|
Wirginia na wulkanie Wirginia Śliwowska spisała swoje wrażenia z
kilkuletniej pracy w charakterze lekarza okrętowego. Ciekawe wspomnienia dotyczą głównie spraw medycznych i tylko na końcu Wirginia opisuje, jak 26 października 1984 roku zdobyła wulkan na Jawie. Przepisujemy:Folder, jaki nam udostępniono w biurze turystycznym polecał krater Ijen o wzniesieniu 2 tys. metrów. Pierwszym śmiałkiem był pierwszy elektryk, następnego dnia na wulkan wybrało się dwóch radiooficerów, w
końcu my, tj. Andrzej motorzysta i ja. O 5 rano wsiedliśmy do mikrobusiku – 10 km do miasteczka Buyuwangi, potem przesiadka do Jambu – 15 km. Tam w biurze-kantorze spisano nasze dane personalne i życzono powodzenia.
Teraz byliśmy zdani już tylko na własne nogi. Z folderu wynikało, że czeka nas 17-kilometrowa wspinaczka do krateru. Droga prowadziła początkowo przez plantacje kawy, herbaty, goździków i tytoniu, potem przez dżunglę.
Droga była początkowo kamienista, szeroka. Tutaj zaczęliśmy spotykać schodzących z wulkanu młodych tubylców, którzy nieśli kosze zawieszone na ramionach za pomocą płaskiej deski. Kosze były wypełnione bryłami żółtej
siarki, którą zsypywano do stojących na poboczu drogi samochodów. Niektórzy z nich pozdrawiali nas, inni patrzyli na nas ze szczerym zdziwieniem, zwłaszcza ci, którym zdołaliśmy wytłumaczyć, że idziemy zobaczyć krater.
Ostatni odcinek drogi prowadził przez sawannę. W południe dotarliśmy do kantoru, w którym po raz drugi spisano nasze personalia. Dalej szliśmy wąską stromą ścieżką i w końcu upragniony widok! Skaliste, popękane brzegi
krateru schodzące do jeziora. Woda w nim w kolorze niebiesko-zielonym. W dole krateru obok jeziora wydobywająca się para: siarkowodór oraz żółte, zawierające siarkę "złoża". A nad nami był błękit nieba i świeciło
cudowne słonce. Przypomniało mi się wtedy wietnamskie motto, które przeczytałam kiedyś w "Namiarach": "Sto rzeczy znanych ze słyszenia nie jest warte jednej obejrzanej". A więc podróżujmy! |
|