władysław Krygowski Góry mojego życia, Wydawnictwo
Literackie Kraków, 1987.
Roman Kordys nie gardził jajecznicą z kilkunastu jaj (miał ponad
dwa metry wzrostu), Mieczysław Świerz, czekając na
pogodę w Łomnickiej Kolebie, gotował pół kilograma cielęciny na jedno z dań
taternickiego obiadu (w jego lekkiej i doskonałej wspinaczce trochę
przeszkadzał mu brzuszek), a autor tej gawędy przypomina sobie, jak z górą
przed pół wiekiem, wyprowadziwszy narciarską wycieczkę krakowskich geografów na
szczyt raczańskiej Kikuli
wśród powodzi słońca beskidzkiego wydał obiad z czterech dań, łącznie z gorącymi kotletami, kompotem
z marynowanych śliwek i czarną kawą. W starym niezagospodarowanym schronisku
narciarskim na Pysznej Irena Domaniewska piekła „baumkucheny”,
wielkiej wysokości delikatne ciasta, a w stareńkim schronisku na babiogórskich
Szczawinach opuszczający je gospodarze wydali w latach trzydziestych kolację
wigilijną dla czterdziestu znanych narciarzy karpackich.
Władysław Midowicz: Dawne lata, dawni
ludzie, Wierchy, rocznik LII, 1983
Ach,
jakież to niezwykłe, jakie romantyczne! Ty – i on, zawieszeni na podniebnych
wysokościach, sami jedni, w nocy ... A o czym
rozmawialiście?
–
Rozmawialiśmy? Bardzo mało! Pamiętam, że Jurek zapytał w pewnej chwili: „A co
byś teraz zjadła?” A ja odpowiedziałam marząco: „Dwa gorące befsztyki i
jajecznicę z pięciu jajek”.
Zofia
Radwańska-Paryska, Mozaika tatrzańska,
Nasza Księgarnia, 1956.
Pamiętam taki obóz w Morskim Oku, w latach
sześćdziesiątych, gdy Szmaciarz [Jerzy Sawicki]
gotował płatki ryżowe w wodzie po goleniu. Było to, gdy wstawaliśmy przed
świtem i wybieraliśmy się na wspinaczki. Golić się trzeba było, bo Dziunia
goniła, a Szmaciarzowi nie chciało się chodzić dwa
razy po wodę. Dopiero za którymś razem zorientowaliśmy się, że płatki są za
bardzo mydlane ...
Andrzej Zawada
w Klubie, 25 lutego 1999.
Przed budynkiem pali się watra. Dwie
jędrne narciarki doglądają barana na rożnie. Atmosfera szczególnie świąteczna.
– Rypcium pypcium – odzywa się po swojemu Oppenheim
– Trafiliśmy na poważne przygotowania do zakończenia sezonu. Nach dem Essen du sollst rauchen oder eine Frau
gebrauchen.
– Co ty
wygadujesz, Józiu? Nie znamy niemieckiego!
– Ja też nie znam. Chyba nic nie mówiłem.
Stanisław Zieliński W
stronę Pysznej, wyd. Iskry,
Warszawa, 1973.
Czy wiesz, co to jest
tatrzańska cisza, w której niedźwiedź spaceruje po ludzkiej ścieżce? Obaj
sfotografowaliśmy zarówno odciski łap misiowych, jak
i pozostałości po jego śniadaniu, widać z koloru mocno borówkami przyprawionym.
Jerzy Młodziejowski Moja
tatrzańska symfonia, Wyd. Literackie Kraków, 1981.
Co jadali zbójnicy?
Restauracje
na Podhalu oferują dziś często „placek zbójnicki”: placek kartoflany z duszonym
mięsem w środku, w pikantnym sosie z warzywami. Zaś Józef Nyka
(„Taternik” 1/1969) wyjaśnia, że „zbójnicką pieczenią”
nazywali w XIX wieku zakopiańscy przewodnicy mięsny specjał z płatów dziczyzny,
przesypanych solą i przewarstwionych cienko słoniną,
upieczony na rożnie z drewna świerkowego nad węglami dobrze wypalonego ogniska.
W sierpniu 1861 r. taką pieczeń jedli w dolinie Hlińskiej
bracia Homolacsowie, W. Koziebrodzki
(późniejszy prezes TT w latach 1891-93), E. Schauer, S. Wodzicki
i ksiądz Stolarczyk. Posilili się widać porządnie, bo następnego dnia dokonali
pierwszego znanego przejścia Przełęczy Pod Chłopkiem.
Prawdziwi zaś „siumni
chłopcy” stosowali mafijne metody: pobierali od baców kontrybucje w postaci
bryndzy lub żentycy, a niekiedy grzecznie prosili: „Przepytujem piyknie, baco, dejciez nam baranka tłustego, cobyśmy
sobie go uwarzyli w owczym mléku, a mléka tez nom dejcie”.
Bacowie dawali, trochę ze strachu, a trochę dlatego, że zbójnicy na ogół ich
„zapraszali” ich do wspólnej uczty i wszyscy mogli sobie „legalnie” podjeść baraniny.
