DUCH GÓR

 

mojemu synowi, Filipowi

 

 

 

     Jeśli mamy rozmawiać o górach to musimy zacząć od podstaw, a podstawą chodzenia po górach jest świadomość możliwości i zagrożeń, jakie czekają na nas wśród tych szczytów, dolin i potoków. Co do możliwości gór, co do tego, co mogą nam dać dobrego góry to napisano już tak wiele, że jedyną radą jest powiedzieć - przekonajcie się sami. Natomiast, co do zagrożeń, co do tego, co mogą nam zabrać to wciąż moim zdaniem jest za mało, o czym świadczą kroniki wypadków a także własne obserwacje. Długo myślałem nad tym jak mówić o bezpieczeństwie i nie nudzić w typie nie podskakuj, nie czepiaj się furmanek, nie rzucaj kamieniami, nie pluj itd.

     Wreszcie olśniło mnie i postanowiłem, że przedstawię wam fragment mojego życia. Fragmencik, który na mnie wywarł decydujące wrażenie
i pokazuje z jednej strony ten fenomen gór a z drugiej jak fascynacji nie przepłacić życiem lub kalectwem. Dla lepszego zrozumienia ubrałem go
w dzisiejsze realia, ale sens jest ten sam.

     No dobra. Czas zacząć.

     To było jakieś 42 może 43 lata temu.,

     Wtedy chodziliśmy po Tatrach całą rodziną, znaczy ja, mama, tata i dwa lata młodsza siostra. Czasem też zabieraliśmy dwóch, trzech kolegów. Ponieważ zaczęliśmy chodzenie po górach już z 5 lat wcześniej nie byliśmy już żółtodziobami, zwłaszcza, że sezony mieliśmy potężne, mama była wychowawczynią w przedszkolu, więc miała wakacje tak samo jak my, tata jakoś sobie załatwiał urlopy, więc na ogół wyjeżdżaliśmy tego dnia, w którym otrzymywaliśmy świadectwa szkolne i wracaliśmy w połowie sierpnia, a więc po prawie dwóch miesiącach wędrówek.

     Tego dnia, o którym chcę opowiedzieć planowaliśmy wyprawę na Mięguszowieckie szczyty.

     Już od kilku dni mieszkaliśmy w schronisku nad Morskim Okiem
i systematycznie obchodziliśmy wszystkie dostępne zakątki. Z racji posiadania uprawnień do wspinaczki, z racji bycia Strażnikiem Przyrody
i członkiem prestiżowej wtedy Służby Kultury Szlaku i co w tamtych czasach było najważniejsze z racji znajomości z wieloma przewodnikami i ratownikami górskimi mieliśmy prawo chodzić również nieznakowanymi ścieżkami, więc „roboty” było dużo.

