Numer XII
Hillary i Tenzing
Scianka
Błękitny Krzyż
Na wulkanie
Zycie klubowe
I co jeszcze?
Czarnohora
Wigilia
Wigilia

                                                 Bratysława, 20 listopada 1999

 

Drogi Michale!

Siedzę sobie w hoteliku Słowackiej Akademii Nauk w Bratysławie i wykorzystuję wolny czas wieczorny, spełniając Twoją prośbę o opisanie Wigilii w górach. By the way, Bratysława wczoraj przywitała mnie wczoraj pierwszym puszystym śniegiem – więc zimowy wygląd miasta i otaczających wzgórz skłania do snucia świątecznych wspomnień. Śniegu tu jednak daleko mniej niż w zablokowanej opadami Warszawie. Za Karpatami jest jednak o tej porze roku o wiele cieplej niż w Polsce!

   Ale przystępuję do tematu. To była Wigilia w pamiętnym 1970 roku. W Warszawie i w całym kraju panowała przygnębiająca atmosfera – tuż po gdańskiej masakrze, choć wstąpienie "na tron" tow. Gierka – po sławetnym "pomożecie?" obudziło nieśmiałe nastroje, że ustąpienie Gomułki i najazd na Warszawę ekipy "technokratów" ze Śląska zmieni choć trochę sytuację.

W rzeczywistości "pomożecie" Gierka pochodzi ze stycznia 1971.

Dni grudniowe naznaczone odcięciem informacji z Wybrzeża i atmosferą niepewności sprawiły, że w Warszawie czułam się jak w klatce i liczyłam dni do tradycyjnego już wyjazdu do Pięciu Stawów na okres świąteczno-noworoczny.

Zazwyczaj wyjazdy te rozpoczynałam od pierwszego lub drugiego dnia Świąt, tradycyjnie spędzając Wigilię z Rodzicami. Tym razem – po raz pierwszy – ułożyło się inaczej. To Staszek Gryniewicz – nieoceniony nasz "przewodnik" w czasie zimowych obozów SKT w owych latach – namówił mnie do wcześniejszego wyjazdu tak, żeby być w schronisku na Wigilii. Staszek zapewniał, że w odróżnieniu od hucznych i tłumnych "Sylwestrów" w Pięciu Stawach – atmosfera Wigilii będzie kameralna i zupełnie wyjątkowa. Staszek nie tylko namówił mnie na ten wcześniejszy wyjazd (co przyszło mu z łatwością), ale w bardzo sugestywny i miły sposób przekonał moich Rodziców, żeby zgodzili się na mój wcześniejszy wyjazd z Warszawy. Uradziliśmy więc, że przyjdzie do nas na "przed-Wigilię" 23 grudnia wieczorem, po czym nocnym pociągiem pojedziemy do Zakopanego.

Zabawnie wyglądało zaskoczenie mojej Mamy, kiedy Staszek stanął w drzwiach naszego mieszkania tegoż wieczoru. Miał przy sobie tylko małą horolezkę z przytroczonym czekanem i rakami, był ubrany w dość lekką sportową wiatrówkę, górskie pumpy i "Zawraty". Tymczasem moja duża "horolezka" pękała w szwach. Padło pytanie Mamy, dlaczego mam zamiar znów dźwigać tak wielki wór i "jak to robi p. Staszek, że bierze tyle mniej rzeczy?". Staszek z miejsca i rzeczowo objaśnił Mamę, że istnieją dwie szkoły: "nosić mało rzeczy, a więcej forsy" lub odwrotnie: "przynieść ze sobą na plecach całą spiżarnię łakoci świątecznych, ale prawie nic nie kupować w schroniskowej kuchni". Mama, która ciągle coś dokładała mi do wora ze świątecznych zapasów, poprosiła mnie, żebym jednak przepakowała plecak, zapewniając, że dołoży mi trochę forsy na schroniskowe "menu". Obietnicę pogrubienia zawartości portfela przyjęłam z wdzięcznością i bez specjalnego żalu rozstałam się z jakimiś puszkami i innymi wiktuałami. Niestety nie potrafiłam jednak zredukować swoich rzeczy do zawartości małej horolezki i do dziś zachodzę w głowę, jak Staszek potrafił obywać się zimą minimalną ilością ciuchów.