Nieudany
marketing
Wspomnienia Wacława Anczyca
„O dawnym Zakopanem” (Wierchy rocznik
XV, 1937) zaczynają się zdaniem: „Na początku lat siedemdziesiątych, które już
niewielu z dawnych miłośników Tatr pamięta, w Zakopanem mieszkało wszystkiego
zaledwie 100 do 150 «gości» ”. Ale nas interesuje dziś mały fragment tych
wspomnień.
Cytujemy:
Jednym z wielkich przyjaciół
Zakopanego był dobry znajomy naszej rodziny, [Wiktor] Erard-Ciechomski,
emigrant francuski i nauczyciel tegoż języka w Krakowie [w gimnazjum św. Anny i
na UJ] . Hr. Władysław Zamoyski, właściciel Zakopanego,
zaproponował mu kierownictwo Spółki Handlowej, którą założył. Prof. Erard gorliwie, choć może niezbyt fachowo, przez kilka lat
prowadził Spółkę. Chcąc rozszerzyć zbyt krajowych wyrobów, postanowił zwrócić
się do jednej wielkiej firmy angielskiej, by wprowadzić tam podhalańskie
oszczypki. Firma odpowiedziała przychylnie i zażądała «na próbę»
500 kg
oszczypków. Tableau! Pięćset kilo oszczypków! Tego nie potrafiłby profesor
nabyć w ogóle,
a nie tylko «na próbę» dla grosisty. I tak zawiódł
eksport naszego przemysłu.
Hej,
jak baca z Trubaca dał dziewczęciu syrek
Hej,
coby go puścieła, hej, ku
sobie na wyrek...
(wg przewodnika Józefa Nyki Gorce,
wyd. Sport i Turystyka 1965)
Jak wiadomo, w Unii Europejskiej
wolno będzie wyrabiać sery tylko z mleka pasteryzowanego.
Czyżby więc miał zniknąć jeden z symboli naszego Podhala:
OSZCZYPEK
Zanim to się stanie, zanim w osiedlowym
„markecie” będziemy kupować za 2 lub 3 euro jakiś „wyrób oszczypkopodobny” z taśmy w mleczarni spod Nowego Dworu
Gdańskiego (albo i spod Lizbony !) , poświęćmy temu
serkowi kilka ciepłych myśli. Już zresztą 75 lat temu J. Królikowski w swym artykule
„Oszczypek (szkic monograficzny)” Wierchy , II (1924) pisał, że „cywilizacja
Zachodu wkracza wolno w Podhale i zaciera wiele pięknych prastarych zwyczajów
(...) ”, choć miał nadzieję, że „parzenie serów
jeszcze nieprędko przejdzie do historji.”
Jak wyrabiało się klasyczny oszczypek?
Ciepłe owcze mleko należało „zaklagać”, to jest
doprowadzić do skrzepnięcia przez dodanie podpuszczki, zwanej klagiem: był to
żołądek cielęcy, wysuszony nad watrą, potem namoczony i drobno pocięty. Gdy
skrzep był już twardy i „chytał się ręki”, baca
dolewał trochę gorącej wody i roztrzepywał go na drobny pył mieszadłem zwanym ferulą. Teraz
następowało pucenie
sera: wyciskanie z niego serwatki, czyli żentycy. W
trakcie pucenia
ser trzeba było tryngacić:
trzeć w palcach na miał, jednocześnie dalej wyciskając serwatkę. Tak powstawał
bundz. Ugniecioną jego kulę wrzucało się na gorącą wodę, żeby bundz się stempił (stał się
elastyczny i zwarty) i nabijało do form. Tylko walcowa część gotowego oszczypka
była wygniatana formą, stożki z obu stron formowało się ręcznie. Potem płukało się serek w zimnej wodzie
dla stwardnienia i zmycia serwatki, przebijało go się drutem „na durk” i wrzucano na dzień do „rosołu” (przesyconego
roztworu soli kuchennej: jeśli kartofel nie tonie, to
stężenie jest właściwe). Wędził się potem dwa tygodnie w dymie z watry „żeby go
było cuć halami”.
Jak potwierdziła
znana Redakcji gaździna, podobnie robi się oszczypki i teraz, choć do uzyskania
podpuszczki nie trzeba już zabijać cielaka a wędzi się przy domu.
Gaździna nie wiedziała też, co to znaczy tryngacić i mówiła
po miastowemu skubać.
Taka
romantyczna, ale prymitywna technika serowarska nie pozwalała na urucho-mienie produkcji na szerszą skalę i oszczypki nie
wyszły nigdy poza Podhale. Dziś dało by się zrobić
podróbkę. Ferulę zastąpiłby mikser, skonstruowano by
sterowaną elektronicznie tryngacarkę,
no a „halny zapach” da się zrobić za pomocą strzykawki... Ale ja się cieszę, że
oszczypki nie podbiły rynków światowych. Gdy wszystko jest uniformizowane,
niech dla nas zostaną choć serki z niepasteryzowanego
mleka owczego, wędzone w prawdziwym dymie.
M.Sz.
|