     Był przepiękny dzień w początkach sierpnia. W Tatrach to czas gwarantowanej pogody. Po szybkim śniadaniu wyszliśmy Ok 7, 30. Mieliśmy wejść do Czarnego Stawu, tu ciekawostka – różnica poziomów między taflą Morskiego Oka i Czarnego Stawu wynosi 187 m a głębokość Czarnego Stawu to 76m przy średnicy ok 500m, czyli jego dno sięga prawie połowy podejścia - potem zielonym szlakiem na Kazalnicę, stąd skośnym trawersem na Przełęcz pod Chłopkiem, a dalej już nieznakowaną ścieżką zwaną Drogą po Głazach na Mięguszowiecki Pośredni i Mięguszowiecki. Stąd przez Hińczową przełączkę, pod Cubryną do Doliny za Mnichem a dalej znów szlakiem wiodącym ze Szpiglasowej Przełęczy powrót do schroniska. Szło się wyśmienicie, bo po ponad miesiącu chodzenia byliśmy tak zaprawieni,
że prawie nie czuliśmy zmęczenia bardzo ostrym podejściem, a po drugie to tą drogę znaliśmy tylko z opisów, więc w nozdrzach pachniało nam nową przygodą i wielkim sukcesem. Już koło 13-tej byliśmy na „Mięguszu”. Zjedliśmy „obiad” porozkoszowaliśmy się widokami i zaczęliśmy schodzić. Niestety po kilku metrach napotkaliśmy na przeszkodę nie do przebycia. Nie wiadomo czy to piorun, czy może mróz odwalił potężny kawał ściany i tak zatarasował ścieżkę, że w żaden sposób nie mogliśmy jej obejść. No znaczy bezpiecznie obejść, a nie mieliśmy ani wystarczającej ilości liny, ani haków żeby zrobić jakąś poręcz czy choćby namiastkę ubezpieczenia. Trzeba wam wiedzieć, że na polską stronę w tamtym miejscu jest jakieś 500 metrów pionowej ściany a na słowacką trochę mniej, ale przecież do zabicia się wystarczy upadek z 5 metrów. Cóż. Z żalem i bólem odtrąbiliśmy powrót tą samą drogą, którą przyszliśmy. W ponurych humorach już koło 17-tej byliśmy znów nad Czarnym Stawem. Jakby na pocieszenie na czołowej morenie było ciepło, świeciło jeszcze słońce i było cicho i pusto. Popatrzyliśmy na siebie i jednogłośnie zdecydowaliśmy, że tu poczekamy aż „stonka” wyjedzie ostatnim autobusem z Morskiego Oka. Pewnie mało już ludzi wie, że wtedy regularne pekaesy z Zakopanego miały „pętlę” 5 metrów od schroniska. Wygodne to było, ale w piękne dni przywoziły one tysiące „turystów”, którzy zjadali tam bigos, wypijali po parę piw, robili zdjęcia a potem zadeptywali
i zasrywali każde wolne miejsce nie bacząc na ochronę przyrody, park narodowy i racje dzikich zwierząt tam mieszkających.

     Zdjęliśmy buty, rozpaliliśmy „juwla” na herbatę i chłonęliśmy ciszę. Jednak tego dnia szczęście nam nie dopisywało, bo właśnie jeden ze słynniejszych przewodników z Zakopanego i wielki miłośnik Tatr przyprowadził jakąś klasę na lekcję czegoś tam. Dał im 20 minut wolnego a sam usiadł kolo nas. Przerażeni patrzyliśmy, z jakim zapałem dzieciaki zabrały się do zasypywania Czarnego Stawu kamieniami. Nauczycielka nie dawała sobie z nimi rady, biegała od jednego do drugiego i błagalnym tonem upominała –„Krzysiu, prosiłam nie rzucaj, Magduniu! Co ja mówiłam?” I tak bez przerwy, ale oni odbiegali na parę metrów i prali kamieniami raz przy razie jakby mówiła do Bandziocha (kocioł pod Rysami). Na szczęście odnosiła jeden sukces, uciekając przed nią oddalili się od nas.

     Siedzieliśmy i komentowaliśmy spędzony dzień, to, co widzieliśmy, beztroskie zachowanie niektórych ludzi, zły ekwipunek i jeszcze tysiące spraw. Stary góral przysłuchiwał się naszej rozmowie, zupełnie jakby uczestniczył w niej, ale mimiką, czasem kiwał głową jakby potwierdzając, że on też tak uważa, albo krzywił się z niesmakiem, kiedy mówiliśmy o czymś
z pogardą, sam jednak nie włączał się do rozmowy. Poczęstowany herbatą
z wody Czarnego Stawu ze sokiem też sycił się widokiem.

     Aż nagle, jakby kontynuując wypowiedź, którą ciągnął dotąd w myślach powiedział tak poważnym tonem, że chcieliśmy wstać;

 

