CZERWONE WIERCHY
Czerwone Wierchy to
najbardziej tajemnicze i fascynujące miejsce świata. Mix niezrozumiałości i
dziwności.
Jeśli na nie
spojrzysz z większości miejsc, z których je widać, to nic wielkiego. Cztery
kopulaste porośnięte trawą pagórki. Wcale nie najwyższe, gdzieś w środku
grzbietu głównego, ale w zachodniej – uważanej za łagodną i łatwą - części
Tatr, żadna zdobycz i żadna satysfakcja, nie to co Giewont, ale gdy poczytasz
kroniki GOPR-u to ze zdumieniem zobaczysz, że połowę śmiertelnych wypadków
tatrzańskich pochłonęły Czerwone Wierchy i Giewont.
Co do Giewontu
rozumiem, stromy, skalisty, ostatni odcinek „po łańcuchach”, góruje nad
Zakopanem a jego północna ściana przyciąga wszystkich, chcących pochwalić się w
domu niebotycznym osiągnięciem i rządnych „adrenaliny” i co gorsze najbardziej
tych, którzy nawet marzyć o nim nie powinni, ale jeśli staniesz w okolicy
Wyżniej Kondrackiej Przełączki i zobaczysz te tłumy ludzi w sandałach, klapkach,
sukienkach i z wódką zamiast Red Bulla to nie dziwisz się, że spadają jak
gruchy.
Dlaczego jednak
Czerwone Wierchy????
Przewodniki nie mówią
o trudnościach technicznych, nawigacja super prosta, znaczy zabłądzić nie da
się, jedyna trudność to czas przejścia. W kompletnym wariancie to 8 i ½
godziny przy normalnych warunkach pogodowych. Skrócone warianty tylko godzinę -
półtorej krótsze.
Dopiero gdy
pochodzisz po Tatrach paręset dni, posłuchasz wieczorami w schroniskach
opowieści „starszych”, którzy je przeszli, wreszcie kiedy sam przejdziesz je
kilka razy w jedną i drugą stronę to prawie poznasz ich tajemnicę. Mówię
prawie, bo jednego do dziś nie wiem. Co powoduje, że po Giewoncie są mekką
tych, co już Giewont „zaliczyli”, albo może lepiej powiedzieć przeżyli.
Przypominam sobie, że
sam o nich marzyłem kilka lat, ale matka – moja pierwsza przewodniczka
pilnowała, żebyśmy nigdy nie obrazili Ducha Gór lekkomyślnością i
lekceważeniem, więc pierwszy raz przeszedłem je po faktycznych kilkuset dniach
wędrówek i od razu pokazały mi swoje oblicze.
Szliśmy od
Kondratowej. Pogoda cudowna. Nastroje jeszcze lepsze. Niestety już pod
Małołączniakiem dopadło nas ochłodzenie i ulewa, która na Krzesanicy
przerodziła się w burzę. Co ja gadam burzę, to był armagedon. Pioruny waliły
kilkanaście metrów od nas, były tak blisko, że nie słychać było grzmotów tylko
syk i trzask, a czasem odłamki skał gwizdały nam koło głów, woda lała się z
nieba jak z wodospadu i zamarzała w oczach na skałach. Oczywiście do kompletu
nieszczęść wiało jak sk...syn. Mama kazała nam wyjąć wszystkie metalowe rzeczy
z kieszeni i zostawić je kilka metrów dalej razem z plecakami, a my znaleźliśmy
jakieś zagłębienie w skale, żeby nie wystawać jak piorunochrony na dachu, nakryliśmy
się pelerynami i....modliliśmy się. To Duch Gór poddawał nas egzaminowi z
dojrzałości. Na szczęście matka dobrze nas przygotowała do niego więc nie
popełniliśmy błędu, nie wpadliśmy w panikę, nie szukaliśmy zejścia, więc po
godzinie Duch stwierdził, że jesteśmy „jego ludkami” i dał nam trochę luzu.
Wyszło słońce i wróciły „dary losu”. Mówiąc trochę to znaczy dosłownie trochę.
Przestało lać, pioruny biły gdzieś w Gorcach, ale to wszystko. Przed nami
pozostał powrót. Z Krzesanicy do Kir, do autobusu jest 5 godzin normalnej
drogi, ale ta przed nami była jednak mokra, często oblodzona lub posypana
gradem, śliska i żmudna, a my sami przemoczeni, skostniali i wyczerpani zimnem
i strachem. Byliśmy tak wyczerpani, że Mama w pewnym miejscu uznała, że to ona
nas wszystkich hamuje, więc zażądała, żebyśmy zostawili jej resztę jedzenia,
picia, co zostało suchego ubrania i biegli sami, a ona wróci jutro. Duch Gór
pewnie podskoczył ze zdziwienia na tak absurdalne zachowanie naszej
nauczycielki. My jednak stwierdziliśmy, że po takiej przygodzie nie złamiemy
zasady, że jeśli wyszliśmy razem to wracamy razem i nie ma innego wariantu.
