CIELĘCE TAŃCE

 

     Nie pamiętam gdzie naczytałem się o zjazdach narciarskich przez Cielęce Tańce. Autor opisywał je, jako coś ekstremalnie trudnego, ale za razem ekstremalnie pięknego. Nic więc dziwnego, że ciągnęły mnie, nurtowały i podpowiadały - sprawdzić się, spróbować. Niestety stale coś stawało mi na przeszkodzie. A to pogoda, a to brak towarzysza, bo na ekstremalną wyrypę w dzikich Tatrach nie idzie się z byle kim, bo przecież życie twoje zależy od towarzysza, a to brak czasu.

     Wreszcie poszedłem na nie bez zapowiedzi, bez planu i przygotowań.   

     Kilka lat z rzędu robiłem wyskoki w zimowe Tatry ze swoim szefem i jego ojcem. Obaj byli świetnymi narciarzami, obaj lubili nieprzetarte stoki i nie bali się parogodzinnego podchodzenia z plecakiem i nartami i do tego obaj byli dobrymi towarzyszami i godni zaufania. Kiedy któregoś wieczoru ojciec planował jutrzejszy dzień powiedziałem nieśmiało, że od lat marzą mi się Cielęce Tańce, ale nie mam z kim tam iść. Stary natychmiast podchwycił temat. Też czytał o nich i od razu zgodził się.

     Następnego dnia byłem gotów zanim tamci wstali, no bo przecież miało spełnić się moje marzenie. „Stary” – bogaty facet – nie musiał oszczędzać pieniędzy, więc mógł oszczędzać siły i nie tracić ich na „jałowe” chodzenie tam, gdzie można jechać, więc samochodem dojechaliśmy do Pol. Huciska, chociaż nie wszyscy tam mogli dojeżdżać, a tu bez krępacji „stary” wziął sanki, którymi jak rasowe cepry dojechaliśmy do wylotu Dol. Jarząbczej.

     Trzeba wam wiedzieć, że w tamtych czasach rasowi wyrypiarze – tacy jak ja - nie jeździli saniami. Według obowiązujących norm sanie zarezerwowane były dla wycieczkowiczów i jeszcze niższego poziomu, nigdy jednak dla taterników, ale magia Cielęcych Tańców przytłumiła wstyd. Stąd już nie było innego sposobu jak piechota. Pogoda była wyśmienita, przełom marca i kwietnia, śniegu ponad metr, minus 5 - 6 i granatowe bezchmurne niebo nad głowami zapowiadało, że przygoda nie zostanie zakłócona jakąś zadymą czy mgłą. W świetnych nastrojach ruszyliśmy czerwonym szlakiem prowadzącym na Trzydniowiański Wierch. Zimą nikt tam nie chodzi, więc mówienie szlakiem jest trochę nieprawdziwe. Ścieżki nie ma, więc trzeba ją sobie zrobić. Pierwszy „zakłada” ślad a pozostali idą jego śladami. Oczywiście zakładanie śladu jest wielkim wysiłkiem i trzeba często zmieniać się. Największą trudnością jest to, że nie wiadomo co jest pod śniegiem. Przecież najczęściej idziemy po zasypanej śniegiem kosodrzewinie, więc często noga wpada w jakąś pustkę między gałęziami do pasa, trzeba wtedy odłożyć narty na bok i wydostać się na brzuchu z dziury. To męczy jak skur....bardzo, ale w góry nie idzie się dla leniuchowania. Po wyjściu z lasu nasza umowna ścieżka skręca na północ, na Trzydniowiański, a my idziemy prosto na Czubik.

     Tu śnieg jest bardziej przewiany, twardy, więc mniej męczący, nogi nie wpadają w dziury i można wreszcie ustalić własny rytm marszu. Idziemy każdy swoim śladem i w pewnej odległości od siebie żeby nie prowokować ewentualnych lawin. Daje to wreszcie możliwość porozglądania się po okolicy i można powiedzieć zachłystywania się ciszą, przestrzenią i wolnością. Poczucie, że w tej groźnie wyglądającej scenerii nie ma i dawno nie było innych ludzi, że zdany jesteś tylko na siebie, swoją rozwagę, swoje umiejętności i doświadczenie, że nie masz łączności ze światem, więc jeśli zrobisz błąd to nikt ci nie pomoże sprawia, że stajesz się jakby innym człowiekiem. Wracają wspomnienia przeczytanych w młodości książek podróżniczych, przygodowych, przypominają się własne przeżycia i ludzie związani z nimi. W pewnym momencie ze zdumieniem zauważasz, że zapomniałeś, że idziesz. Stawiasz nogi powoli i ciężko, jakby buty ważyły po 50 kilo ale to właśnie daje lepszą przyczepność. Idziesz stałym rytmem, bo nie musisz szukać stopni, bo właśnie tym „ciężkim” krokiem sam je sobie robisz i po prostu stajesz się jakby częścią tych gór, a nie gościem. To najcudowniejsze uczucie. Spełnienie tego, czego tu szukasz, tego, po co tu przyjechałeś.