-         Bo wicie, te góry mają swojego wielkiego, potężnego i omalże wszechmogącego ducha. I ten Duch jest uokrutnie zazdrosny uo te swoje góry, percie i strumyki szemrzące w dolinach i najchętniej to by je zakrył jakomś zelaznom pokrywą i nikogusieńko nie wpuscoł. No, na nase scęście az tak mocny to on nie jest, więc za to lata wkurwiony na tych swoich sksydłach i patsy, kto idzie, jak idzie, jak się ubrał i co robi. Na wsyćkich ślakach naustawiał rózne pułapki i wciąż je kontroluje i zmienia. A to kamień jakiś rozcheboce, albo kozenie rosą pomocy zeby śliskie były, w środku lipca śniegiem zaniesie, albo w piękny dzień gradem posypie. Patsy na nas z góry i zaciera ręce – „a mocie, a po cośta tu psyleźli, w domu siedzieć a nie po górach się włucyć”, a jak zobacy taką grupę, co to nie dość, że w sandałkach idą, to jesce z tymi słuchawkami w usach i jesce esemesy na telefonach pisą to zarutko komuś nogę podstawi i jus lezy taki i becy, kolano rozwalone albo ząbecki na kamieniach zostały. Ale psecie kazdy to wie, nawet malusieńkie dziecko, ze jak po nierównej drodze idzies to se patsaj pod nogi, a jak kces esemesa pisać to się zatsymaj, a jak tego nie wies to cierp. Ale wicie, nagozej to nie lubi tych panicyków z Warsawy albo z jakiegoś innego duzego miasta, co to myślom, ze jak tatuś ma pieniązki, albo jest w partyji to juz im wsyćko mozno. Jak takich zobacy, to nawet im pomaga, zeby wyzej wesli, „a co tam bezpieczeństwo, tobie nic nie moze się stać a jak juz, to tata weźmie swojego papuge i wybroni.” Tak im szepce do ucha. A jak juz wlezą na samiutki scyt to trach, potem długie aaaaaaaaa!

I po panicyku zastaje ino informacyja. Paniusia w dzienniku telewizyjnym psecyta z kartecki kilka suchych zdań – Tatry pochłonęły kolejne ofiary. Dziś w rejonie Orlej Preci dwóch turystów z Warszawy poniosło śmierć w wyniku poślizgnięcia się na oblodzonych skałach. Obaj nie mieli odpowiedniego ubrania i ekwipunku do chodzenia w tym rejonie. Wieczorem ratownicy TOPR znieśli ich ciała do Zakopanego.