       Pod Tatrami przywitał nas słoneczny, mroźny i śnieżny poranek. Jadąc autobusem w stronę Łysej Polany podziwialiśmy wyłaniającą się stopniowo panoramę Tatr i zrzucaliśmy z siebie ciężkie nastroje minionych dni.

      Po śniadaniu w schronisku w Roztoce Staszek doradził mi, żebym na podejście ubrała się lżej, zwinęła do plecaka kurtkę puchową, zapobiegając przegrzaniu się. Staszek miał pod tym względem olbrzymie doświadczenie i wyczucie. Był dobrze zahartowany. W Warszawie chadzał przez całą zimę w bardzo lekkim wełnianym palcie lub w kurtce – a wtedy przez słynny próg przeszedł we flanelowej koszuli i wiatrówce z popeliny. Inna sprawa, że trafił się piękny dzień, wprawdzie z mrozem, ale bez wiatru.

      Po dotarciu do schroniska, serdecznym powitaniom Staszka z personelem, a głównie z panią Marią Krzeptowską, Danielem, Józkiem i Andrzejem Krzeptowskimi nie było końca. Staszek był bardzo lubianym i honorowanym gościem w Pięciu Stawach. Jako jeden z wybrańców losu nosił odznakę ekskluzywnej grupy osób zaliczanych do "Przyjaciół Schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich" (czy pamiętasz: blaszana odznaka z motywem krokusa na niebieskim tle?).

     Tak, jak powiedział Staszek, w schronisku było pustawo. Dzisiejsi bywalcy permanentnie zatłoczonych schronisk z trudem mogą wyobrazić sobie prawie pustą jadalnię, promienie słońca wpadające przez okna do wnętrza i możliwość oglądania przez okna widoków gór na wszystkie cztery strony! Wspominam o tym dlatego, że w późniejszych latach – już po śmierci p. Marii Krzeptowskiej i wycofaniu się Józka Krzeptowskiego z gazdowania w Dolinie – wraz z narastającym ruchem turystycznym doszło do tego, że kolejni nadchodzący goście zaczęli okupować miejsce do spania na ławach w schronisku już niemalże od rana. Ich liczne plecaki były ustawiane w obszernych wnękach okien schroniskowych, jeden obok drugiego jak księgi na półkach bibliotecznych i zasłaniały wszystko przez okrągłą dobę. Kiedyś przyszłam do schroniska w środku dnia, a w jadalni panował mrok, harmider, zaduch i ogólne bezhołowie.

O belli tempi passati.

    Na Wigilii '70 było nie więcej niż 30 osób. Stoły były połączone i ustawione w podkowę. Mama Józka i Andrzeja przywitała nas wszystkich bardzo serdecznie i wszyscy oni jako gospodarze rozpoczęli od podzielenia się opłatkiem. Wszyscy, łącznie z personelem schroniska, zasiedli w ten uroczysty dzień za stołem, a Józek, Andrzej i p. Maria pełnili honory domu, podając kolejne potrawy.

        Atmosfera początkowo bardzo uroczysta i, co tu kryć, nieco  sztywna, szybko zmieniała się w niezwykle serdeczną i naturalną. Żarty i dowcipne komentarze górali, opowieści Daniela z "goprowskich" akcji, wspomnienia z czasów wojny Staszka Gryniewicza, wreszcie dramatyczne opowiadania "z pierwszej ręki" przybyłych już w trakcie Wigilii znajomych turystek z Gdańska – upamiętniły tę wyjątkową Wigilię.

Pozdrawiam Cię serdecznie

Ela Król.

 

Oj, malusi, malusi,malusi
Kieby rękawicka,
Albo też jakoby, jakoby
Kawałecek smycka...
Spiewajciez i grajciez mu
Małemu,
Małemu.
A nie lepiej, nie lepiej by tobie
Siedzieć było niebie,
Wszak twój tatuś kohany, kohany
Nie wyganiał Ciebie.
Spiewajciez i grajciez mu
Małemu,
Małemu.