Nie pamiętam ile
czasu zabrało nam schodzenie, pamiętam jednak, że potykaliśmy się i przewracali
dziesiątki razy. Dwa piarżyste, strome źleby, które schodzą gdzieś do Wantuli,
a które trzeba było przetrawersować pokonaliśmy pełzając, a dla ubezpieczenia
do rąk wzięliśmy noże, łyżki i widelce i wbijaliśmy je w ziemię zanim
posunęliśmy się o parę centymetrów. Cały leśny odcinek pokonaliśmy już w
ciemności. Żeby armagedon stał się kompletny kierowca ostatniego autobusu z Kir
jak nas zobaczył zamknął drzwi i powiedział, że dla nas gównowóz trzeba wezwać
a nie szanowny pojazd komunikacji miejskiej. Na szczęście jacyś harcerze
zobaczyli nas i zaproponowali nocleg w ich bazie w Kirach.
Tak zaprezentowały mi
się Czerwone Wierchy. Później przeszedłem je jeszcze 4 może 5 razy, prowadząc
„młodszych” i powiem wam, że tak strasznie to nigdy już nie było, ale też nigdy
nie udało mi się przejść ich w takiej pogodzie w jakiej zacząłem
Ale wracajmy do
tematu. Dlaczego tam giną ludzie? Otóż przyczyną jest splot trzech albo nawet
czterech faktów.
1. to, co powiedziałem na
wstępie, że coś przyciąga tam ludzi, którzy ze względu na doświadczenie górskie
i dojrzałość nie powinni tam być
2. też już mówiłem – pogoda.
Może to złoża żelaza, które tam są, a może jakiś most kosmiczny powoduje, że
spotkałem tylko kilku ludzi, którzy chwalą się, że przeszli Czerwone Wierch w
normalnej pogodzie, znaczy w takiej jakiej zaczęli. Wszyscy inni wiedzą, że
jeśli wybierasz się na Czerwone Wierchy to przygotuj się na wszystkie cztery
pory roku i to w ich ekstremalnych stanach. Zwłaszcza w lipcu i połowie
sierpnia
3. sama ich budowa jest
specyficzna. Ze wszystkich prawie miejsc widokowych wydają się łatwe i
przyjemne. Jesienią – do tego jeszcze przepiękne. Przewodniki i różne opisy
szlaków nie mówią o trudnościach technicznych. Jedno tylko, że to długa trasa.
Dopiero z Przysłopu Miętusiego z naszej strony i z Tomanowego Liptowskiego od
Słowackiej strony widać całą prawdę. Te z wierzchu łagodne, kopulaste szczyty
w miarę schodzenia stają się coraz stromsze i stromsze, aż wreszcie urywają się
ściankami i źlebami prawie pionowymi. Na dodatek idąc z góry nie widać tego.
Wydaje się, że w razie załamania pogody wystarczy zbiec po trawce w dolinę. Nie
daleko. Osobiście sprawdzałem to w kilku miejscach.
Z ratownikami GOPR,
dobrze ubezpieczony, w najlepszych butach, przy dobrej pogodzie i widoczności
próbowałem zejść w okolicy Litworowej Przełęczy, Małołączniaka i z Ciemniaka do
Tomanowej, za każdym razem dochodziłem do miejsca skąd nie mogłem już wrócić, a
gdy próbowałem obrócić się twarzą do góry traciłem przyczepność i spadałem.
Oczywiście deszcz, mgła i strach podwyższa mocno ten próg. Próg życia.
Jest jeszcze jedna przyczyna, czwarta, chyba
najważniejsza.
To nieznajomość trzech pierwszych, ale
dlaczego? To znowu tajemnica Czerwonych Wierchów. Dlaczego tak mało się o tym
mówi?
----ciekawy
przypadek------
Janina Preger – studentka z Krakowa – straciła orientację na Ciemniaku i
zaczęła po omacku schodzić urwiskami Doliny Litworowej. Kiedy dotarła na próg
Doliny Mułowej stanęła, bo dalej już są tylko urwiska. Kiedy jednak rozejrzała
się stwierdziła, że w górę też nie da rady iść. Zaczęła więc wzywać pomocy.
Stosunkowo szybko jak na Czerwone Wierchy bo w pięć czy sześć godzin ratownicy
dotarli do uwięzionej w śmiertelnej pułapce dziewczyny i....
Zastali ją w świetnym nastroju i kondycji. Kiedy wyprowadzili ją na szlak, ktoś
trochę dla żartów zaproponował, że może dokończy zaplanowaną wycieczkę z nimi.
Dziewczyna ze śmiechem zgodziła się, więc poszli razem dalej przez Czerwone
Wierchy do Kondratowej. Tu okazało się, że górale mieli jakąś imprezę, grała
kapela, więc z niedoszłą ofiarą gór przetańczyli całą noc i dopiero rano
wrócili z akcji ratunkowej.
Dzielna dziewczyna przeszła do historii jako jedyna, którą pomimo popełnionego
śmiertelnego błędu Duch Gór wypuścił całą i zdrową z opresji.
Jednak ratownicy uważają, że to dlatego, że choć dziewczyna zaczęła bardzo
głupio to zakończyła najmądrzej ja można było. Kiedy stwierdziła, że jest w
pułapce zaniechała wszystkich działań. Wezwała pomoc i czekała z pełnym
zaufaniem i to ją uratowało.