   Ale musicie tys wiedzieć, ze ten Duch jest strasnie honorowy i ucciwy, więc jak zobacy takich turystów jak wy, co to idą uwaznie, bezpiecnie, nie wstydzom się wycofać ze zbyt niebezpiecnego uodcinka, na psodzie ktoś doświadcony, co juz nie jeden raz z Nim się spotkoł i odziani uodpowiednio – no bo patsajcie – godoją, że ubranie nie cyni cłowieka, ale tys ubranie wsyndzie, nie tylko w górach jest wazne. No poprobój se z gołym zadkiem iść do kościoła – zaroz cię z niego wyzucom i jesce do zadka nakopią, ale jak na plaze nudystów pójdzies w długiej kiecce to tys cie wyzucom i tys nakopiom. Do dyskoteki idzies w adidasach a na studniówke w śtybletach. Tak jus jest ten świat zrobiony i tak tsa się zachowywać. A góry mają tom psewage, ze tu jak sobie cosik zlekcewazys to nikt ci do zadka nie nakopie, ale zycie postradas, albo jesce gozej – bo kalekom ostanies. Taaak. No, ale was to nie dotycy, bo juz samo to, ze chcecie o tym rozmawiać to jest głęboki szacunek dla Ducha gór, a uon to widzi i cuje i nie zapomina. Nigdy. A jak nastepnym razem będziecie sli gdzieś tam po perciach to On będzie tam niedaleko was krązył i nawet jeśli się komuś noga podwinie i straci równowagę to go zaraz podtsymie za, za...no wicie, jeśli to będzie chłopacek to za kosulkę a jeśli dziewcynka to....no tam...uod zadku i nie pozwoli ksywdy wam zrobić. Ale nie myślcie sobie, ze jak raz Mu się podlizecie to on jus na zawse będzie was. Ooooo, nie. Nic takiego. Nawet nie będziecie wiedziali kiedy wystawi was na kolejne próby, jakby aktualizacyje uprawnień. I tak nie raz jeszcze w środku lipca nie wiadomo skąd śniegiem sypnie po ocach, z 25 stopni ciepła zrobi 0 albo minus parę i patsy z góry i ciekawie pyta – no i co? Moje robacki. Co wy na to? – a wy? Wyciągacie z plecaka sweter, albo polar ciepły, kurtecke – ja sam wiele razy załowałem ze latem nie nosę zimowej – uodziewacie to syćko na siebie a na wieżch to najlepsa jest taka peleryna co to poncho się nazywa, bo ją zakładas na plecak i z psodka aparet tyz zakryje i na dole odstaje uod ciała więc  po spodniach i do butów dysc się nie wdziera. Potem jesce wypijacie po kubku gorącej herbaty z termosa – ino nie góralskiej, bez gozołki – moze jakaś kanapecka albo kawałek cekolady, a prowadzący analizuje sytuację, i decyduje – jeśli będziemy śli uostroznie, nie zbaczali ze ślaku to nic nam na tej trasie nie grozi więc idziemy dalej sukać lepsej pogody. I wtedy ten nas Duch gór zaciera ręce, z dumą sturcha łokciem swoją zonę i powiada – patsaj ze no stara, to moje paniątka, to maja skoła, moja krew. Az któregoś dnia zasłuzycie na to, ze pocujecie jego uobecnośc, jego pomoc, a moze kiedyś, kiedyś, jak traficie na jego wyjątkowo dobry humor to moze w pochmórny dzień rozłozy te swoje potęzne sksydła i stłamsi te sare chmury w dół, w doliny
i wtedy nagle, bez zadnej zapowiedzi ujzycie nad sobą błękitne, w granat wpadające niebo, złote, ciepłe słońce a z rozciągającego się do horyzontu oceanu chmur wystawać będą dumnie tylko najwyzse scyty Tater, groźne i błyscące od descu cy lodu ale tys znajome
i psyjazne jakby, no bo popatrzcie tam, pseciez to Krywań psed nami a obok na lewo Świnica, tam byliśmy w piątek, a tam dalej, za Wołoszynem to Lodowy i Łomnica....a na jednym ze scytów stois ty, płuca z trudem łapią oddech, łzy wzruszenia przesłaniają widok, stoisz zauroczony widokiem a dusza wyrywa się
i woła – patrzcie, patrzcie, oto ja, zwyciężyłem, jestem tu – i nie chodzi tu o to, że wszedłeś minutę wcześniej niż twój kolega, nie chodzi tu o to, że byłeś pierwszy, nie o takie zwycięstwo tu chodzi. Tu jest zwycięstewo nad samym sobą, nad lenistwem wrodzonym, wygodnictwem, zmęczeniem i nierzadko obtartymi nogami czy przemoczonym ubraniem i wychłodzeniem ale to właśnie jest najwyższym zwycięstwem. Pokonanie samego siebie...za to nikt nie wręcza medali, ani nie płaci i dlatego właśnie to jest największym sukcesem. I nie zamienisz tej chwili na żadne pieniądze, zaszczyty, czy wygodną posadę, bo tylko tam można znaleźc prawdziwy sens życia.

   I wicie co jeszcze? Za sprawą psyjaźni z Duchem gór jus nigdy, nigdy nie będziecie się nudzić. Bo gdy najdzie was jakaś handra, zły humor albo zycie wam dopiece tak, że schowalibyście się gdzieś
w mysią norę to nie wazne gdzie będziecie, cy to na lekcji cy na dywaniku u szefa-skurwysyna  wystarcy psymknąc ocy, przywołać wspomnienia i znów będzies mógł zdobyć z psyjacielem Czarą Ściany Źlebem Kulczyńskiego, czy poczuć ten cudowny powiew wiatru gdzieś na Czerwonych Wierchach a kiedyindziej usiąść nad Potokiem Chochołowskim z dziewczyną i wsłuchać się w odwieczą pieśń, pieśń gór, pieśń przygody, pieśń wolności i znów wróci wam humor, znów ujrzycie „dary losu” i wszystko wróci do normy.

     Taaaak. Tego wam zycę uod serca, bo widzem, że zasługujecie na to.