     Na grań dotarliśmy po dwóch godzinach marszu i tu okazało się, że potężny nawis śnieżny uniemożliwia nam zjazd na Dol. Starorobociańską. Są dwa wyjścia. Szukać przejścia, albo mniej bezpieczne, a może nawet niebezpieczne – przekopać się przez nawis. Wyciąć nartami furtkę i zwalić ją na dół, tak jak robili to pionierzy taternictwa. Jednak nikt z nas jeszcze tego nie robił i szczerze mówiąc trochę baliśmy się skutków. Ruszyliśmy więc granią w górę w stronę Kończystej, z nadzieją, że wyżej znajdziemy jakąś grzędę czy żebro bez nawisu i dobrze, bo gdzieś tak po półgodzinnym szukaniu znaleźliśmy miejsce do startu. Tu nawis był przewiany, jakby od dołu potężnym żlebem ciągnął inny wiatr. Stąd wreszcie mogliśmy zobaczyć, co nas czeka. Przed nami było 400 metrów stromego stoku, co ja mówię – prawie pionowej ściany do miejsca, które kiedyś pasterze krów nazwali Cielęce Tańce. Ludzie, tego nie da się opisać. Szeroki, wygodny żleb był położony tak, że po stronie północnej pokrywał go przepiękny klasyczny firn, ciężkawy i hamujący, na dnie firn przechodził w beton, a na stronie południowej, gdzie słońce nie docierało nigdy, bo zasłaniał je Kończysty i Starorobociański leżał puch, a więc po kilku skrętach w puchu wypadałeś na beton, który przyspieszał nagle i niebezpiecznie, ale gdy dochodziłeś do szybkości kosmicznej skręcałeś w lewo na firn, jakby dla odpoczynku i naturalnego wyhamowania, a gdy cię to zaczynało nudzić jeden głębszy skręt i już pędziłeś po betonie i zaraz w puch....

     Tam, gdzie spod śniegu wystają niebezpiecznie Dudowe Turnie zatrzymaliśmy się i kilka minut dyszeliśmy. Nie wiem, czy bardziej ze zmęczenia czy z emocji, ale to było wydarzenie życia. Byliśmy tak zafascynowani tym zjazdem, że bez narady zarzuciliśmy narty na ramiona i podeszliśmy na grań jeszcze raz. Niestety żleb był już rozjechany przez nas i stracił najważniejsze atuty - nie był już tajemniczy, nieznajomy, więc po tym drugim zjeździe czuliśmy się lekko zawiedzeni, więc żeby nadrobić niedostatek weszliśmy jeszcze raz i puściliśmy się do trochę na północ leżących Dudowych Stawów. Tu było szeroko, ale bardzo stromo, kilkaset metrów szaleńczego zjazdu ze świadomością, że jeden błąd, sekunda dekoncentracji i poznasz moc Ducha Gór. Masz 50 procent szansy - albo przeżyjesz albo nie. Często w telewizji oglądamy „karkołomne zjazdy zawodowców w Alpach, ale wszędzie tam, gdzie oni jeżdżą, jak się dobrze przyjrzysz jest na dole jakieś wypłaszczenie, miejsce do naturalnego, nawet na głowie wyhamowania, tatrzańskie stoki kończą się albo urwiskiem, albo skałami – tak jak tu – albo lasem i to nas – taterników odróżnia od alpejskich zawodowców. Tu, więc wreszcie osiągnęliśmy nasz cel – zdrowo zmęczyć się fizycznie i pokonać siebie, swój strach i również zapanować nad chęcią brawury – najniebezpieczniejszej z niebezpiecznych cech człowieka.

     Koło Dudowych Stawów – oczywiście zasypanych śniegiem - zrobiliśmy „obiad” i godzinny odpoczynek przed jeszcze jedną, całkiem inną atrakcją. Stąd schodzi przez Dudowe Turnie piękny żleb – Szczerba - tworzący jakby furtkę do spokojnych hal i krzaczków, którymi około 11 kilometrów pędzimy – już na luzie - w dół Dol. Starej Roboty, ostatnie parę kilometrów jedziemy już lasem do drogi od schroniska na Pol. Chochołowskiej, gdzie znów łapiemy sanki i tylko my wiemy, że nie doszlibyśmy piechotą do samochodu. W czasie maksymalnej koncentracji, prawie walki o życie człowiek nie czuje zmęczenia, ale po zakończeniu przygody zwala się ono na człowieka z jakby podwójną siłą i znienacka. Na szczęście sporo sanek wraca w dół „na pusto”, więc bez problemu łapiemy jedne z nich. Po drodze łapiemy spojrzenia innych wyrypiarzy oczywiście piechotą idących po górę, z których czytamy lekko pogardliwe opinie o nas – to wycieczkowicze, niższa klasa, nie mają pojęcia, co to prawdziwe góry, nawet w dół jadą saniami. Tymczasem my myślimy o nich – no cóż chłopcy, może za kilka lat, jak dobrze potrenujecie, nabierzecie doświadczenia to i wy dojrzejecie do Cielęcych Tańców. 

     Nigdy więcej nie udało mi się tam powrócić z nartami i mogę śmiało przyznać się, że tęsknię za Cielęcymi Tańcami, ale też dzięki temu do końca pozostaną one w mej pamięci jedną z największych przygód.