Powrót do bazy
W
poprzedniej korespondencji donosiłem, że po długotrwałej pionierskiej
wspinaczce na Diabelski Kamień (ok. 470 m. n. p.m., ok. 5 m wysokości
względnej) w Górach Masłowskich koło Kielc zostałem uwięziony na szczycie.
Wyprawa była pionierska, bowiem w literaturze brak wzmianki, by ktoś w tej
kategorii wiekowo-wagowej zdobył ten szczyt. Niestety, brak rozpoznania drogi
zejściowej spowodował konieczność pozostania na wierzchołku. Pokrywające go porosty
były, niestety, pożywne i w ogóle było fajnie: dużo miejsca, wygodna nisza do
rozmyślań, posunąłem naprzód pewną pracę naukową, napisałem kilka piosenek o
Górach. Po pewnym czasie zapasy porostów zaczynały się kończyć, zacząłem
jednak tęsknić za cywilizacją i wznowiłem poszukiwania drogi zejścia.
Dość szybko
„puściła” wschodnia grań. Jak Tytus Chałubiński, który pisał, że zejście z Chłopka
do Morskiego Oka zajmuje mu pół dnia, bo stale się ogląda, tak i Wasz
wysłannik schodził długą (ze 2 i pół metra), suchą skalistą granią, wciąż
oglądając się na przebytą drogę. Po grani, po grani, po grani – tam mi drogi
nie zastąpią pokonani… Zaiste, na Kamieniu nie było żywej duszy (poza moją
własną) i tylko hen daleko szumiała samotna piła łańcuchowa. Postępowałem
ostrożnie, buty trzymały dobrze. Rychło znalazłem się na przełączce; przede mną
półmetrowa skała, zamykająca przełączkę, po lewej 60 cm urwisko. Siedziałem
długo, wspominając tych, co tu może byli przede mną. Przypływały słowa Walerego
Eljasza (1886): „Miło się ztąd popatrzeć na przebytą drogę i odszukać
wierzchołek, który gdzieś na tle nieba gubi się poza turniami niemającemi
znaczenia, gdy się na nie patrzy z góry.” Wprawdzie on to pisał o widoku Rysów
znad Czarnego Stawu, ale każdy ma swoje własne Rysy.
Pode mną, po prawej, ział
półtorametrowy kominek, mocno urzeźbiony. Widziałem, że nie jest podcięty, ale
pamiętając o smutnym losie turystów w żlebie Drege’a na Granatach, najpierw
zadzwoniłem telefonem komórkowym sześć razy na minutę i dopiero po odpowiedzi
„nie ma takiego numeru!” zacząłem schodzić. W połowie kominka chciałem, jak to
się zwykle robi, poprawić rzemienie przy paskach plecaka. Niestety, nie miałem
plecaka. Pamiętając, że do skały trzeba z szacunkiem, przodem, zlazłem końcowe
75 cm bez asekuracji. Całość zejścia przypomniała – toutes proportions gardées – Batyżowiecką Próbę w zejściu
z Gierlacha, gdzie trzeba najpierw ostrożnie wejść na drabinkę na eksponowanej ściance
i ostrożnie zejść – wszystko w mocnej ekspozycji – na piarżystą półeczkę; z
niej zrobić dwa wyważone kroki w prawo, by znaleźć się za skałką, już w
absolutnie bezpiecznym miejscu, z którego już miłą ścieżynką do Stawu. I tu
było podobnie, stopnie oddalone były od siebie o kilkanaście cali, a na dole za
wąskim suchym podłożem widniała duża błotnista kałuża. Dwa kroki w prawo
pozwoliły ominąć kałużę i było już bezpiecznie. Potem polną drogą dotarłem do
hotelu i tu, jak Chałubińskiego nad Czarnym Stawem, tak i mnie czekała jeśli
nawet nie nagroda, to przyjemność.
– A to
byście co zjedli – rzecze Wojtek, przerywając moje pseudopsychologiczne
dumania. I daje do wyboru bigos, gorącą kaszę… (Tytus Chałubiński, Sześć
dni w Tatrach, 1879).
Wzmocniło to moją więź z górami.
Część I - "Diabelski Kamień Zdobyty!" 
|